Styl to człowiek, głosi znane i celne powiedzenie. Zamiłowaniu do skórzanych kurtek piszący te słowa zawdzięcza wyjazd na stypendium do Francji w 1984 r. kiedy to po stanie wojennym roczników poborowych z kraju nie wypuszczano, bo uznawano, że mogą się przydać w razie dogrywki po 13 grudnia sprzed trzech lat. Także dzięki obnoszeniu skórzanej galanterii nie poszedłem już po studiach do podchorążówki, kiedy właśnie zmienił się ustrój, skoro pozostajemy w sferze tematyki ogólnowojskowej. Za to ostatnio zwyczaj noszenia na sobie jeszcze drugiej skóry poza moją własną ogranicza mi swobodę poruszania się po Sejmie, wbrew zapowiedziom, że będzie to gmach otwarty i przyjazny, nie tylko dla tych, którzy w nim pracują – autorstwa samego marszałka Szymona Hołowni.
I to właściwy powód, dla którego warto Państwu kwestią odzieży skórzanej głowę zawracać, bo przecież weryfikację obietnic składanych przed i po historycznej dacie 15 października ub. r. zacząć wypada od tych najdrobniejszych, których realizacja w dodatku nic nie kosztuje, zwłaszcza jeśli skierowane są do dziennikarzy, co w sposób naturalny pośredniczą między politykami a opinią publiczną, bo taka jest przecież nasza rola. Śmiesznie już bywało w Sejmie, głównie za rządów Marka Kuchcińskiego o ksywie “Awiator”, którą zawdzięczał zamiłowaniu do przejażdżek samolotowych na koszt podatnika, na które skwapliwie, ludzkie panisko, krewnych i znajomych Królika zabierał. Pozostało to wrażenie ogólnej burleski w czasach jego następczyni w marszałkowskim fotelu Elżbiety Witek. A za Hołowni znowu miało być poważnie, chociaż na luzie, bo taki jest przecież, wywodzący się ze świata mediów, sam marszałek. Powiedzieć, że w praktyce tak to niestety nie wygląda – to eufemizm. Warto więc tematem absorbować Państwa uwagę, nawet jeśli z pozoru błahy się wydaje.
Kartki na kartki? Przegięliście pałę…
Zwłaszcza, że otwieranie Sejmu i usprawnianie pracy dziennikarzy w tym gmachu stanowi temat licznych spotkań, jakie się tam odbywają. Zacne to bardzo: pracuje się nad tym, żeby łatwiej było pracować, czyż nie tak?
Przypomina mi się żart rysunkowy z prasy komunistycznej z lat 80, dopuszczony do publikacji przez cenzora. Przed biurkiem wysokiego towarzysza staje usłużny podwładny w pełnej szacunku pozie. Ale gospodarz gabinetu wyraźnie zadowolony nie jest:
– Kartki na kartki? Przegięliście pałę, Kowalski – rzuca po zapoznaniu się z podaną mu przez podwładnego zwięzłą notatką służbową.
Dokładnie tak.
Jak “Głos Pszczelarza” przeszkadza gwiazdeczce z TVN, za to galopy tratujących się nawzajem TVN-owców wszystkich zachwycają
Najpierw w Sejmie odbywały się kolejne spotkania na temat usprawnienia funkcjonowania tam dziennikarzy, z udziałem szerokiego grona zaproszonych. Każdy jak rozumiem szczerze jak potrafił opowiadał o swoich bolączkach, tak na przykład jedna z gwiazdeczek prorządowej TVN z przejęciem wykazywała jak jej przeszkadzają dziennikarze z mediów typu “Głos Pszczelarza” nie wiadomo po co wpuszczani do Sejmu.
