Z Barbarą Bartel, psycholog z Lekarskiej Przychodni Profesorsko-Ordynatorskiej Waliców 20 w Warszawie rozmawia Łukasz Perzyna
– Lęk przed wojną, i tak od ponad dwóch i pół roku silnie zaznaczał się w świadomości Polaków, co zrozumiałe, gdy rakiety spadają tuż za wschodnią granicą a zdarzało się, że pojedyncze ją przekraczały. Czy powinniśmy się teraz, po wyborach w USA, bać jeszcze bardziej? Polityka polska pozostaje ściśle spersonalizowana, ta amerykańska zapewne jeszcze mocniej. Jak rozumiem, pojawi się teraz dodatkowy niepokój, czy obietnic złożonych przez Joe’go Bidena dotrzyma jego następca Donald Trump?
– Dokładnie tak się dzieje, że wzmaga się lęk, czy ktoś nas obroni. Wybory w Stanach Zjednoczonych są ważne dla świata, dla nas, dla całej Europy. Polacy o tym wiedzą. Dla nas Ameryka to ktoś więcej niż tylko sojusznik: wzór do naśladowania i przedmiot podziwu. Tym razem Polacy nie byli przygotowani na nagłą zmianę sytuacji w USA, sondaże wróżyły do pewnego momentu zwycięstwo Kamali Harris. Aż z logiki kampanii wyborczej wyłoniła się kolejna prezydentura Donalda Trumpa.
– Zna Pani oba społeczeństwa. Jakie nastroje pojawią się po obu stronach Atlantyku?
– Pobudzenie, nawet radość a na pewno podniecenie towarzyszą zwycięstwu Trumpa w USA. Wybuchają wciąż na nowo. To przejaw psychologii tłumu, nie wprowadzam tutaj żadnej kategorii ocennej, tylko odwołuję się do pojęcia zawartego w tytule klasycznego już dzieła Gustave’a Le Bona i jego koncepcji. Kto dokonał zmiany, ten na tym zyskuje. Dotyczy to jednak w tym wypadku Ameryki a nie Polski, u nas wzmaga się niepewność.
– Bo Trump zapewnił, że wojnę w dwa dni zakończy, a my jesteśmy bliżej i wiemy, że to nie takie proste?
– Przy czym pojawiają się doniesienia, że Donald Trump już rozmawiał przez telefon z Władimirem Putinem, czemu z kolei Moskwa zaprzecza. Czujemy się w Europie osaczeni, zwłaszcza my w Polsce, skoro jak zauważył Pan, co oczywiste znajdujemy się tak blisko epicentrum konfliktu: gorącego czy jak chętnie mówią wojskowi “pełnoskalowego”. Eufemizmy rodem z technokratycznego języka nie uśmierzą jednak uzasadnionych przecież w znacznej mierze lęków.
– Czym się one objawiają?
– Lubię wejść w tłum. Czuje się ten niepokój już na ulicy. Granica wytrzymałości nerwowej się zbliża, takie możemy mieć wrażenie. W dodatku pogłębia się przeświadczenie, jak trudno przewidzieć przyszłość, jak mało prognozy są warte. Za sprawą przywiązania Amerykanów do swobód demokatycznych i głosów kobiet wybory wygrać miała Kamala Harris, tymczasem podobny mechanizm nie zadziałał, widzą to zarówno ci, którzy życzyli jej zwycięstwa, jak kibicujący Trumpowi. Poczucie niepewności narasta.
– Bo skoro eksperci, znawcy pomylili się w tak zasadniczej i mierzalnej sprawie, jak wynik wyborów prezydenckich, to trudno im uwierzyć w innych kwestiach?
– Zwłaszcza, gdy lęk wzbudza już nie tylko Rosja Putina, ale nawet Korea Północna, bo w tle konfliktu pojawiają się jej żołnierze i rakiety. Poczucie zagrożenia się wzmaga. Matki w metrze w Kijowie oglądamy na ekranach naszych telewizorów, ich nieszczęście dostrzegamy wyraźnie, bo też te ekrany mamy coraz większe. Pojawia się świadomość, że musimy być czujni. I to niezależnie od tego, kto rządzi w Stanach Zjednoczonych. Wiadomo, że Polacy mają zawsze dość osobiste podejście do prezydentów Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza tych wybitniejszych. Tak jest z ustępującym z urzędu Joe’m Bidenem i prezydentem elektem Donaldem Trumpem, który jedną wcześniejszą kadencję ma za sobą, my zaś wspomnienia z nią związane: przemówienie pod Pomnikiem Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich czy zniesienie wiz, wreszcie po dziesięcioleciach starań, Emocjonalny stosunek starsze roczniki Polaków miały już do Johna Kennedy’ego, nie tylko z tego powodu, że katolik i taki młody… A później podobnie żywiołowo odbieraliśmy Ronalda Reagana, jego wyzwanie, jakie rzucił “imperium zła” i wsparcie dla Solidarności. Bill Clinton przyjął nas do NATO, też ma miejsce w polskiej historii…
– Paradoks polega jednak na tym, że na wybór prezydenta USA, nawet jeśli go kochamy, jak było z Reaganem i podobno wcześniej z Kennedym żadnego wpływu nie mamy?
