Co właściwie świętujemy i czy warto
Porozumienia Gdańskie to jedno z nielicznych w polskiej historii bezkrwawych zwycięstw, warto więc czcić je naprawdę. I nie pozwolić, by zawłaszczył je Jarosław Kaczyński, który – jak wypominają mu demonstranci przed jego willą – w późniejszym dniu próby w 1981 r. 13 grudnia spał do południa. Ale ani maruderom ani generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu biegu historii nie dało się odwrócić. Dziesięciomilionowy ruch polskiej Solidarności zapoczątkował rozpad komunistycznego świata.
To z Sierpnia możemy być dumni, nie z 4 czerwca 1989 r, po którym zamykano fabryki – dawne twierdze Solidarności – za sprawą kolejnych rządów, nad którymi wciąż noszący historyczną nazwę związek rozciągał parasol ochronny. W 1980 r. nie tylko dogadaliśmy się jak Polak z Polakiem, wedle słynnych słów Lecha Wałęsy. Zadziwiliśmy świat, który wstrzymał oddech. Do Solidarności zapisał się co trzeci członek PZPR. A zjazd Związku uchwalił Posłanie do ludzi pracy Europy Środkowej i Wschodniej. Spełniło się po 10 latach.
Sierpień stał się symbolem, ale pierwsze były Radom i Ursus w czerwcu 1976 r, gdzie robotnicy zbuntowali się przeciw monstrualnym podwyżkom cen (mięso o 69 proc, cukier o 100 proc) i wyjściem na ulice czy tory kolejowe wymusili na komunistycznej władzy ich cofnięcie, chociaż za swój protest zapłacili surowymi represjami. Dlatego w poprzednią rocznicę Sierpnia przedsiębiorca i ekonomista Dariusz Grabowski zaproponował zbudowanie w Radomiu Centrum Polskiej Wolności, ośrodka kulturalnego, edukacyjnego i turystycznego ponad podziałami politycznymi. Jednak w tym roku wzajemnej wrogości polityków nie uda się przezwyciężyć, a 31 sierpnia każda z sił świętuje po swojemu, choć to rocznica historycznych porozumień, zawartych „jak Polak z Polakiem”, kiedy podkreślano, że nie ma zwycięzców ani zwyciężonych, zaś alternatywą dla grożącego „rozwiązania siłowego” stał się eksperyment demokratyczny, jako pierwszy w historii realnego socjalizmu obejmujący całe społeczeństwo, a nie jak w Czechosłowacji w 1968 wyłącznie członków partii.
Nie samym chlebem żyje Polak czyli o mięsie i marmoladzie
Władza, na początku lat 70 ciesząca się sporą popularnością, bo wielu imponował Edward Gierek przemawiający po francusku w ONZ i przyjmujący kolejnych prezydentów USA: Richarda Nixona, Geralda Forda i Jimmy’ego Cartera, innym zaś odpowiadała liberalna polityka paszportowa, hasło „drugiej Polski” w budownictwie mieszkaniowym czy powszechny dostęp do fiatów 125p i 126p – jednak z czasem wyczerpała swoje możliwości, podbudowane zachodnimi kredytami. Jak oceniał Jacek Tittenbrun w książce „Upadek socjalizmu realnego w Polsce”: „Zaniedbywanie produkcji dóbr pierwszej potrzeby, a szczególnie żywności – przy jednoczesnym szybkim rozwoju przemysłu ciężkiego – musiało wywołać proces inflacyjny. Inflacja miała charakter żywiołowy jedynie w części. Władze prowadziły bowiem politykę inflacyjną świadomie, traktując ją jako czynnik wzrostu ekonomicznego oraz pobudzenia wydajności pracy, co znowu wynikało z przyjęcia uproszczonego, wulgarno-ekonomistycznego założenia o proporcjonalnej zależności między bodźcami materialnego zainteresowania w postaci zwiększonych wynagrodzeń a efektywnością pracy. Polityka ta, oparta na ideologii dorabiania się, (aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej), traktowanego jako nadrzędny cel życia jednostki a zarazem podstawowa forma jej wkładu na rzecz dobra ogólnego, kształtowała u ludzi postawy kultu bogacenia się i posiadania. Jednocześnie stawał się coraz bardziej widoczny fakt nierównych szans różnych kategorii uczestników tego wyścigu za pieniądzem” [1]. Symbolem nieuzasadnionego rozwarstwienia stały się dacze prominentów z ekipy Edwarda Gierka, domagających się zarazem od społeczeństwa wyrzeczeń (kampania na rzecz „poszukiwania rezerw” a nawet telewizyjne pogadanki o szkodliwości mięsa, które miały ograniczyć jego spożycie, a wzbudzały śmiech).