Nikt nie poskarżył się natomiast na TVN, której siedem, osiem a czasem nawet dziewięć ekip zdjęciowych tratuje siebie nawzajem a przy okazji wszystkich po drodze przy kolejnej próbie nagrania jakiegoś polityka. Jak to robi TVP, że do tego samego celu wystarczy jeden operator i dźwiękowiec bez przeszkadzania komukolwiek i roztrącania innych – to już sekret profesjonalizmu kolegów z Woronicza. Cześć im za to i chwała. Spytać można samych najlepszych – Władysława Malarowskiego, Jerzego Ernsta czy Marka Pakowskiego i Jana Naukowicza, jak bez wysiłku robią to, co konkurencyjnej TVN nigdy się nie udaje.
Rozwiązaniem problemu wydaje się refleksja wybitnego szekspirologa Jana Kotta z jego podróży do Chin już po porażce rewolucji kulturalnej. Najpierw w jednej z komun ludowych a potem w wielkiej operze pekińskiej oglądał to samo przedstawienie klasycznego teatru chińskiego. Kombajniści z interioru i operowi artyści z podobnym zaangażowaniem i przejęciem nienagannie wypowiadali swoje kwestie, zapisane przed ponad tysiącem lat. Różnicę widać było jedną; po twarzach amatorów z prowincjonalnego kołchozu obficie ściekał pot, oblicza zawodowych artystów nie ujawniały jednej nawet zbędnej reakcji. Niby to samo ale jednak nie to samo, czyż nie tak?
Z czasem jednak dostęp na następne spotkania, w trakcie których dziennikarze i urzędnicy sejmowi mieli współpracować nad tym, jak… współpracować jeszcze lepiej okazał się już nie tak powszechny lecz limitowany w myśl starannych reguł, dla których kluczowa dla wspomnianej przed chwilą wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej w Chinach kategoria wroga wydaje się najbardziej znacząca.
Jak będziesz dociekliwy, to cię nie zaproszą
Nie zaproszono bowiem na kolejne spotkanie m.in. Patryka Michalskiego z Wirtualnej Polski, co z pewnością nie wynika z oceny jego pozycji zawodowej – zalicza się bez wątpienia do ścisłej czołówki – ani jego medium, bo macierzysty portal pozostaje potentatem na informacyjnym rynku. Za to Michalski nagabywał wielokrotnie marszałka Hołownię, kiedy ten zamierza pozwalniać skorych do łgarstw urzędników sejmowych odziedziczonych po poprzedniej ekipie (są wśród nich ci, co na poczekaniu i kłamliwie usprawiedliwiali wspomniane już wyczyny “awiatora” Kuchcińskiego). Dopytywał się też, kiedy wreszcie nowy marszałek zablokuje wstęp do Sejmu prywatnym “gorylom” Jarosława Kaczyńskiego, bo prezes nie ufa ochronie Straży Marszałkowskiej, więc w gmachu parlamentu musi mieć własną. Tyle, że to instytucja nie partyjna lecz publiczna.
Przesadnym za to zaufaniem wydaje się strażników obdarzać sam Hołownia. Pod jego nazbyt miękką ręką niektórzy z nich pozwalają sobie zbyt wiele. Gorzej niż za Kuchcińskiego i Witek, bo tamci oboje chociaż wzbudzali w funkcjonariuszach respekt. Młodszy od nich Hołownia, do niedawna pan z telewizji – jeszcze się podobnego miru nie dochrapał. Cerberzy pokazują więc bezpośrednio nam, dziennikarzom, a pośrednio i marszałkowi, kto naprawdę w Sejmie rządzi. Teraz my, zgodnie z powszechnie znaną formułą Kaczyńskiego sprzed ćwierćwiecza.
Strażnicy dress-code’u i miara tępoty
W piątek 12 lipca tuż po godz. 15 kiedy kierowałem się do loży prasowej, drogę zastąpił mi umundurowany funkcjonariusz Straży Marszałkowskiej. Cały aż rozdygotany od nadmiaru władzy, jaką dysponuje, próbował mnie przekonywać, że marynarka skórzana, jaką tego dnia miałem na sobie, jest w istocie też skórzaną ale kurtką. A w nich wchodzić do loży nie wolno. Po krótkiej próbie przekonywania go, że białe nie jest czarne jak utrzymuje jego idol Kaczyński, ustąpiłem i do loży nie wszedłem.
