Jeśli przypomina to grę w szachy, to wcale nie na poziomie mistrzowskim, lecz znanym ze szkolnej świetlicy, gdzie rozwydrzony drugoroczny, gdy traci kolejne figury a jego król jest szachowany, kopie w stół, zrzucając z niego szachownicę i oznajmiając przy tym: gramy od nowa.
Gdy PiS przegrało głosowanie i obrady Sejmu decyzją posłów na wniosek Władysława Kosiniaka-Kamysza zostały odroczone do września – marszałek Elżbieta Witek przeforsowała powtórkę, która wypadła już po myśli rządzących. Reasumpcję zgodnie z regulaminem Izby zarządza się wtedy, gdy wynik głosowania budzi wątpliwości, a tak nie było. Po prostu trzech posłów Kukiz’15, w tym sam lider twierdziło, że się pomylili. Gdy przedtem w Senacie w podobnej sytuacji znalazła się Koalicja Obywatelska za sprawą manualnego błędu jednego z mandatariuszy – demokratyczna większość uznała swoją porażkę.
Nie chodzi o kolejne utyskiwania, że PiS łamie prawo, bo też czyni to nie po raz pierwszy i nie wyłącznie w sali pod kopułą przy Wiejskiej. Nie powinniśmy się oczywiście na to godzić, ale w połowie drugiej kadencji rządów partii Jarosława Kaczyńskiego jej stosunek do norm legislacji i praworządności pozostaje znany. W niewiele ponad rok od objęcia władzy w grudniu 2016 r. PiS uchwalał przecież budżet w bocznej Sali Kolumnowej, gdzie nie wpuszczono posłów opozycji i nie policzono porządnie głosów.
Trzecia już reasumpcja niekorzystnego dla PiS sejmowego głosowania przez marszałek Elżbietę Witek, tym razem nie w kwestii epizodycznej, bo w ślad za nią poszło przepchnięcie drażliwej nowelizacji ustawy medialnej, dotyczącej TVN (teraz zajmie się nią Senat) – kwestionuje faktycznie obecny sposób działania opozycji.
Do tej pory bowiem opozycja nastawiona była na wygrywanie pojedynczych głosowań, za sprawą podziałów wewnętrznych w PiS (nasiliły się one z odejściem Porozumienia, w reakcji na usunięcie Jarosława Gowina z rządu Mateusza Morawieckiego, ale zaznaczały się już wcześniej) bądź braku mobilizacji rządzących, zdarzającego się sporadycznie, jednak wkalkulowanego w ryzyko, związane z parlamentarnymi procedurami.
Teraz okazuje się, że gdy rządzący przegrywają – i tak zrobią po swojemu. Taktyka zbierania i kaptowania poszczególnych głosów wydaje się więc pozbawiona trwałego sensu. Opozycja straciła kolejne dwa lata, a jeśli doliczyć pierwszą pisowską kadencję – aż sześć.
Reakcje na to, co zrobiła Witek wydawałyby się humorystyczne, gdyby w grę nie wchodziła naruszona po raz kolejny przez rządzących powaga polskiego parlamentu. Oto opozycja zapowiada wniosek o odwołanie marszałkini, ze zgłoszeniem innego kandydata na jej miejsce. I co dalej, chciałoby się spytać? Jak wygra, znowu będzie reasumpcja?
Niby to obóz rządzący się rozpada, jednak desperackie działania podejmuje… właśnie opozycja. Wydaje się dysponować ściśle określonym repertuarem środków, które do obecnej sytuacji okazują się… zupełnie nie pasować. Nie tylko w parlamencie.
Demonstracje uliczne też nie pomagają, skoro manifestanci stali pół dnia przed Sejmem z widocznymi transparentami i piosenkami z dawnych lat solidarnościowej walki o wolność, a PiS i tak zrobił swoje.
Ulica i zagranica – mawiał kiedyś Grzegorz Schetyna jeszcze w roli lidera PO. Aż stawiając na jedno i drugie funkcję stracił wobec braku efektów tej taktyki.
Siła demonstracji kodowskich wypaliła się dawno, bo ludzie zobaczyli ich nieskuteczność. Zaganiany Polak walczący o byt swój, a często także własnej firmy i jej pracowników, nie widzi sensu, by dodatkowo jeszcze gnać kilkaset kilometrów do Warszawy, po to, żeby zobaczyć się z podobnie myślącymi, pośpiewać, pokrzyczeć i się policzyć, skoro wiadomo, że i tak mamy rację, ale niewiele z tego wynika.
