Skóra na niedźwiedziu

0
65

czyli czego nie wiemy o Rosji

Gdy Władimir Putin został wskazany jako prezydent w sylwestra 1999 r. przez Borysa Jelcyna – późniejsze zwycięstwo wyborcze stało się już tylko formalnością – korespondenci polskich stacji telewizyjnych przebywali w kraju na świątecznych urlopach i wydarzenie komentowali ze studia w Warszawie. Ale również służby specjalne zachodnich mocarstw skupione były wtedy na cyberbezpieczeństwie a konkretnie grożącym domniemanym unieruchomieniem komputerów “efekcie roku zerowego”, związanym z nową datą: 2000. 

Putin nie był oczywiście postacią nieznaną, od sierpnia 1999 r. sprawował urząd premiera. Zanim jednak nim został, pozostawał rzeczywiście człowiekiem cienia. Znamienne, że wydana pod koniec lat 90. przez Andrzeja Grajewskiego, przecież nie amatora, monografia służb specjalnych Rosji “Tarcza i miecz”, chociaż kilkusetstronicowa, nie zawiera nawet w indeksie nazwiska: Władimir Władimirowicz Putin. Chociaż rychło został on… szefem Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

Tanki i think… tanki

Nie chodzi o pastwienie się nad ekspertami – chociaż uprawnione, bo chociaż utrzymujemy Ośrodki Studiów Wschodnich i inne think tanki, nie przewidziały one, kiedy ruszą… tanki prawdziwe. Gwałtowność tego, co nastąpiło 22 lutego 2022 r. oraz w kolejnych tygodniach i miesiącach zaskoczyła znawców. Zaś ci ostatni… nas z kolei zaskoczyli swoją bezradnością wobec rosyjskiego tematu.

Z pewnością wytypowanie następcy Putina oraz okoliczności i terminu przejęcia przez niego władzy może się okazać jeszcze trudniejsze niż niegdyś wytypowanie jego własnej kariery.

Skłonnym zaś zgodnie ze znanym słowiańskim powiedzeniem o dzieleniu skóry na żywym niedźwiedziu zwolennikom tezy o rychłym wyeliminowaniu dyktatora przypomnieć wypada, że Władimir Putin pozostaje o dziesięć lat młodszy od lidera innego supermocarstwa, prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena. Studiował jeszcze prawo w Leningradzie, gdy tamten zasiadł po raz pierwszy w amerykańskim Senacie. A Biden – o czym przypomnieć wypada – zamierza ubiegać się o ponowny wybór już za półtora roku. Co więcej, po tym jak republikanom nie udało się w ub. r. wygrać wyborów do Senatu – pozostaje nawet faworytem.

Z planami reelekcji demokraty wiąże się główna nadzieja Polaków i Ukraińców, wszystkich Europejczyków, którzy czują się przez Rosję zagrożeni. Jeśli bowiem Biden zamierza znów wybory prezydenckie wygrać, to zainteresowania naszym regionem nie może zaprzestać.

Walczyć lub innych wspierać, żeby zostać na drugą kadencję

Dla George’a W. Busha Juniora wojny w Afganistanie i Iraku, chociaż obie bezsensowne i nieskuteczne, okazały się niezawodnym wehikułem na rzecz zwycięstwa wyborczego i drugiej kadencji. Słaby republikański prezydent zapewnił ją sobie, bo przekonał naród, że po całym świecie szuka sprawców masakry w dwóch wieżach World Trade Center z 11 września 2001 r. i nigdzie oni nie mogą się czuć bezpiecznie.

Ucieczka amerykańskich chłopców z Afganistanu nastąpiła pospiesznie w 2020 r. kiedy to władzę po republikaninie Donaldzie Trumpie przejmował Joe Biden, więc zwykły obywatel miał prawo nie wiedzieć, kto za ten odwrót odpowiada. Trudno jednak sobie podobną rejteradę wyobrazić w kampanii wyborczej.

Nawet Jimmy Carter, głęboko wierzący baptysta, który po piekle brudnej wojny w Wietnamie i niesławnym udziale CIA w obaleniu demokratycznego prezydenta Chile Salvadora Allende przez gen. Augusto Pinocheta – przywrócił normy moralne w amerykańskiej polityce zagranicznej, nie zawahał się przed wyborami 1980 r. wydać rozkaz ryzykownej próby odbicia zakładników z ambasady w Teheranie. Jednak helikoptery interwentów powpadały na siebie, zanim napotkały choćby jednego umundurowanego Irańczyka i musiały wracać z pustyni, więc do Białego Domu wprowadził się już od stycznia następnego roku republikanin Ronald Reagan. Jemu z kolei zdobyć drugą kadencję udało się również za sprawą lądowania na Grenadzie (1983 r.), zdominowanej wówczas przez kubańskich doradców.

Z amerykańskiego kalendarza politycznego wynika więc, że przynajmniej przez półtora roku nie mamy powodu się obawiać porzucenia sprawy ukraińskiej przez naszego najsilniejszego sojusznika, które w sposób oczywisty nas z kolei wystawiłoby na wzmożone zagrożenie rosyjskie.     