Kursowała wtedy rymowanka: Nie rozrabiaj jak Ursus i Radom, bo będziesz jadł chleb tylko z marmoladą. Nie samym chlebem jednak żyli Polacy. Wybór kardynała Karola Wojtyły na Papieża w październiku 1978 r. obudził dumę narodową. Nie był też sukcesem, który władza mogła sobie przypisać, jak odbudowę Zamku Królewskiego, Trasę Łazienkowską czy trzecie miejsce piłkarzy na Mistrzostwach Świata w 1974 r. Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny w czerwcu 1979 r. przywróciła Polakom poczucie wspólnoty, pokazała jak licznie mogą być razem… nie w pochodzie pierwszomajowym.
Zaś zima stulecia z niedogrzanymi szkołami i licznymi wyłączeniami prądu w zakładach pracy oraz pierwszy od wojny spadek dochodu narodowego, braki w sklepach i kartki na cukier pokazały, że władza nie umie wypełnić podstawowych zadań. Wstrzymywano rozbuchane inwestycje: w górskich miejscowościach upiorne wrażenie sprawiały wymarłe dzielnice kopalnianych i hutniczych domów wypoczynkowych, których szkielety niszczały, bo nie było ich za co dokończyć. Znienawidzonego po podwyżkach z 1976 r. premiera Piotra Jaroszewicza zastąpił na początku 1980 r. Edward Babiuch ale nie na takie zmiany ludzie czekali.
Zanim 14 sierpnia 1980 r. Jerzy Borowczak zaczął strajk w Stoczni Gdańskiej a Henryka Krzywonos zablokowała swoim tramwajem rozjazdy węzła komunikacyjnego w Trójmieście – protestowały jeszcze w lipcu Lublin i ponownie Ursus. W Lublinie do strajku m,in. kolejarzy przyczyniły się pogłoski, że przez miasto idą transporty z niedostępnymi w sklepach towarami, eksportowanymi na olimpiadę w Moskwie. Zresztą tam właśnie sportowcy, pomimo nikłej konkurencji spowodowanej bojkotem igrzysk przez wolny świat i kraje muzułmańskie po radzieckiej inwazji na Afganistan – ponieśli straszną klęskę, przywożąc zaledwie trzy złote medale (cztery lata wcześniej z Montrealu – siedem), co dodatkowo jeszcze pogorszyło nastroje, zwłaszcza, że propaganda rządowa utrzymywała, że to… sukces. Przyczyną porażek było ograniczenie nakładów również na sport, do niedawna okno wystawowe, poprawiające reputację PRL, ale też dające radość zwykłym ludziom: pierwsze spontaniczne przemarsze z flagami nie miały związku z Papieżem, zaczęły się cztery lata przed jego wyborem gdy piłkarze wygrywali z Argentyną, Włochami i Brazylią.
Już 2 lipca 1980 r. zastrajkowała ursuska Elektrociepłownia na terenie Zakładów Mechanicznych. Zbigniew Janas przyznaje po latach, że główny problem organizatorów stanowił fakt, że dyrekcja… zgadzała się na wszystkie postulaty, byle strajk jak najszybciej się zakończył.
Zresztą władza o strajkach nie mówiła, cenzura zdejmowała to brzydkie słowo, jeśli nie chodziło o kraje kapitalistyczne. W nowo-mowie komunistycznej wspominano co najwyżej o przerwach w pracy.