Podobnie jak słynny ruch “oburzonych”, Occupy Wall Street czy protesty w obronie wolnego dostępu do internetu przeciw ACTA znane także z polskich ulic – ani ruch kodowski ani ubiegłoroczny jesienny protest po wyroku Trybunału Konstytucyjnego ws. zaostrzenia zakazu aborcji nie wyłoniły godnych tego miana przywódców. Na czele samozwańczo stanęli cwaniacy (jak pierwszy lider Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski) albo zacietrzewione ciotki rewolucji (jak Marta Lempart, co sama ogłosiła się przywódczynią polskich kobiet, chociaż najlepiej wychodzi jej wulgarne wypraszanie reżimowych dziennikarek z konferencji prasowych). Nie tędy droga. Nad każdym spontanicznym nawet działaniem w polskich warunkach zaraz bowiem zawisa partyjna czapa, podsuwana usłużnie przez środowiska Platformy Obywatelskiej i “Gazety Wyborczej”, przy czym do patronowania akcji ulicznej oddelegowuje się polityków, którzy przedtem, jak Michał Boni, zostali negatywnie ocenieni przez wyborców. Nie ulega też wątpliwości, że w wielu szczerze przekonanych do demokracji polskich wyborców burzliwe i krzykliwe uliczne akcje oraz mazanie po murach sprayem wulgarnych nierzadko haseł wzbudzają zrozumiały odruch sprzeciwu. Nie przekona się w ten sposób emerytki czytującej “Tygodnik Powszechny” i wzdychającej do czasów, kiedy w czasach papieskich pielgrzymek i pierwszej Solidarności Polacy stanowili wspólnotę.
Zagranica zaś, jeśli wspiera polską demokrację, to czyni to z wdziękiem słonia w składzie porcelany, jak niedawno amerykański sekretarz stanu Anthony Blinken, który obronę stacji TVN połączył w jednym oświadczeniu z upomnieniem się o pożydowski majątek w Polsce i potępieniem przyjętych niedawno przez nasz parlament zdroworozsądkowych regulacji, wprowadzających przedawnienie roszczeń. Nie wiadomo, czy Blinken szydzi z Polaków czy świadomie nas prowokuje: elementarne realia, jakie łączą się z naszą tradycją i kulturą powinny być mu znane, skoro ojczym obecnego szefa amerykańskiej dyplomacji Samuel Pisar pochodził z Białegostoku i jako dziecko przeżył Holocaust. Jeśli sekretarz stanu nie rozumie, że Polacy mają prawo obawiać się roszczeń do majątku pozostawionego przez zamordowanych przez Niemców obywateli polskich, teraz zgłaszanych przez amerykańskie organizacje żydowskie, co albo powstały w kilkadziesiąt lat po wojnie, albo gdy trwała nie uczyniły niczego dla ratowania mordowanych współziomków – stanowi to dowód, że dla demokratycznej administracji Joego Bidena obraz Ameryki w kraju ich wieloletniego sojusznika pozostaje kwestią bez znaczenia. Zaś jeśli demokrata Blinken wszystko to wie, ale prowokuje – to tym samym sytuuje nasz kraj trwale w gronie sojuszników trudnych, jak Turcja Erdogana czy Węgry Orbana, wartych limitowanego ściśle wsparcia wyłącznie ze względu na strategiczne położenie, ale niezdolnych do trwałego nawrócenia na demokratyczne wartości. A to podejście dla nas obraźliwe w sposób oczywisty. Nie tylko dlatego, że geopolityczne zmiany, skutkujące rozpadem komunistycznego imperium zaczęły się w 1980 r. w Polsce.
Skoro ani ulica ani zagranica, a już na pewno nie parlament, gdzie niewiele zmienią pokrzykiwania i gromkie skandowanie – to może w ogóle wcale nie ta opozycja…
Szukanie reprezentacji przez środowiska, obecnie jej pozbawione, stanowi naturalną tendencję. Rodzi się społeczny ruch na rzecz odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego. Gdy zgłosi obywatelski projekt ustawy w tej sprawie – politycy rządzący staną przed wyzwaniem jak go odrzucić bez hałasu, tyle, że tego już zrobić się nie da, opozycyjni zaś przed pytaniem, dlaczego sami z podobnym nie wystąpili. Przedsiębiorcy okazują się dziś środowiskiem, które najszybciej wyciąga wnioski z głównego doświadczenia pandemii, że wobec jej skutków na państwo nie mogą liczyć. Przeciwnie, wzmaga ono obciążenia. Zakazuje pracować i zarabiać (na tym przecież polegał lockdown) ale nie zamraża należności. Hołubi przy tym pazerne, zwłaszcza obce banki, jak również lichwiarnie i windykatorskie firmy-krzaki, którym nawet w szczycie zachorowań na koronawirusa nikt działania nie zakazywał. Bo też premier Mateusz Morawiecki zanim wybrał politykę był prezesem w instytucji finansowej a nie w firmie z domeny realnej gospodarki.
