Podatek od reklam stanowi dla władzy kolejny sposób na zaszkodzenie wolności słowa w Polsce, ale przede wszystkim pazerną akwizycję środków niezbędnych dla dalszego zasilania telewizji rządowej, co roku obdarzanej kwotą prawie 2 mln zł. Pozarządowe media zareagowały na nowy pomysł pisowskiej ekipy szerokim protestem.
O ile sprzeciw wobec “reketu” jak tego typu daninę zwykło się określać w większości państw byłego bloku socjalistycznego pozostaje zrozumiały – to już jego forma okazuje się kontrowersyjna.
24-godzinne kanały informacyjne prywatnych stacji telewizyjnych zamiast programu nadawały w środę planszę z protestem. Problem tkwi w tym, że nie władzy w ten sposób szkodzą, lecz własnych odbiorców pozbawiają codziennej porcji informacji i komentarzy.
Protestujące media wsparła ochoczo Koalicja Obywatelska, która parę dni temu zapowiedziała rozwiązanie dużej części TVP po przejęciu władzy w kraju: zlikwidowany ma zostać kanał Info oraz wszystkie dzienniki obecnej telewizji rządowej. To zamysł równie niebezpieczny jak planowany przez PiS 10-procentowy haracz od reklam w mediach prywatnych, ponieważ likwidacja TVP lub choćby zasadniczej jej części oznacza proces nieodwracalny.
Uniemożliwi przyszłe przywrócenie Telewizji Polskiej społeczeństwu drogą uczynienia jej na powrót publiczną w miejsce państwowej. Na pogorzelisku żaden remont nie jest możliwy. Najłatwiej zamknąć drzwi, zawiesić kłódkę i wyrzucić klucz. Niejasne i wzajemnie sprzeczne zapowiedzi polityków PO-KO w tej kwestii rodzą obawy, że obecna opozycja zamierza kosztem TVP spłacić zaciągane teraz długi wobec stacji prywatnych.
Wokół protestu przeciw pisowskiemu reketowi te ostatnie wraz z koncernami prasowymi zawiązały szeroką jak nigdy wcześniej koalicję. Działania przeciw nowemu podatkowi poparł też marszałek Senatu Tomasz Grodzki. Wiarygodność medialnej akcji, pomimo oczywistej słuszności jej celu, obniża jednak fakt, że konkurencyjni nadawcy… pogodzili się dopiero przy kasie.
Nie protestowali gremialnie, gdy postkomuniści przejmowali telewizję publiczną pod koniec lat 90, rugując z niej świeżo wprowadzone medialne standardy bezstronności i demokratyzmu: wprost przeciwnie, Agnieszka Kublik w “Gazecie Wyborczej” rozpływała się nad obiektywizmem programów informacyjnych rządzonych przez Jacka Snopkiewicza byłego publicysty faszyzującej “Walki Młodych” i zwolennika gen. Mieczysława Moczara z 1968 r. Jakby z wdzięczności za to TVP za prezesury Roberta Kwiatkowskiego nadała na 10-lecie tejże “Gazety Wyborczej” pod marką firmu dokumentalnego faktyczną reklamówkę tej gazety. Na łamach czytywanego przez recepcjonistki w agencjach reklamowych i zawsze podążającego za aktualnie rządzącymi pisemka “Press” Tomasz Lis z neostalinowską gorliwością piętnował tych kolegów dziennikarzy, co ośmielili się krytykować ówczesne gwiazdeczki TVP: znakiem dobrego czasu pozostawało jednak, że żaden poważniejszy publikator nie chciał drukować jego hejterskich wynurzeń.
Gdy po dwunastoleciu wolnej prasy w Polsce “Życie” padło ofiarą inspirowanego politycznie wrogiego przejęcia i charyzmatycznego Tomasza Wołka u steru redakcji zastąpił anemiczny Paweł Fąfara – skorzystały na tym wkraczające na rynek niemieckie koncerny prasowe.
Startujące z własnymi, przeważnie nieudanymi projektami Springer i Passauer pozatrudniały u siebie winnych upadku “Życia” jakby ich za to wynagradzając. Zresztą to właśnie obie niemieckie firmy medialne hodowały na etatach późniejszych propagandystów PiS od Karnowskiego poprzez Zarembę aż po Zdorta. Dziś stają w pierwszym szeregu obrońców demokracji. Dopiero wtedy, gdy ich interes został zagrożony.
Niezawodnymi rzecznikami tej ostatniej i prawdziwymi arbitrami wolności słowa nie są jednak medialni magnaci ani obrażeni na cały świat że ich czas minął kacykowie z mediów prywatnych – ale Państwo Internauci, czytelnicy i telewidzowie. W ręku macie Państwo najskuteczniejszą broń: mysz komputerową, pilota od telewizora, gałkę radia jeśli ktoś ma staromodny odbiornik.
Kolega, który akurat w stanie wojennym odsługiwał zasadniczą służbę wojskową opowiedział mi, jak całą kompanię spędzano do świetlicy co wieczór o 19,30 na obowiązkowe oglądanie Dziennika Telewizyjnego. Ale pewnego dnia ktoś telewizor zepsuł tak skutecznie, że naprawić się nie dało, czemu trudno się dziwić: była to bowiem jednostka łączności a psuj miał dyplom technika z tej branży. Zrezygnowany oficer polityczny polecił więc żołnierskiemu bractwu, żeby każdy wziął “Trybunę Ludu” i sobie przez te pół godziny poczytał. Akcja równa się reakcji, niezależnie od czasu historii. Zaś Kurski od Urbana, Holecka od Falskiej czy Łęski od Tumanowicza różnią się tym tylko, że ci pierwsi każą nam jeszcze zapłacić za telewizor, przed którym chcieliby nas przymusem posadzić. Niedoczekanie…