Odszkodowania od Niemców za wojenne zniszczenia należą się Polsce ze względów zarówno prawnych, jak historycznych i moralnych. Nie o nie jednak chodzi Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Przyczyną wystąpienia przez PiS akurat teraz po siedmiu latach nieprzerwanych rządów z żądaniem reparacji wojennych od Niemców pozostaje sytuacja wewnętrzna. Kwestia zadośćuczynienia za wojnę skutecznie dzieli bowiem wyborców opozycji i to ona ma dziś problem, podczas gdy zwolennicy PiS pozostają w tej sprawie jednomyślni.
W ten sposób partia rządząca utwardza swój elektorat i wprawia w konfuzję liderów PO-KO, PSL i Polski 2050. Niech się teraz tłumaczą z deficytu, jeśli nie braku patriotyzmu. Oczywiste bowiem pozostaje, że odszkodowania za wojnę Polsce się należą: stała się jej pierwszą ofiarą, poniosła największe straty, a przy tym formalnie przynależąc do obozu zwycięzców mimo to utraciła suwerenność (ten paradoksalny los spotkał wyłącznie nas i Czechów). Wszystkie inne napadnięte przez Niemców kraje reparacje otrzymały. Jednak sposób, w jaki sprawę wykorzystuje prezes Jarosław Kaczyński w bieżącej polityce – raczej utrudni niż ułatwi uzyskanie zadośćuczynienia. O co chodzi w istocie liderom PiS, najlepiej wydaje się objaśniać niedawny sondaż IBRIS z ostatnich dni sierpnia.
Większość Polaków, bo 51 proc uznaje, że powinniśmy się teraz o reparacje wojenne od Niemców ubiegać, 41,5 proc zachowuje zdanie przeciwne. Kluczowy okazuje się za to rozkład opinii na ten temat wśród zwolenników partii rządzącej i opozycji. Starania o reperacje popiera aż 92 proc wyborców PiS ale też co piąty zwolennik opozycji, a to naprawdę niemało. Z rachunku więc wynika to, że Kaczyński jak rzadko postępuje w zgodzie z poglądami elektoratu, więc nawet jeśli niczego nie uzyska, to skonsoliduje wątpiących – a oponenci muszą się głowić, jak wybrnąć z sytuacji. W tym wypadku konkretnie – jak uzasadnić, że chociaż Polska powinna odszkodowania dostać, nie można w tej kwestii działać tak jak obecnie czyni to PiS.
Rządzący bowiem z wielką pompą ogłosili na Zamku Królewskim w Warszawie raport o polskich stratach podczas II wojny światowej poniesionych z winy niemieckiej agresji. Zespół koordynowany przez posła Arkadiusza Mularczyka oszacował je na 6,2 bln zł. W przeliczeniu daje to prawie półtora biliona euro. Dość ogólnikowo zapowiedziano rokowania w tej sprawie, nie precyzując już, kto i z kim miałby rozmawiać i czy strona niemiecka w ogóle taką gotowość wyraziła. Zresztą na razie Niemcy powtarzają tylko, że uznają sprawę reparacji za zamkniętą (Polska Rzeczpospolita Ludowa zrzekła się ich wobec Niemieckiej Republiki Demokratycznej w 1953 r, bo z drugim państwem niemieckim – Republiką Federalną Niemiec, nie utrzymywała wtedy stosunków dyplomatycznych). Co znaczące, niemiecka odpowiedź odmowna formułowana jest na niskim szczeblu rzecznika resortu spraw zagranicznych.
Sprawa odszkodowań dla Polski, poza oczywistą moralną słusznością (w wyniku niemieckiej agresji zginęło 6 mln naszych obywateli, a Warszawa jako jedyna stolica państwa wojującego została zburzona w sposób planowy i doszczętnie) aż się prosi o wynajęcie prawnika-wirtuoza. Wytrawnego kazuisty, który wykorzysta choćby fakt, że NRD gdy stała się beneficjentką zrzeczenia się reparacji przez Polskę, nie była członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych, że nie reprezentowała przecież całych Niemiec, a w Polsce decyzji nie podjęła Rada Państwa jako organ uprawniony w tej kwestii. Problem w tym, że takim prawnikiem z pewnością nie jest, pomimo doktoratu z tej właśnie dziedziny, Jarosław Kaczyński.