Europoseł PSL Jarosław Kalinowski (ten od związków partnerskich…) podkreśla z dumą „po odliczeniu kosztów unijne dopłaty stanowią średnio dla całej UE ok. 50 proc. dochodów rolnika”, co miałoby stanowić na ogrom korzyści spływający na polskie rolnictwo dzięki przynależności do Unii Europejskiej. Tymczasem jest to przecież dowód na coś ZUPEŁNIE PRZECIWNEGO!

FifUnia – fif-pośrednicy

Oto w skutek m.in. błędnej polityki kolejnych rządów III RP oraz w efekcie ograniczeń wynikających ze Wspólnej Polityki Rolnej – polscy producenci rolni nie są w stanie uzyskać wystarczających dochodów z prowadzonej działalności! W istocie często jest tak, że dochód własny z danego roku nie pokrywa całości poniesionych kosztów… 

Nawet partyjny kolega Kalinowskiego, prezes Sadowników RP Mirosław Maliszewski przyznaje, że „z roku na rok zmniejsza się udział zysku rolnika w sklepowej cenie towaru”. Tak mści się faktyczna rezygnacja z systemu kontrakcji i cen opłacalnych dla rolnictwa – spadku dochodowości rodzimej produkcji rolnej nie towarzyszy bynajmniej spadek cen i wzrost korzyści dla konsumentów.

Przeciwnie, różnicę tę konsumują pośrednicy, przede wszystkim kontrolujące rynek sieci handlowe, wyprowadzające następnie tak uzyskiwane zyski zagranicę. Sama Komisja Europejska łaskawa była porachować, że „mali i średni producenci z sektora rolnictwa i przetwórstwa spożywczego w UE tracą od 2,5 do 8 miliardów euro rocznie (1 – 2 proc. ich obrotów) z powodu nieuczciwych praktyk handlowych”, takich jak „opóźnianie płatności za łatwo psujące się produkty, anulowanie zamówień w ostatniej chwili, jednostronne zmiany warunków umowy, zmiany zamówienia z mocą wsteczną, odmowy zawarcie pisemnej umowy z dostawcą czy niewłaściwe wykorzystanie informacji poufnych”.

Ale przecież taki system dystrybucji, jednostronnej przewagi pośrednika – wcześniej pozwolono stworzyć, właśnie pod osłoną Brukseli, chroniąc go następnie przed jakimikolwiek próbami regulacji na rzecz krajowych gospodarek (co próbowano zrobić na Węgrzech, a kłamliwie obiecywano w Polsce).

VAT-em w polskie sadownictwo, przetwórstwo i portfele konsumentów

Inni zarabiający – to wprost producenci zagraniczni, w przeciwieństwie do rolników polskich mogący liczyć  na korzystne rozwiązania podatkowe, przepychane przez kolejne sejmy III RP. Oto przykład dosłownie z ostatnich dni. Skoro „rolnicy są źli, bo rozsypują jabłka” – to jak nazwać rząd, który podwyżką VAT właśnie dorzyna polskie sadownictwo i ogrodnictwo? Ministerstwo Finansów zaproponowało właśnie, by napoje zawierające 20 proc. i więcej soku lub przecieru owocowego i warzywnego obłożyć maksymalną, 23 procentową stawką VAT, w miejsce dotychczasowej, 5-procentowej. Ta pozostałaby jednak dla soków 100-procentowych oraz nektarów. Rząd tłumaczy zmianę, rzecz jasna, swoją „troską o zdrowie Polaków” oraz dążeniem do zmiany ich zwyczajów konsumenckich, poprzez cenowe skłonienie nas do picia określonej kategorii produktów.

I tu jest jednak robaczek w tym jabłuszku! Rzecz bowiem w tym, że w kategorii napojów owocowych przewagę miały dotąd te na bazie polskich jabłek – natomiast wśród soków 100-procentowych pierwsze miejsce zajmuje sok… pomarańczowy. Oznacza to, że regulacja rządowa bije w polskich sadowników i przetwórców, natomiast idzie na rękę importerom cytrusów. Wg szacunków Krajowej Unia Producentów Soków – podwyżka VAT doprowadzi do zmniejszenia zapotrzebowania branży na polskie owoce i warzywa – nawet o 150 tys. ton rocznie, uderzając przede wszystkim w produkcję jabłek, ale także aronii, czarnej porzeczki i wiśni. Zmniejszy się również i to może nawet o 25 proc. obecne zatrudnienie w ich przetwórstwie.