Ameryka oczywiście wojny nie prowadzi, wspiera tylko Ukrainę oraz swoich europejskich sojuszników dostawami sprzętu i pomocą humanitarną, nie ważącymi zresztą w żaden sposób na budżetach rodzimych podatników w USA, ale w razie eskalacji konfliktu zapowiedź Joego Bidena złożona na szczęście dla nas w Warszawie w marcu ub.r. że artykuł piąty Traktatu Waszyntońskiego, zobowiązujący państwa członkowskie Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej obrony w wypadku ataku na jedno z nich pozostanie w mocy. Przesądza o tym sytuacja przedwyborcza w samych Stanach Zjednoczonych. Dziś to główna dla nas gwarancja. W podobny sposób ani na bezradność kanclerza Niemiec Olafa Scholza ani na arogancję prezydenta Francji Emmanuela Macrona nie rzutuje kalendarz polityczny w ich krajach.  Pierwszy z nich świeżo zdobył władzę (urząd kanclerski objął w grudniu 2021 r.), drugi zaś zapewnił sobie reelekcję w walce z uchodzącą za prorosyjską Marine le Pen, gdy agresja putinowska już trwała, a teraz po zwycięstwie sam pozwala sobie na wypowiedzi, że Rosja powinna uzyskać gwarancje na wypadek zakończenia konfliktu, który sama wywołała, zaś Ukrainy nie powinno się przyjmować do zachodnich struktur. Chociaż Ukraińcy – podobnie jak Węgrzy w 1956 r. – zostali napadnięci, gdy próbowali sami wybrać sojusze, w ramach których chcą funkcjonować. 

Zapewne dopiero po wyborach prezydenckich w USA jesienią 2024 r, jeśli wojna na Ukrainie do tego czasu się nie zakończy, pojawią się niebezpieczeństwa dla nas jako sąsiada, wspierającego walczący kraj.

Pierwsze z nich wiąże się z odwróceniem uwagi od naszej części Europy w związku z ewentualnym wybuchem innego groźnego konfliktu światowego. Najpewniej w Azji, między obydwoma państwami koreańskimi lub w związku z próbą przejęcia przez Chiny kontroli nad Tajwanem. Analityk Robert Kuraszkiewicz w “Polsce w nowym świecie” opisuje perspektywę zastępowania strefy Atlantyku jako głównej przez kilkadziesiąt lat domeny konfrontacji mocarstw przez rejon Pacyfiku: grozi nam to zepchnięciem na peryferie. 

Inne niebezpieczeństwo oznacza petryfikację a z czasem nieuniknioną regionalizację konfliktu na Ukrainie jeśli wojna przekształci się w wieloletnią na wyniszczenie i wyczerpanie jak niegdyś iracko-irańska. Podtrzymywanie wtedy zainteresowania wspieraniem Ukrainy i respektowaniem zobowiązań wobec europejskich sojuszników przez USA może się okazać z czasem niemożliwe.

Jak Zachód przecenił rosyjskich demokratów

Bill Clinton wprawdzie zdecydował o przyjęciu Polski do NATO, ale zarazem uznawał Borysa Jelcyna za demokratę. Pieniądze z Ameryki, do których przyznania wbrew opinii publicznej przyczynił się ówczesny przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych Joe Biden, uratowały władzę niepopularnego prezydenta Rosji, kiedy posłał czołgi na zbuntowany parlament. Potem, gdy pomoc międzynarodowa przyczyniła się do uśmierzenia kryzysu z 1998 r. w świecie nazywanego “rosyjskim”, pozwoliła także na ułatwienie przejęcia władzy po Jelcynie przez Putina w bezkolizyjny sposób. Za usprawiedliwienie ówczesnej strategii Zachodu posłużyć może fakt, że rywale Jelcyna reprezentowali neokomunistów lub nacjonalistów o brunatnym zabarwieniu, w nim samym zaś wciąż widziano obrońcę moskiewskiego Białego Domu, człowieka który po internowaniu Michaiła Gorbaczowa na Krymie przez spiskowców stłumił neostalinowski pucz Giennadija Janajewa w sierpniu 1991 r. 

Z kolei później, gdy agresywne zamiary Putina stały się oczywiste za sprawą akcji przeciwko Gruzji (2008 r.), wspierania Wiktora Janukowycza w walce z Euromajdanem, aneksji Krymu i działań w Donbasie – Zachód miał tendencję do przeceniania znaczenia rosyjskich demokratów. Osławione hasło “Krym nasz” wznieciło imperialną histerię w Rosji i na równi z restrykcjami administracyjnymi osłabiło szanse protestów przeciw rządom Putina, na które wolny świat liczył.