Co charakterystyczne, w trakcie niedawnych sejmowych debat dotyczących aborcji, po gmachu szwendały się osoby płci obojga, wpuszczane tam na podstawie przepustek jednorazowych (ja mam stałą dziennikarską) poświadczonych przez kluby, a umundurowane w T-shirty z ekspresyjnymi napisami dotyczącymi – w zależności od przynależności – piekła kobiet lub zabijania nienarodzonych. Regulamin sejmowy jasno zabrania występowania w gmachu w podobnych strojach. Goście ganiali po parlamencie, pohukiwali i jodłowali w trakcie konferencji prasowych, zagłuszając dziennikarzy i polityków, w tym samego marszałka. Żaden strażnik tych bojówkarzy się nie czepiał.
Straż Marszałkowska nie jest ochroną osobistą marszałka, jak wydawało się to Radosławowi Sikorskiemu w czasie, gdy pełnił tę funkcję. Jej zadaniem nie jest także nękanie dziennikarzy, jak dzieje się to teraz.
Rolą Straży Marszałkowskiej niej jest pilnowanie dress-code’u lecz przeciwdziałanie zagrożeniom w gmachu parlamentu. Dbanie o bezpieczeństwo tak posłów i senatorów, jak pracowników i wreszcie gości, obecnych w gmachu.
Po zamachu na Donalda Trumpa a wcześniej, tuż za miedzą, na premiera Słowacji Roberta Fico widzimy, że niebezpieczeństwa nie są iluzoryczne.
Nie zapobiegnie im Straż Marszałkowska, której funkcjonariusze ośmieszają samych siebie, własny mundur i parlament, w którym działają.
Dalej już jednak poważnie pisać się nie da, pamiętamy, jak w znanej c.k. anegdocie rozgorączkowany adiutant przypada do dowódcy w trakcie bitwy:
– Panie jenerale, sytuacja jest poważna! – wykrzykuje.
– Młody człowieku, sytuacja jest beznadziejna, ale nie poważna – poprawia go dobrotliwie doświadczony generał.
Nic dodać, nic ująć.
Zwłaszcza, że nawet w czasach PRL i późniejszego przełomu ustrojowego skórzana kurtka ułatwiała mi a nie utrudniała dostęp do instytucji o bardziej siłowym, jeśli tak rzec można, niż Straż Marszałkowska charakterze.
Rok w którym zdawałem maturę i szedłem na studia okazał się akurat znanym z George’a Orwella 1984. Nie o symbolikę daty jednak chodzi, tylko o zasadę, że młodych ludzi mających nieuregulowany stosunek do służby wojskowej nie wypuszczano wtedy za granicę. A ja właśnie wygrałem organizowany przez Alliance Francaise konkurs międzynarodowy na esej, za co nagrodę stanowiło wakacyjne stypendium w Paryżu. Pierwsza odpowiedź Wojskowej Komendy Uzupełnień na mój monit okazała się negatywna, a bez zgody wojska jego siostra milicja nie miała prawa wydać mi paszportu ani karty przekroczenia granicy, bo i coś takiego w policyjnej PRL istniało.
Udałem się więc do siedziby wspomnianej WKU, zgodnie z logiką dawnego ustroju ta dla Warszawy-Śródmieścia mieściła się… na Woli. Ubrany jak zwykle w skórzaną kurtkę stanąłem tam przed dyżurką jakiegoś sierżanta.
– Do komendanta chciałem. Ja po zgodę na wyjazd za granicę – rzuciłem tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Sierżant zerknął z wyraźnym respektem na obcesowo odnoszącego się do niego osobnika w skórzanej kurtce.
– Przepraszam, jaki pan ma stopień? – spytał całkiem konkretnie.
W odpowiedzi obdarzyłem go ostentacyjnie pogardliwym spojrzeniem.