Nie da się wykluczyć, że po przedsiębiorcach o własną reprezentację powalczy kolejna szczególnie mocno poszkodowana przez skutki pandemii grupa – klasa kreatywna. Radość z Nobla dla Olgi Tokarczuk i Oscara dla Pawła Pawlikowskiego nie zmienia faktu, że pozostaje ona nie zauważana przez rządowe programy pomocowe. Organizatorzy masowych wydarzeń kulturalnych w trakcie zarazy COVID-19 całkiem pozbawieni zajęcia i źródeł utrzymania demonstrowali już nawet na placu Zamkowym. Zapewne to kolejne środowisko, które się zorganizuje. A ekspresji, żeby wyraziło swoje żądania, nie trzeba go uczyć.
Branże zależne od grosza publicznego również kipią od nabrzmiałych przez czas pandemii sporów. Na 11 września br zapowiada masowy i ogromny protest służba zdrowia, która w pandemii znajdowała się z oczywistych względów na linii frontu i bez wątpienia wiele wytrzymała a do listy jej licznych udręk dochodzą jeszcze dzisiaj bezkarne ataki “antyszczepionkowców”. Strajk nauczycieli, jeszcze przed inwazją COVID-19 niby zakończył się porażką, ale też pokazał wielką skalę poparcia społecznego dla nich – od rodziców i uczniów po samorządowców i wymienioną tu już pisarkę Olgę Tokarczuk. Po doświadczeniu pandemii, gdzie od nauczycieli wymagano poświęcenia własnego zdrowia a często też i… komputera domowego na rzecz pracy zdalnej, belferska determinacja zapewne wzrośnie. Jeszcze wcześniej władzy nie pokonali, ale przypomnieli, że oni też są inteligentami, a nie tylko zarabiający kilkakrotnie od nich więcej celebryci z wielkich miast. Po 1 września zapewne wcześniej lub później ruszą znowu, środowisko pokazało solidarność (z jednym niechlubnym wyjątkiem organizacji związkowej… o tej właśnie nazwie), a jego cierpliwość się wyczerpuje.
Tak jak przedsiębiorcy finansują kosztowny socjal pisowskiej władzy z nieskutecznym 500plus włącznie, a na pomoc państwa w chwili próby nie mają co liczyć, tak sfera budżetowa, której płace pozostają zamrożone, okazuje się równie poszkodowana, bo to jej – mówiąc językiem Beaty Szydło – te pieniądze się po prostu należą, a nie socjalnemu pisowskiemu wyborcy, który przeznaczone niby dla dziecka świadczenie wyda na ledwo jeżdżącego grata sprowadzonego ze szrotu w Niemczech lub roztrwoni na gadżety realnie całkiem mu zbędne w trakcie nadzwyczajnej promocji w markecie obcej firmy.
Wygra z PiS-em następne wybory nie ten, kto najgłośniej lamentuje w Sejmie nad nieprawościami rządzących albo składa najwięcej doniesień o przestępstwie do prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry na… jego partyjnych kolegów (cóż za świetny pomysł). Prędzej ten, co skutecznie wyrazi oczekiwania środowisk, które cały ten rządowo-parlamentarny cyrk utrzymują ze swoich podatków i danin, ponosząc w pierwszym rzędzie koszty drożyzny, sprowokowanej przez nieudolność i inżynierię społeczną władzy. Raczej ten, kto upomni się o obywateli traktowanych z góry przez biurokrację i nie mogących liczyć nawet na policję, wprawdzie sprawnie chroniącą żoliborską willę prezesa PiS i pomniki, wzniesione przez władzę, ale już nie bezpieczeństwo zwykłych obywateli i ich mienie. Polska polityka oddaliła się od problemów zwykłych ludzi, szansę ma ten, kto ją z powrotem do nich przybliży, a nie jak obecna załoga sejmowa bez końca będzie odmieniał we wszystkich przypadkach swoje własne, które mało kogo już interesują. To oczywisty wniosek z “czarnej środy” w Sejmie i pierwszych na nią reakcji.