Rumunia: lekarstwo gorsze od choroby

0
29

Odwołanie wyborów prezydenckich w Rumunii i unieważnienie ich pierwszej tury po ujawnieniu rosyjskich ingerencji to posunięcie drastyczne. Gorzej, że w obozie demokratycznym ani w Bukareszcie, ani w Brukseli czy Waszyngtonie nie widać pomysłu na to, co dalej. Nawet kolejnego terminu nie podano.

Pierwszą  turę głosowania wygrał Calin Georgescu, kandydat radykalny i prokremlowski, ale jak się okazuje mający poparcie znacznej części społeczeństwa. W drugiej miał się zmierzyć w walce o prezydenturę z Eleną Lasconi z partii centroprawicowej, tamtejszym odpowiednikiem Beaty Szydło. Oboje zaprotestowali przeciwko decyzji Sądu Konstytucyjnego o unieważnieniu wyborów na dwa dni przed drugą turą i rozpisaniu ich od początku z powodu rozlicznych ingerencji Kremla. Oznacza to nieuchronnie, że przedstawiciele obu pozytywnie zweryfikowanych przez rumuńską opinię publiczną obozów mówić będą teraz o ukradzionym zwycięstwie. I zbudują groźny dla każdej przyszłej demokratycznej władzy mit. Georgescu ze swoimi putinowskimi sympatiami i faszystowskimi resentymentami mógł stać się tylko meteorem, przejawem raz tylko objawionej patologii. Odsunięty przy zielonym stoliku – okaże się trwałym problemem dla demokratów rumuńskich. 

Już po odwołaniu wyborów, uznająca go dotychczas za przesadnie radykalnego skrajnie prawicowa partia George’a Simiona AUR (Związek na rzecz Jedności Rumunów) choć opowiada się za członkostwem w NATO i UE, zapowiedziała, że odtąd zamierza go popierać. A oprócz niej do parlamentu społeczeństwo w niedawnym głosowaniu wybrało jeszcze dwie podobne formacje: S.O.S. Romania i Partię Ludzi Młodych (POT). Teraz radykałowie zamiast się dzielić – co niechybnie nastąpiłoby po uczciwej przewidywalnej porażce kandydata Georgescu – łączą szeregi. 

Wobec  przyjętego rozwiązania głównym beneficjentem okazuje się za to dotychczasowy socjaldemokratyczny premier Ion-Marcel Ciolacu, którego rumuńscy wyborcy nie wpuścili do drugiej tury wyborów prezydenckich, bo uosabiał dla nich zużycie krajowego politycznego establishmentu. Teraz znów wystartuje i być może wygra.          

Stało się przecież dokładnie tak, jakby w grudniu 1990 r, w piątek przed niedzielną drugą turą wyborów w Polsce unieważniono wyniki głosowania w turze pierwszej, za sprawą których egzotyczny kandydat Stanisław Tymiński wyeliminował z gry urzędującego premiera Tadeusza Mazowieckiego i w drugiej miał powalczyć o prezydenturę z Lechem Wałęsą. 

Związki Tymińskiego z Kremlem pozostawały poszlaką, ale mocno podbudowaną rozmaitymi przekazami: w jego otoczeniu znajdowali się m.in. wieloletni konfident komunistycznych służb specjalnych Józef Kossecki, w stanie wojennym występujący w telewizji z pogadankami o “imperialistach amerykańskich” oraz “hegemonistach chińskich” a także propagandysta i specjalny wysłannik “Trybuny Ludu” Roman Samsel, przemierzający nawet w trudnych dla budżetu PRL czasach Amerykę Łacińską ze wsparciem dla tamtejszych rewolucyjnych sojuszników ZSRR w globalnej grze. Podobno stanowił pierwowzór odgrywanego przez Leszka Teleszyńskiego redaktora Maja z kiczowatego serialu gierkowskiej TVP “Życie na gorąco”.  

Demokraci, dysponujący już wtedy aparatem przymusu (gen. Czesław Kiszczak z funkcji wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych odszedł bowiem pół roku wcześniej) nie kopnęli jednak w stół. Spokojnie i uczciwie zdali się na werdykt społeczeństwa. Nawet jeśli zdarzały się komentarze,  że do demokracji… nie dorosło.

Demokracja zadziałała i się obroniła. W drugiej turze powszechnych wyborów prezydenckich laureat pokojowej Nagrody Nobla Lech Wałęsa pokonał Stanisława Tymińskiego, zamożnego ale nie wiadomo skąd mającego pieniądze, stosunkiem głosów 74 do 26.   

Rumuni mogli sami uratować demokrację, ale szansy im nie dano      

Rumunom tym razem nie pozwolono dokonać podobnego wyboru. Chociaż zapewne woleliby panią Lasconi nawet wraz z jej rozlicznymi dziwactwami i wyśmiewanymi niemodnymi kreacjami od znanego z “niebezpiecznych związków” Georgescu. Nie dowiemy się już, czy tak by się stało. Służby specjalne i doradcy z Zachodu wiedzieli bowiem lepiej od samych Rumunów co dla nich dobre.