– Przecież widzi pan, że jestem cywilem – odparłem zgodnie z prawdą, używając przy tym tonu, jakim zawodowi wojskowi zwracają się do najbardziej umysłowo ociężałych rekrutów. I natychmiast urosłem w jego oczach.
Po chwili sierżant, porzuciwszy swoją kanciapę od dyżurów, prowadził mnie już do wojskowego komendanta uzupełnień. Coś tam, wyraźnie podenerwowani, poszeptali na boku. W minutę później pułkownik przywykłym do wydawania rozkazów na zielonych poligonach głosem dyktował już ogólnowojskowej sekretarce zgodę na wyjazd piszącego tę relację w celach naukowych do Francji. Kłopotów zresztą przeze mnie później nie mieli, bo przecież stamtąd do kraju powróciłem.
Za to w siedem lat później armia upomniała się o mnie ponownie. Dostałem wezwanie do tej samej komendy uzupełnień, jako absolwent studiów wyższych podlegałem bowiem poborowi do rocznej służby potocznie nazywanej – chociaż por. Piotr Wysocki z tego powodu się w grobie przewracał – podchorążówką. Od czasu roku orwellowskiego niby zmieniło się wszystko, nie tylko PRL stała się na powrót RP ale i z nazwy Ludowego Wojska Polskiego wypadł zbędny już przymiotnik. Tyle, że rekrutów na msze za ojczyznę prowadzili teraz ci sami, przechrzczeni tylko z politycznych na wychowawczych oficerowie, co kiedyś na marksistowsko-leninowskie szkolenia.
Wtedy kierowałem największym działem politycznym w dzienniku prasowym “Obserwator Codzienny”, całkowicie niezależnym i trzymającym wysokie standardy informowania, tyle, że jego właścicielem pozostawał Wiktor Kubiak, zarazem sponsor rządzącego wówczas Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Wystarałem się o zaświadczenie, że moja osoba jest całkowicie niezbędna dla funkcjonowania redakcji. Z punktu widzenia wojskowych przepisów nie miało żadnej mocy, za to śliczne było jak dyplom noblowski.
Z tym papierem i w skórzanej kurtce kolejnej już generacji udałem się do wojskowej komendy uzupełnień, powtarzając wszystkie tricki sprzed lat, tyle, że nie chodziło już o wyjazd lecz o bezterminowe odroczenie obowiązku odbycia służby. Znów wyciągnąłem z dyżurki sierżanta – tamten poprzedni zapewne zdążył już w międzyczasie zostać co najmniej kapitanem – i bez zbędnej zwłoki stanąłem przed obliczem komendanta. Tego samego, co przed laty, rzut oka wystarczył, a ja mam pamięć do twarzy.
Nie sądzę, żeby on gościa w skórze rozpoznał, ale wiedział, że podobnie nosili się wtedy chłopcy z Ruchu Wolność i Pokój trzęsący wówczas służbami odrodzonego po wielu dekadach demokratycznego państwa. Czasu nie traciłem. Pozyskany w redakcji kwit położyłem na biurku. I nieco się rozgadałem. Opowiadałem mu o Wiktorze Kubiaku, właścicielu “Obserwatora Codziennego” i dobroczyńcy sprawującego władzę Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Spytałem go uprzejmie, czy wie, kim są Jan Krzysztof Bielecki i Donald Tusk. Pierwszy pełnił w tym czasie urząd premiera, drugi rolę sternika partii rządzącej.
W przekrwionych po jakiejś wczorajszej inspekcji oczach rozmówcy dostrzegłem bezbrzeżny szacunek. Skoro tak otwarcie robię z niego, pułkownika, idiotę – to widać muszę mieć do tego prawo.
Pogrzebał w jakichś papierzyskach. Po chwili już coś w nich gorliwie przekreślał. I oznajmił, że wraz z zakończeniem roku kalendarzowego mogę się do nich zgłosić, by do książeczki wojskowej wpisano mi przeniesienie do rezerwy.