Tak wygląda odpowiedź rządu PiS na rolnicze postulaty i wzrost kosztów życia polskich rodzin – pierwszym odbiera się zbyt, drugi funduje wyższe ceny. Oto magia cudu gospodarczego Morawieckiego, Kaczyńskiego i Ardanowskiego, macherów równie złych i nieudolnych, jak sprzedani Brukseli PSL-owcy.

Grabarze polskiego rolnictwa

Tymczasem cały sens polityki gospodarczej zdrowego państwa polegać przecież powinien na dążeniu do zwiększeniu dochodów własnych rodzimych przedsiębiorstw – w tym gospodarstw rolnych. Rolnikom trzeba pozwolić po prostu uczciwie zarabiać, a nie chwalić, że im się całkiem z głodu zdechnąć nie dało – ale i urosnąć też nie. Sam europoseł przyznać też przecież musiał, że w latach 2015-2017 zostało w Polsce zlikwidowane ok. 300.000 gospodarstw rolnych. To też sukces WPR i polityki rolnej głównych partii III RP?

Chwaląc się „korzyściami z WPR” – Kalinowski, grabarz polskiego rolnictwa z Kopenhagi, zachowuje się więc jak znachor, tłumaczący, że wprawdzie krew z chorego spuścił, ale przecież mu po kropelce coś tam krwiopodobnego dolewa… Czy więc można się dziwić, że wobec całkowitego bankructwa polityki (anty)rolnej kolejnych rządów III RP i całkowitej jałowości pseudo-polemik między głównymi partiami establishmentu w Polsce, sprowadzających się a to do dyskusji o… LBGT, albo w najlepszym razie do dywagowania czy „unijną kroplówką” da się puścić dwie, czy trzy krople więcej – rolnicy czują się zmuszeni by wyjść poza ten chocholi taniec i znaleźć własną metodę artykułowania swoich żywotnych potrzeb i postulatów?

„Dobre rady” jak zdechnąć po cichu

Zamiast tego jednak znów doradza się rolnikom, by lepiej brali przykład z reszty społeczeństwa, która biernie przyglądała się przez ostatnie trzy dekady tak dewastacji polskiej gospodarki do obecnego, kolonialno-peryferyjnego poziomu, jak i zawłaszczaniu polskiego państwa aż po dzisiejszy, kompradorsko-niesuwerenny status. Tym ostatnim, którzy mają jeszcze czego bronić i którym się jeszcze chce – polska bierność i umysłowe lenistwo podkładają wciąż w dąsach swoje „dobre rady”. Sprowadzają się one do przypominania o dwóch fundamentalnych zasady protestów w Polsce:

  1. Po pierwsze – że powinny one mieć taki przebieg, żeby nikt nie zwrócił na nie uwagi.
  2. I po drugie – koniecznie należy je organizować w miejscach, w których nikt ich nie zauważy.

Reszta skołowanego narodu wprost nie może pojąć czemu te ciemne chłopy nie umieją zapamiętać takich prostych reguł! Na szczęście – jakoś nie umieją…

Pytanie brzmi jednak – czemu obok protestujących na placu Zawiszy nie stają też masowo konsumenci, którzy za chwilę będą płakać przez kolejne podwyżki i skarżyć się na kiepską jakość przemysłowej, chemicznej, importowanej żywności? Czemu nie ma tam narzekających na brak miejsc pracy w polskim przemyśle, a ściślej – na jego brak? Sprawy rolne są, jak widać, do bólu konkretne i policzalne, to nie lanie wody o wydumanych wielkich reformach, które nigdy nie opuszczą internetowych marzeń. W rolnictwie można i trzeba liczyć konkretnie – i ciężko pracować, walcząc o opłacalność produkcji, jej wysoką jakość, o uzyskanie dochodowości. Tego rolnikom nie załatwi ani Unia, ani – jak widać – żaden z partyjnych rządów. To muszą wywalczyć sobie sami. W interesie wszystkich Polaków.

Marsz na Sejm w obronie rolnictwa i hodowców

„Mówimy o tym, co nas boli” Bo jak nie my, to kto? – pytał pod Sejmem Dariusz Grabowski. Przewodniczący Komitetu Obrony Rolnictwa i Hodowców Zwierząt wskazał, co zjednoczyło i zmobilizowało uczestników: zła ustawa o ochronie zwierząt, która pozwoli pseudoekologom wejść do hodowli, gospodarstwa i domu. Wezwał do współdziałania rolników, konsumentów i przedsiębiorców. Interesy są wspólne. […]

Read more

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 0 / 5. ilość głosów 0

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here