Demokrację rumuńską pozbawiono tym samym możliwości uruchomienia naturalnych mechanizmów obronnych, zaś centroprawicową kandydatkę Elenę Lasconi szansy odegrania roli tamtejszego odpowiednika Szymona Hołowni, który wyskakując zza pleców faworytów przed ponad rokiem przeważył szalę zwycięstwa na rzecz zwolenników wolności. 

Rumuni mogli mieć swój własny 15 października  – jeśli  odnieść ich doświadczenie do polskiej perspektywy. Ukradziono im szansę na święto demokracji.

Pomimo to, że przed 35 laty ciężkim i okupionym krwią wysiłkiem ją sobie wywalczyli. Cały świat w grudniu 1989 r. wstrzymywał oddech, oglądając na ekranach telewizorów najpierw masakrę w Timisoarze, potem starcia w Bukareszcie, zakończone obaleniem najokrutniejszej wtedy w Europie dyktatury Nicolae Ceausescu. Do Świąt było po wszystkim. Ale rumuńska droga do demokracji, inna od polskiej (pokojowa walka Solidarności i wybory z 4  czerwca 1989 r.), czeskiej i słowackiej (“Havel na Hrad” jako hasło wielotysięcznych pokojowych demonstracji ulicznych) i nawet niemieckiej (rozbiórka muru berlińskiego w trakcie jednej rozstrzygającej nocy) – kosztowała ten dzielny naród ponad tysiąc ofiar śmiertelnych. Chciałoby się wierzyć, że po latach nie pójdą na marne.

Nowe wybory w marcu, ale pewności nie ma

Calin Georgescu sam się prosił czy wręcz prowokował takie rozstrzygnięcie, jakie wobec niego zastosowano. Zadeklarował oficjalnie, że na kampanię ani jednego  leja nie wydał. Chociaż wiadomo, że przekazy na TikToku i rozmaite płatne polubienia kupowane nawet w Afryce Południowej, kosztowały jego zwolenników co najmniej kilkaset tysięcy euro. Komunikaty na TokToku miał mu sfinansować Bogdan  Peschir, na razie wyłącznie przesłuchany, ale jeszcze nie zatrzymany. W trakcie przeszukania trzech nieruchomości, jakimi dysponował, znaleziono w gotówce 7 milionów dolarów, pochodzących z interesów związanych z bitcoinami. Zatrzymany za to został konwój prowadzony przez Horatiu Potrę, szefa ochrony Georgescu. Uczestnicy mieli ze sobą sporo broni różnego rodzaju. Potra wywodzi się z francuskiej Legii Cudzoziemskiej, służył w jej szeregach w Afryce. Później już na własny rachunek pracował jako ochroniarz emira Kataru i walczył w Demokratycznej Republice Konga i Republice Środkowoafrykańskiej, przypisuje mu się związki z najemnikami z rosyjskiej grupy Wagnera. Publiczne ujawnienie tych wszystkich faktów z pewnością nie pozostałoby bez wpływu na decyzje rumuńskich wyborców.

Tym bardziej, że już po pierwszej turze wyborów prezydenckich, zapisanych w historii sensacyjnie wysokim poparciem dla Georgescu – Rumuni wybrali zupełnie normalny parlament. Z proeuropejską a nie putinowską większością. Nowy sojusz rządowy stworzą, jak wszystko na to wskazuje: Partia Socjaldemokratyczna (PSD), Partia Narodowo-Liberalna (PNL), Związek Ocalenia Rumunii z której wywodzi się kandydatka Elena Lasconi oraz przedstawiciele mniejszości narodowych. Rokowało to całkiem nieźle dalszemu rozwojowi sytuacji. Ale demokraci napytali biedy samym sobie i własnym wyborcom.    

Głosowanie prezydenckie jednak odwołano, na dwa dni przed terminem drugiej tury, w chwili gdy już ona trwała w komisjach za granicą. Kiedy odbędzie się powtórzona tura pierwsza – nie wiadomo. Nie orientuję się, czy w języku rumuńskim istnieje odpowiednik naszego porzekadła “jutro, w grudniu, po południu”, ale oddaje ono obecną tam sytuację. Kadencję prezydenta Klausa Iohannisa przedłużono bez terminu. Wprawdzie jest proeuropejskim demokratą, ale rodacy mają go już dosyć. Nowe wybory odbędą się najwcześniej w marcu, ale to wciąż nic pewnego, nie wiemy, czy w ogóle do nich dojdzie. A czas pracuje na rzecz egzotycznego kandydata Georgescu. Demokraci rumuńscy za podszeptem zachodnich suflerów sami sobie demona stworzyli. I pomimo wysiłków nie są już w stanie tego dżinna z powrotem do butelki zagnać.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 2

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here