Nie muszę jednak dodawać, że ostatnim wpisem w tej książeczce pozostaje skierowanie do czołgów w Poznaniu. Nie byłem przecież głupi, żeby leźć do czarnych pułkowników jeszcze raz. A do żadnego wojska, co oczywiste, nigdy nie poszedłem. Zawdzięczam to zamiłowaniu do skórzanych kurtek ale też magii nazwisk Bieleckiego i Tuska, chociaż żaden z nich nawet o tym nie wie.
Zupacy w dawnym ustroju kierowali się swoistą – służalczą wprawdzie, ale jednak, logiką. Kto krzyczy, ten widać ma prawo. Kto zwraca się do nas z góry, musi być kimś ważnym, skoro to robi. Rozumowanie to, dające poczucie bezpieczeństwa, rozciągnęło się również na pierwsze lata transformacji ustrojowej.
Osobnicy dziś w karykaturalny sposób reprezentujący demokratyczną władzę w Sejmie kierują się już tylko własną arogancją. Chcą mieć swoje pięć minut. I jeśli w odpowiednim czasie po łapach nie dostaną, ich pięć minut przekształcić się może niepostrzeżenie w nawet pięć lat.
Nie wyobrażam sobie, żeby wspomniany strażnik sejmowy czepiał się o jakoby nieodpowiedni strój żurnalistów ze służalczych wobec obecnej ekipy TVN czy TVP.
Zatrzymał też za to idącą za mną dziennikarkę Onetu, bo miała nie taką przepustkę, co uprawnia do wstępu na galerię. I w równie obcesowy sposób ją zwrócił. Chociaż w 34-stopniowy upał na zewnątrz oczywiste było, że dziewczyna po prostu zmierzała przez tę galerię do sejmowego bufetu, żeby się czegoś napić. A nawet posągowy Jerzy Radziwiłłowicz odtwarzający w serialu Władysława Pasikowskiego “Glina” nieugiętego tytułowego bohatera zwykł w chwilach słabości mówić, że czasem trzeba być człowiekiem. Sejmowych strażników jak widać ta reguła nie obowiązuje, a jeśli tak, to nie wszystkich.
Jak im teraz pozwolimy na zbyt wiele, cerberom kompromitującym demokrację w jej świątyni – za chwilę już sobie z nie nie poradzimy. Wszystko wokół będzie ich. Paradoks polega na tym, że to nie całej Straży Marszałkowskiej wina. Z ponad dwustuosobowego jej składu w mojej ocenie ponad 90 procent stanowią funkcjonariusze grzeczni ale i stanowczy, profesjonalne rozumiejący i traktujący swoje obowiązki w gmachu i na posesji. Straż Marszałkowska ma za sobą ponad stulecie tradycji. W nowo powołanym po styczniowych wyborach z 1919 r. Sejmie Ustawodawczym początkowo jej obowiązki pełniła Milicja Ludowa Polskiej Partii Socjalistycznej. Sprzeciw wywodzącego się z Narodowej Demokracji marszałka izby Wojciecha Trąmpczyńskiego wobec powierzenia tej roli bojówkom jednej tylko formacji doprowadził wtedy do powołania wyspecjalizowanej formacji: na początek składała się z komendanta i kilkunastu strażników. Pozostaje dziś też niezbędna i zwykle pracuje jak powinna.
Dlatego w zgodzie z procedurami składam skargę na strażnika, sprawcę wspomnianego incydentu, a na bieżąco zwróciłem się do komendanta Straży Marszałkowskiej o przeprowadzenie u delikwenta badania alkomatem a także na obecność dragów, by ocenić, czy jego prowokacyjne wobec dziennikarzy zachowanie nie wynika z dodatkowych i zakazanych w trakcie służby bodźców a ściślej przebodźcowania (nie przypadkiem to ostatnie słowo staje się dziś jednym z najmodniejszych).