Jednak w upalnym sierpniu w Warszawie nie dało się ukryć, że strajkuje Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania, bo smród z kubłów czuć było wszędzie. Trudno też w otoczonej blokowiskami stolicy wmówić ludziom, że Miejskie Zakłady Komunikacyjne „przerwy w pracy” nie mają, skoro na autobus przyszło czekać godzinami. Warszawiacy nie przeklinali jednak kierowców ani śmieciarzy. Z perspektywy strajkujących Puław podobny paradoks dostrzegł wcześniej poeta Bohdan Zadura: Od 24 godzin / Żaden pociąg nie przejechał przez nasze miasto (..) do wanien napuściliśmy wody / W naszym mieście (..) trwa stan oblężenia / ulicami chodzą uśmiechnięci ludzie.
Największą uwagę skupiło na sobie Wybrzeże, z powodu tragicznych doświadczeń z grudnia 1970 r: ci sami stoczniowcy, których protest i spowodowana przez Władysława Gomułkę masakra wyniosły do władzy ekipę Gierka, po dziesięcioleciu przyczynili się do jej obalenia.
Obalii też stereotyp robola, takiego, który tylko patrzy, jak się w kolejkę po zwolnienie lekarskie ustawić, za co komplementował ich w „Notatkach z Wybrzeża” Ryszard Kapuściński. – Gdyby nie dyrekcja robole rozkradliby cały zakład – drwił z wcześniejszego sposobu myślenia bywały w świecie reporter.
Do stoczni zawitali eksperci, ale przestrzegali, że na postulat wolnych związków zawodowych władza nigdy nie przystanie. Wyjątkowość zdarzeń lepiej od nich pojmował obecny tam również poeta Tomasz Jastrun: Przyjechała delegacja z Krosna / Czternastu ludzi / W ciemnych garniturach / Stoją teraz na podium w słońcu lamp / I dziwią się / Że tak łatwo było ruszyć / Z posad / Bryłę świata. [2]
Zagranicznych obserwatorów fascynowało, że bunt robotników przeciw Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej ma miejsce w Stoczni im. Lenina (bo takie miano gdański zakład wtedy oficjalnie nosił), krajowi zdążyli się już do podobnych gier słów przyzwyczaić.
Zbigniew Janas opowiada mi, że gdy z delegacją z Ursusa jechał do stoczni z biało-czerwonymi flagami wystawionymi z samochodu (zresztą użyczonego przez dyrekcję macierzystego zakładu), zatrzymujący ich dwukrotnie milicjanci tylko salutowali, gdy dowiedzieli się, dokąd i po co jadą.
Gdy już powstała Solidarność, zapisał się do niej co trzeci członek PZPR. A było ich wtedy jeszcze trzy miliony. Działaczka z Radomia Zofia Grzyb należała równocześnie do NSZZ „S” i zasiadała w Biurze Politycznym KC PZPR. Ale to tylko jedna strona medalu.
Jeszcze w 1970 r. robotnicy idący na komitet partyjny, by go podpalić śpiewali Międzynarodówkę na zmianę z hymnem narodowym. Protest o dziesięć lat późniejszy, chociaż pokojowy, charakteryzował się kompletnym brakiem złudzeń wobec panującego ustroju. Później „Solidarność” nie pozwoli wpisać sobie do statutu respektowania kierowniczej roli PZPR. Za powszechną zgodą, bo związkowcy… sami poczuli się siłą przewodnią. Przecież przez lata słyszeli, że to klasa robotnicza ma rządzić…
Poland’s Angry Workers (Rozeźleni polscy robotnicy) – anonsował na pierwszej stronie tygodnik „Time” o światowym zasięgu, ze zdjęciem modlących się w kombinezonach stoczniowców.
Polska opowieść doczekała się happy endu, choć nie był on ostateczny.
31 sierpnia 1980 r. w Sali BHP Stoczni Gdańskiej Lech Wałęsa wielkim długopisem złożył podpis pod porozumieniem, zezwalającym na utworzenie związku zawodowego, zakładającym podniesienie diet i dodatku za rozłąkę, gwarantującym mszę w radiu i obligującym władze do wypuszczenia więźniów politycznych.
