Klęska poniesiona przed wiekami w wąwozach Mołdawii stała się kanwą znanego powiedzenia: za króla Olbrachta wyginęła szlachta. O ile z powodu miejsca, gdzie porażka go spotkała, portugalski selekcjoner polskiej reprezentacji Fernando Santos zasługuje na porównanie z Janem Olbrachtem jednym z mniej udanych Jagiellonów, to okoliczności w jakich posadę objął – chociaż jak bieg wydarzeń pokazał, nie powinien – pozwalają raczej na porównanie z władcami elekcyjnymi.
Pierwszy z nich, Henryk Walezjusz, jak wiemy, uciekł z Polski, gdy gdzie indziej trafiła mu się lepsza okazja, co po ponad połowie tysiąclecia powtórzył Paulo Sousa. Następny jego rodak Fernando Santos pozostał na stanowisku, chociaż jak do tej pory przegrał wszystko, co się da. A rozmowę wyjaśniającą z prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej Cezarym Kuleszą trudno uznać za represję, bo to on Santosa mianował. Podobnie jak wcześniej jego poprzednik Zbigniew Boniek Sousę.
Po porażce w Kiszyniowie rozpętała się taka histeria, że aż chciałoby się z przekory nawet trenera Fernanda Santosa bronić, gdyby choć odrobinę sobie na to zasłużył. Onet nazywa nawet ten wynik najgorszym w historii polskiej polskiej piłki nożnej w obecnym stuleciu, co pozostaje oczywistą nieprawdą, zważywszy, że w tym czasie nawet w finałach Mistrzostw Świata (Euro nie ma podobnego prestiżu, a poza tym wciąż gramy w eliminacjach) zdarzyło nam się przegrywać z takimi “kelnerami”, którym to mianem w slangu piłkarskim określa się słabeuszy, jak Korea Południowa (w 2002 r.) czy Senegal (w 2018 r.), a przegrana 0:3 z Kolumbią pięć lat temu, w meczu mistrzowskim i też nie z potentatem, zabolała bardziej, niż ustalony w ostatnich minutach wynik 2:3 z Mołdawią. Chociaż rzeczywiście w futbolu rzadko się zdarza, że drużyna wyżej notowana, prowadząc do przerwy dwoma bramkami, jak my w Kiszyniowie w ostatecznym rachunku przegrywa. Nie w tym jednak tkwi główny problem.
Wprost przeciwnie, cały urok piłki nożnej polega na tym, że zespół w papierowych kalkulacjach słabszy na boisku pokonuje faworyta. Jak prowadzona przez Kazimierza Górskiego reprezentacja Polski z Włodzimierzem Lubańskim i Janem Banasiem w składzie – Anglię w Chorzowie, czego pięćdziesięciolecie właśnie obchodziliśmy.
Katastrofa polega nie na drugiej porażce ze słabszym rankingowo rywalem (poprzednio z Czechami) lecz na zupełnym braku drużyny. Teamu ani prawdziwego zespołu nie mamy teraz wcale, chociaż niespełna pół roku temu nie tylko istniał on na boiskach Kataru, ale wywalczył tam miejsce w gronie szesnastu najlepszych drużyn świata. Polska przegrała w tych mistrzostwach świata tylko z dwójką najlepszych: późniejszym mistrzem Argentyną i wicemistrzem Francją.
Po tym sukcesie, wbrew zasadzie “nie ulepszaj dobrego”, jego autor Czesław Michniewicz zamiast nagrody dostał dymisję a zastąpił go u steru właśnie Santos. Podobnie wcześniej postąpiono z Jerzym Brzęczkiem, kiedy doprowadził narodowy zespół do finałów Euro. Akurat gdy coś się uda, działacze od futbolu próbują eksperymentów z tyleż renomowanymi co nieskutecznymi selekcjonerami z zagranicy. Zamiast, jak znane porzekadło głosi, wypróbować to najpierw na szczurach a nie kibicach.
Zamienił stryjek siekierkę na kijek, chciałoby się powiedzieć.