Mentalność demokratów rosyjskich również nam Polakom ciężko czasem zrozumieć, skoro uchodząca za demokratyczną i niezależną telewizja internetowa “Dożdź” zaproponowała widzom rodzaj sondażu z pytaniem czy w trakcie wojny z Niemcami nie należało poddać Leningradu, zamiast narażać go na trwającą trzy lata i kosztującą milion istnień ludzkich blokadę. Wyobraźmy sobie, że w Polsce jakieś demokratyczne z nazwy medium proponuje głosowanie w kwestii czy prezydent Warszawy Stefan Starzyński powinien we wrześniu 1939 r. poddać stolicę Niemcom, by uniknąć ofiar i zniszczeń…

Aleksiej Nawalny, guru posługujących się sprawnie internetem demokratycznie nastawionych Rosjan od lat przebywa za kratami. Urzędnik państwowy, zastrzegający sobie anonimowość, utrzymuje, iż sam fakt, że przeżył, może oznaczać, że to rządzący przewidują dla niego jeszcze rolę do odegrania. Pod nazwiskiem jednak tego nie potwierdzi.

Wywodzący się z głównego nurtu politycy o demokratycznych przekonaniach stracili przez lata znaczenie – jak dawny szef partii Jabłoko Grigorij Jawlinski lub życie – jak Borys Niemcow, zastrzelony na moskiewskim moście. Emigrację wybrał rzucający wyzwanie Putinowi szachowy geniusz i były mistrz świata Garri Kasparow.

Demokratyczna opinia publiczna pozostaje dziś w Rosji wielkim niemową. Paradoksalnie o jej sile i nastrojach wiemy teraz mniej niż pod koniec istnienia Związku Radzieckiego, bo wtedy mieliśmy do czynienia z proklamowaną przez Gorbaczowa “głasnostią”. Obecnie zaś ze szczelnym zamknięciem kanałów komunikacji społecznej, paradoksalnie pogłębionym przez sankcje zachodnie za agresję na Ukrainę. Bardziej realna niż masowy bunt wydaje się jednak zmiana w obrębie obozu władzy. Pokojowa lub nie.        

Sukcesja pod kontrolą… albo po rumuńsku

Pojawiające się pogłoski o złym stanie zdrowia Putina niełatwo sprawdzić na podstawie przekazów telewizyjnych, skoro wiadomo, że ma dwóch sobowtórów. Gdy jednak powracają wersje o kolejnej kontrolowanej sukcesji – wiążą się z osobami, władnymi ustępującemu z prezydentury zapewnić gwarancje bezkarności, jaką on sam zapewnił (słowa dotrzymał, chociaż nie leży to w naturze b. oficera KGB) Jelcynowi i jego rodzinie, zwłaszcza córce poprzednika Tatianie Diaczenko i zięciowi Walentinowi Jumaszewowi, a obojgu nietrudno byłoby wytoczyć proces o korupcję.

Podobnych gwarancji z pewnością byłby w stanie samemu Putinowi udzielić powołany przez niego kiedyś na premiera – w trakcie wspomnianego już kryzysu rosyjskiego z 1998 r. – Siergiej Kirijenko. Wtedy nazywany “kinderniespodzianką” z powodu młodego wieku, przez lata okrzepł, pełniąc liczne strategiczne funkcje, związane z gospodarką i przemysłem obronnym. W gronie następców wymienia się również zaledwie 36-letniego urzędnika putinowskiej administracji Dymitra Kowaliowa. A także Dmitrija Miedwiediewa, rocznik 1965, który kiedyś, gdy Putin nie chciał jeszcze otwarcie łamać konstytucji, zastąpił go na jedną kadencję w prezydenckim fotelu, by ten mógł na Kreml powrócić po pełnieniu przez ten czas funkcji premiera. Wcześniej i później szefem rządu był zresztą sam Miedwiediew. To starzy znajomi jeszcze z administracji petersburskiej, gdzie Putin po usunięciu z KGB znalazł zatrudnienie u mera Anatolija Sobczaka. Kiedyś Miedwiediew, syn profesora i znawca muzyki, uchodził za liberała, czasem sprzeciwiającego się Putinowi. Teraz nic z tego nie zostało. Mówi się nawet, że miałby powołać partię twardszą od rządzącej Jednej Rosji. Kandydatur jest więcej. Każdej z nich towarzyszy spora doza niepewności.    

Sam Putin nie był powszechnie znany, nawet kiedy funkcję premiera obejmował. Podobnie możemy nic nie wiedzieć o jego przyszłym następcy.

Nie znaliśmy też zawczasu generałów ani sekretarzy, którzy po kilku dniach krwawych wydarzeń obalili w grudniu 1989 r. i uśmiercili po błyskawicznym procesie rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceausescu. Putina w jego obecnym wcieleniu przypominał bezwzględnością oraz licznymi psychopatycznymi cechami. A także wrażeniem, że pozostanie niemożliwy do usunięcia, stała za nim potężna policja polityczna Securitate. Jednak taki wariant rumuński – w sytuacji gdy podczas walk walizka z kodami do wyrzutni z bronią jądrową mogłaby przechodzić z rąk do rąk – wiązałby się dla świata z najwyższym ryzykiem. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here