– Gdyby wtedy w niedzielę nie podpisano porozumienia, od poniedziałku miał stanąć Ursus na mocy naszego porozumienia z Gdańskiem, na sygnał od naszej delegacji ze Zbigniewem Janasem, która tam pojechała – potwierdza w rozmowie ze mną Zbigniew Bujak.
Trzy dni wcześniej Jan Lityński, wtedy działacz KOR, uznał za dobry znak, gdy do jednej celi z nim wsadzono Henryka Wujca, chociaż ze smutkiem dostrzegł, że przyjaciel został pobity w czasie próby ucieczki. Skoro jednak klawisze nie przestrzegali zasady, by politycznych z jednej sprawy nie trzymać razem – zapowiadało to, że wkrótce przyjdzie wyjść na wolność. Bo tym razem to robotnicy ujęli się za opozycjonistami, w zamian za wsparcie przez cztery lata.
Ich partnerem był wicepremier Mieczysław Jagielski. Ale to nie na notablu z PZPR, lecz na Wałęsie, ze znaczkiem z Matką Boską w klapie marynarki oraz różańcem skupiła się powszechna uwaga. Dzień wcześniej zawarto porozumienie w Szczecinie, nie tak znane, bo nie wpuszczono tam dziennikarzy.
Odebrać Solidarności… znaczek Solidarności
Nie świętujemy wcale 31 sierpnia 40-lecia Solidarności, która powstała później, tylko Porozumień Gdańskich, co utorowały niezależnym i samorządnym związkom zawodowym, jeszcze bez wymieniania ich nazwy, pole do legalnego działania. Jak zaświadcza Andrzej Paczkowski dopiero 17 września 1980 r. przedstawiciele trzydziestu Międzyzakładowych Komitetów Założycielskich w trakcie spotkania w Gdańsku zdecydowali, że powstanie jednolita, ogólnopolska organizacja związkowa [3]. Nazwę wymyślił jej Karol Modzelewski.
Jednak na Wybrzeżu Wolne Związki Zawodowe już od dawna istniały bez przyzwolenia rządzących. Legalna Solidarność stała się fenomenem, ale wcześniej bez zgody władz działały Komitet Obrony Robotników, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Konfederacja Polski Niepodległej oraz Ruch Młodej Polski. Ich uczestnicy, chociaż podlegali rozmaitym represjom wypracowali wolnościową myśl i pragmatykę działania.
Nie da się jednak mówić o czasie legalnego działania NSZZ „Solidarność” jako o „16 miesiącach wolności”, bo przewodniczący KPN, pierwszej niezależnej partii między Łabą a Władywostokiem, Leszek Moczulski prawie cały ten czas spędził za kratami. W Bydgoszczy w marcu 1981 r. bezkarnie pobito ciężko działaczy związków rolniczych i pracowniczych, a jesienią gen. Jaruzelski posyłał w teren wojskowe grupy operacyjne odgrywające pozaprawną komisarską rolę.
Dziesięciomilionowa Solidarność objawiła jednak rozmach przekraczający wszystkie inne nowoczesne ruchy społeczne. I wykazała mądrość zbiorową, przejawiającą się w dążeniu do uniknięcia za wszelką cenę najgorszego rozwiązania: interwencji pozostałych państw bloku radzieckiego. Dlatego po prowokacji bydgoskiej Wałęsa wycofał się z groźby strajku generalnego. Wytrwale mediował Kościół, dyplomatyczne wysiłki – od rozmowy z doradcą prezydenta USA Jimmy’ego Cartera po sekretny list do Leonida Breżniewa – na rzecz zapobieżenia obcej interwencji podjął polski Papież.
Jednak to komuniści z kraju złamali Porozumienia Gdańskie, a nie Breżniew, bo ten ich nie podpisywał, a wolał sprawę załatwić polskimi rękami. Stan wojenny zdelegalizował Solidarność i zepchnął ją do podziemia, ale nie stłumił oporu społecznego. Protesty kolejnego pokolenia robotników i studentów w 1988 r. zmusiły władze do rozmów, ponownego uznania Związku i przeprowadzenia w następnym roku demokratycznych, po części objętych kontraktem wyborów z 4 czerwca, po których Solidarność zawarła koalicję rządową z ZSL i SD. Polska uniezależniała się stopniowo od ZSRR, który rozpadł się do końca 1991 r.