Poziom sejmowej biurokracji nie wynika jednak z ekscesów pojedynczych nie nadających się do pracy w tym miejscu osobników lecz ogólnego klimatu bezrządu jaki tam panuje. Ster komunikacji medialnej trzyma w ręku Katarzyna Karpa-Świderek, która jeszcze przed historyczną datą 15 października ub. r. w kampanii parlamentarnej wsławiła się organizowaniem śniadań prasowych, na które zapraszała chyba wszystkich dziennikarzy w mieście, z wyjątkiem tych, którzy trzy lata wcześniej relacjonowali bezstronnie prezydencką kampanię Szymona Hołowni. Nikt nie uwierzy, że podobna dyskryminacja miała miejsce za wiedzą i zgodą jej pryncypała. Zreszt kiedy Hołownię o to spytałem, obiecał, że podobne sytuacje już nie będą mieć miejsca.
W trakcie wspomnianego już spotkania sejmowego dla wybranych (zapewne osobiście przez Karpę-Świderek) rozważano możliwość zamknięcia dla ekip telewizyjnych parlamentarnego korytarza, przy którym mieszczą się gabinety tak marszałka jak jego zastępców. To już sabotaż. Bo nikt inny jak Szymon Hołownia po 15 października ten korytarz, uprzednio za rządów PiS dla dziennikarzy zamknięty, mediom udostępnił.
Marszałkowi pod rozwagę
Szymon Hołownia zamierza kandydować na prezydenta. Jeśli do tego czasu nie zmieni swojego bezpośredniego zaplecza z takiego, które wzbudza śmiech politowania na takie, co wzbudza respekt – realizacja celu, jaki sobie postawił, może okazać się trudniejsza niż przypuszcza.
Dotychczas mowa była o drobiazgach, ale wiadomo przecież, że diabeł tkwi w szczegółach. A na diabłach akurat Hołownia, do niedawna wzięty publicysta katolicki, zna się przecież znakomicie.
Demon biurokracji wydaje się pierwszym w kolejce do okiełznania. Czas na egzorcyzmy w dawce umiarkowanej acz koniecznej. Potem zaś niezbędne okaże się zbudowanie nie tylko profesjonalnego personelu na czas kampanii, ale trustu mózgów na miarę zadania, jakim pozostaje przełamanie dominacji partii politycznych od dziesięcioleci zakorzenionych na polskiej scenie publicznej. Potrzeba do tego nie tylko urzędników na etatach, ale też kompetentnych ekspertów znających się na gospodarce, zwłaszcza takich, którzy odnieśli w niej rzeczywisty sukces. I potrafią znaleźć i podpowiedzieć recepty, jak go rozszerzyć na innych.
Najpierw trzeba jednak sobie poradzić z biurokratami i cerberami sejmowymi, jeśli za nieco ponad rok ma się zamiar rządzić prawie czterdziestomilionowym krajem.
Tym bardziej, że już w obecnej załodze sejmowej nie brak urzędników sensownych i cieszących się szacunkiem, jak szef sejmowej kancelarii, były koordynator służb specjalnych (z tego, że tę funkcję pełnił, wnoszę iż nie ma nic przeciwko skórzanym kurtkom) i minister spraw wewnętrznych w poprzednim rządzie Donalda Tuska – Jacek Cichocki. Albo główny ekspert prawny i dyrektor gabinetu Stanisław Zakroczymski, który nie ma kłopotów z rzetelnym komunikowaniem się z innymi. Nie będą się jednak osobiście zajmować karceniem nadgorliwych i prowokujących sejmowych cerberów. Do wyborów prezydenckich pozostaje wiele jeszcze czasu, zbudowanie naprawdę profesjonalnego staffu nie wydaje się przekraczać możliwości Szymona Hołowni, który przynajmniej dwa razy odmienił już polską politykę – najpierw jako czarny koń wyborów prezydenckich przed czterema laty, później gdy został marszałkiem Sejmu z poparciem znacznie szerszym niż tylko posłów rządowej koalicji, bo swoje głosy oddał na niego niemal w komplecie również klub Konfederacji.
Miało być przecież lepiej, a nie tylko inaczej niż poprzednio, czyż nie tak?