– Stąd problem, jak się z tym poczuciem pogodzić, że nie jesteśmy w stanie bezpośrednio wpływać na porządek świata. Pojawia się groźba paniki czy rozpaczy, z tym wrażeniem bezradności związana. I ze zniecierpliwieniem, że zbyt wiele każą nam wytrzymać, co staje się nie do zniesienia. Mamy Marsz Niepodległości, przebiega spokojnie. I nagle w kadrze taki obrazek: idzie w tym marszu Ukrainiec, niesie polską flagę i nagle mówi: Polska dla Polaków, w dodatku z akcentem rosyjskim. Na każdym kroku spotykamy się z sytuacjami, które niełatwo przychodzi nam zrozumieć.
– Obietnice nie wystarczą, bo zbyt wiele ich złożono, a za mało dotrzymano?
– Słyszymy: Trzaskowski, Sikorski, w kontekście z kolei naszych przyszłorocznych wyborów prezydenckich. O Czarnku jako kandydacie też słyszymy. Dla ludzi to w znacznej mierze kontynuacja tylko tego, co już znają, dla nich dzieje się tak, że wciąż walczą ze sobą Tusk i Kaczyński, tylko nowych ludzi do tej walki wystawiają. I jeszcze marszałek Hołownia w tle, który próbuje z tłumem porozmawiać, ze zmiennym szczęściem. Nadmiar bodźców pogłębia wrażenie ogromnego zamętu.
– Jak sobie z nim poradzić?
– Widzimy, jak ludzie wokół czują się pogubieni. Z drugiej strony pamiętamy, że mają prawo się domagać szczerości i bezpieczeństwa. Tymczasem doskwiera im poczucie, że pomimo cierpliwości i wytrwałości, jakie wykazali, spotykają się co najwyżej z obietnicami, których później się nie wypełnia. Społeczeństwo długo ufało, że coś się zmieni. Nie widzi jednak efektu, który tamte nadzieje by potwierdzał. Dostrzega, że polityk z telewizyjnego ekranu poczucia bezpieczeństwa nam nie da. Za to zwyczajna rozmowa może nas do takiego wrażenia zbliżyć.
– I to jest ta recepta?
– Rozmawiać ze sobą nawzajem, nie z telewizorem. Podtrzymywać bliskość:w rodzinie, z sąsiadami, w rówieśniczym kręgu. I kontrolować własne zachowanie, czy nie zaczyna się z nami dziać coś takiego, co niepokoi nas samych, lub najbliższych właśnie. Zaś jeśli tak – nie bać się zgłosić do specjalisty.
– A tam znowu czeka nas rozmowa, tak przez Panią zalecana…
– Nie ma się co z nią wstrzymywać, kiedy dzieje się tak, że nie tylko złoszczą nas okropne rachunki za prąd, bo to rzeczywisty powód do irytacji, ale również do furii doprowadza nas sąsiad, wbijający gwóźdź w ścianę: wiadomo, że czyni to za głośno i nie powinien w sobotę po 22, ale lepiej, żeby z tego tylko powodu nie stał się naszym osobistym wrogiem, bo to już niewspółmierna reakcja. Nie obronimy się sami przed agresją. Naszą własną też nie. A konsultacja z psychologiem czy psychiatrą i terapia możliwe są nawet przez Skype’a. Pomocy udzielaliśmy skutecznie również w szczycie pandemii, wtedy zresztą była bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. Trzeba też szukać oparcia wśród ludzi, co są blisko. Sami nie obronimy się tak skutecznie przed depresją. Poczucie przynależności do grupy dopomaga. Wrócę raz jeszcze do początku naszej rozmowy: izolacja jest niebezpieczna zarówno w geopolityce, jak w życiu codziennym. Zwłaszcza, kiedy nawet pogoda pogłębia poczucie dyskomfortu. Polacy w listopadzie mają swoje święto narodowe, Amerykanie w lipcu…
– Zaczęliśmy rozmowę od poczucia bezpieczeństwa. Jak znaleźć sposób, żeby się poprawiło, skoro na geopolitykę, co przyznać wypada, wpływu nie mamy?
– Poczucia bezpieczeństwa się nie kupi. Dostrzegam niebezpieczeństwo, że z powodu jego deficytu młodzi zaczną wyjeżdżać, jak przed laty ze względu na niedostatek lub brak miejsc pracy w Polsce. Uciekać gdzieś dalej, ale dokąd, do Hiszpanii? Przecież tam mamy właśnie katastrofalną powódź. Nie tędy droga. Niepokoju, choćby był po stokroć uzasadniony, nie uśmierzy się w podobny sposób. Zacznijmy się rozumieć, a nie mijać obojętnie. Poczucie bezpieczeństwa rodzi się z miłości i czułości wobec drugiego człowieka.