Jednak odrodzona Solidarność nie była już ruchem masowym ani wiernym dawnym ideałom, zapomniała o prospołecznych i samorządowych koncepcjach ekonomistów Tadeusza Kowalika, Stefana Kurowskiego czy Ryszarda Bugaja. Pod marką wspieranego przez nią rządu przeprowadzono plan Leszka Balcerowicza, który wprawdzie wypełnił sklepowe półki ale wiele obecnych na nich towarów uczynił niedostępnymi dla większości Polaków. Zamykano wielkie fabryki, stanowiące przedtem bastiony Solidarności. Dotknęło to nie tylko przemysł włókienniczy, przegrywający konkurencję z importem z Chin ale całą branżę motoryzacyjną i nowoczesną elektronikę. Za rządów postkomunisty Leszka Millera bezrobocie sięgnęło 21 proc. Z kolei władza z PiS (2005-7 oraz od 2015) odebrała Polakom część wywalczonych swobód demokratycznych, zawłaszczając sądownictwo i upaństwawiając media publiczne. Działo się to przy gorliwym poparciu resztówki NSZZ „Solidarność” skupiającej dziś – wedle własnych danych – 6 proc liczby członków z 1980 r.
Ideał sięgnął bruku. Wie o tym zapewne przewodniczący Regionu Mazowsze Andrzej Kropiwnicki, który – poproszony przeze mnie uprzejmie o wspomnienie o pierwszej Solidarności z 1980 r. – nawymyślal mi, że nie rozumiem, czym jest Solidarność i że nie ma pierwszej ani drugiej Solidarności. Chociaż to ja mam Krzyż Wolności i Solidarności a on sam w poważnych publikacjach o chlubnej historii Związku raczej nie jest obecny… Kiedyś Regionem Mazowsze zamiast zakompleksionych radnych PiS kierowali charyzmatyczni liderzy jak Bujak, Michał Boni czy Maciej Jankowski.
Zaś obecny przewodniczący NSZZ „S” Piotr Duda w stanie wojennym był po przeciwnej stronie niż związek, którym dzisiaj kieruje, bo jako komandos pilnował przed „ekstremą” gmachu znienawidzonej wtedy Telewizji Polskiej. Skutecznie zresztą, tyle, że wyrzekająca się przemocy Solidarność wcale go atakować nie zamierzała. Z „Dudą mniejszym” jak, żeby go odróżnić od prezydenta, okrutnie przezywają szefa związkowcy rzecz potoczyła się więc tak, jakby Otto Skorzeny w demokratycznej Bundesrepublice został przewodniczącym SPD albo nawet wspólnoty ewangelickiej.
Lech Wałęsa przed dwudziestu laty odebrał znaczek „Solidarności” „Gazecie Wyborczej” Adama Michnika, która i tak później musiała go poprzeć, gdy jego rywalem w drugiej turze wyborów prezydenckich został ekscentryk z Kanady Stanisław Tymiński z byłymi esbekami w sztabie.
Nadeszła może pora, żeby odebrać z kolei prawo do znaczka „Solidarności”… obecnemu NSZZ „S”. W opinii znacznej części świata pracy stał się on bowiem „żółtym związkiem”, niczym CRZZ w PRL reprezentującym interesy państwowego pracodawcy a nie salariatu, wystarczy przypomnieć niechlubną rolę w trakcie ubiegłorocznego strajku nauczycieli, cieszącego się ogromnym społecznym poparciem. Osobny rozdział stanowi ośmieszanie się neozwiązkowych liderów walką o prawo do tablic z historycznymi 21 postulatami gdańskimi, przypominającą Fredrowską zemstę o mur graniczny.
Duch Sierpnia i chwała dziesięciomilionowej Solidarności opierają się jednak monopolistycznym zakusom marnych następców. Zaś idea samoorganizacji – która zjednoczyła wtedy większość Polaków – odżywa w licznych próbach odbudowy wspólnoty. „Mury” Jacka Kaczmarskiego, hymn demokratycznej rewolucji, rozlegają się teraz na opozycyjnych demonstracjach. Solidarnie domagają się godności w czasie pandemii pracownicy służby zdrowia, artykułują postulaty nauczyciele. Wśród przedsiębiorców odradza się projekt powszechnego samorządu gospodarczego. Rekompensaty żąda klasa kreatywna, którą ograniczenia imprez masowych pozbawiły zarobku. Górnicy, którym PiS chce zamykać kopalnie grożą czwartym i piątym Powstaniem Śląskim. Sierpień pozostaje natchnieniem dla protestów przeciw władzy popieranej przez związek zawodowy, któremu warto może odebrać też nazwę, uświęconą krwią poległych w stanie wojennym górników z Kopalni Wujek, jeśli nie jest jej godny.
Gdyby bohaterowie pierwszej Solidarności z takim wnioskiem do sądu wystąpili – poznalibyśmy prawną ocenę i wykładnię drogi, jaką Polska przez te 40 lat przeszła. Wymusiłoby to powstanie raportu o niekończącej się polskiej transformacji ustrojowej (wiemy, kiedy się zaczęła, ale nie ile potrwa i dokąd zmierza) na który nie potrafią się zdobyć ani zalęknieni o granty naukowcy ani trzęsący się o honoraria komentatorzy. Ludziom się to należy, tym co uwierzyli.
Nadzieja… na pięćdziesięciolecie
Czterdziesta rocznica Powstania Warszawskiego – a to nie ja zestawiam je z Sierpniem tylko bezstronny brytyjski analityk Norman Davies – przebiegała równie ponuro jak obecne 40-lecie Porozumień Gdańskich. Nie było wprawdzie pandemii ale trwał już trzeci rok polityki stanu wojennego, co na tkankę społeczeństwa działało podobnie jak obecna zaraza. Pamiętam smutek na Powązkach, drgające znicze, szwendających się tajniaków i jakąś histeryczkę od rzeczy wyśpiewującą na powstańczych grobach piosenkę o bolszewikach.
Ale już 50. rocznica Powstania była inna, dumna, z masowym udziałem bohaterów. Nagrywałem wtedy dla Wiadomości TVP weterana, który żeby wziąć w niej udział pierwszy raz od wojny przyleciał do nas z Australii, miałem zaszczyt rozmawiać z Zofią Korbońską i dawnym emisariuszem Kazimierzem Leskim. Podczas uroczystości na placu Piłsudskiego w okropnym 35-stopniowym upale mdleli jeden po drugim dwudziestoletni żołnierze kompanii honorowej, ale powstańcy po siedemdziesiątce trwali nieruchomo w uniformach, z orderami i pod sztandarami swoich zgrupowań. A na wiejskim cmentarzu w Łomnej kwiaty na grobie niosących pomoc Warszawie lotników (do straceńczych lotów z Brindisi, gdzie procent strąceń sięgał pięćdziesięciu, bo ZSRR nie zgodził się na lądowania na jego lotniskach, wyznaczano załogi polskiego pochodzenia) złożył wiceprezydent USA Al Gore, co potraktować można było jako symboliczne i najskromniejsze z możliwych zadośćuczynienie za aliancką zdradę sprzed półwiecza. Sama Polska zapowiadała się wtedy lepiej niż teraz, pomimo zamykania fabryk i wielomilionowego bezrobocia z najwyższym w Europie wzrostem gospodarczym za sprawą pracowitości i przedsiębiorczości Polaków. Powstańcy doczekali się satysfakcji.
Może z 50-leciem Solidarności będzie podobnie. Chociaż ludziom, którzy przeżyli komunizm w jego represyjnej i pauperyzującej masy formie trudno znowu powiedzieć: wytrzymajcie jeszcze dziesięć lat. Ale nadzieja umiera ostatnia. Z niej przecież zrodził się tamten Sierpień…
[1] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992, s. 18-19
[2] Tomasz Jastrun. Jeszcze jedna delegacja [w:] Antologia poezji świadectwa i sprzeciwu 1944-84. Wybór: Stanisław Barańczak. Puls, Londyn 1984, s. 356
[3] por. Andrzej Paczkowski. Pół wieku dziejów Polski 1939-89. PWN, Warszawa 1995, s, 470-471