Ponad pięćdziesięciu „wybitnych polskich ekonomistów z różnych pokoleń i ośrodków akademickich” dzienniki Rzeczpospolita i Parkiet zaprosiły do debaty i skomentowania polityki gospodarczej, w tym urzędowej podwyżki płacy minimalnej w 2021 roku. Dominowało przyzwolenie i aprobata, a główne wątki i argumenty można zgrupować w pięciu punktach.
Punkt pierwszy – ponieważ wydajność pracy krańcowego pracownika jest wyższa od wynagrodzenia, które w postaci płacy otrzymuje, wobec tego płacę minimalną można podnosić przynajmniej do poziomu zrównania z krańcową wydajnością. Punkt drugi – urzędowy wzrost płacy minimalnej spowoduje wzrost popytu na pracę „jakie daje wolny rynek”. Punkt trzeci – ponieważ najniżej zarabiający nie oszczędzają, a praktycznie całą płacę przeznaczają na konsumpcję to oznacza, że „podniesienie płacy minimalnej szybciej podnosi popyt niż koszty produkcji”. Punkt czwarty – szybki wzrost płacy minimalnej wymusi modernizację firm poprzez inwestowanie, głównie w automatyzację. W efekcie wzrośnie wydajność pracy i wartość dodana. Punkt piąty – „tempo wzrostu płac najbiedniejszych Polaków powinno być kluczowym celem polityki gospodarczej… przyczynić się do stabilizacji lub spadku nierówności i zwiększenia inkluzywności społeczeństwa”.
Pozwolę sobie przedstawić moje kontrargumenty.
Uważam, że trzeba dokonać rozróżnienia między płacą a dochodem. Sądzę, że płaca coraz mniej waży w dochodach osób i rodzin najuboższych, coraz więcej ważą świadczenia społeczne i różne formy pomocy. Jest to sprzeczne z gospodarką rynkową i zdrową gospodarką jako taką. Dlaczego? Bo dochód coraz mniej zależy od wydajności i efektu pracy. Zmniejsza to motywację do szukania zatrudnienia. A oto dane za rok 2018. W strukturze dochodów gospodarstw miejskich dochody z pracy stanowią 55%, dochody ze świadczeń społecznych 31%, a 9,4% stanowią dochody z pracy na własny rachunek. W strukturze dochodów gospodarstw wiejskich dochody z produkcji rolnej to 10%, dochody z pracy najemnej 47,6%, świadczenia społeczne 31,5%. Zwrócę uwagę, że są to dane przeciętne. Dane krańcowe dla grup o niskich dochodach wyraźniej ukazałyby uzależnienie dochodów nie od płac, a od świadczeń społecznych.
Po drugie. Dane odnośnie zatrudnienia i płac są obciążone błędem wynikającym z nieuwzględnienia zatrudnienia „na czarno” ponad miliona obcokrajowców, głównie Ukraińców.
Po trzecie. W Polsce aktywnych zawodowo jest około 50% ludności w wieku produkcyjnym (w Europie wskaźnik ten oscyluje wokół 70%). Oznacza to, że mają inne źródła dochodów, pracują „na czarno”, bądź żyją ze świadczeń społecznych. Trudno tu mówić o wydajności pracy. Można raczej wskazywać na negatywne oddziaływanie polityki socjalnej na skłonność do podejmowania zatrudnienia.
Po czwarte. Ponad dwa miliony Polaków wyemigrowało za pracą i kolejne roczniki dorastającej młodzieży deklarują gotowość wyjazdu. Oznacza to, że (rynek pracy w Polsce nie jest odgrodzony od rynku europejskiego) polityka kształtowania dochodów przez władze miast motywować do pozostania, zachęca do wyjazdu.
Po piąte. Dochody rozporządzane na osobę na wsi w okresie 2004-2018 wzrosły o 158%, gdy w miastach o 119%. Nie mam wątpliwości, że jest dokładnie odwrotnie – wydajność pracy w miastach rośnie szybciej niż w rolnictwie. Przypomnę, że ponad 53% gospodarstw rolnych (ponad 700 tysięcy) ma obszar mniejszy niż 5 hektarów i osiąga dochody głównie z pracy najemnej, polityki socjalnej i dopłat z Unii Europejskiej.
Po szóste. Urzędowe podniesienie płacy minimalnej odbiera przedsiębiorcom narzędzie, jakim jest polityka płacowa wewnątrz firmy. W efekcie rosną żądania płacowe robotników i kadry. W czasie kryzysu, którego jesteśmy świadkami wydaje się oczywiste, że część przedsiębiorstw na podwyżki nie stać i mogą zbankrutować. Część firm zmuszona będzie do zatrudniania i płacenia „pod stołem”. Miast uporządkowania rynku pracy pogłębi się panująca na nim anarchia.
Po siódme. Ten argument uznaję za fundamentalny. W czasie kryzysu wzrost płacy oznacza spadek zysku i spadek funduszu, który można przeznaczyć na inwestycje w firmie. Polska mała i średnia przedsiębiorczość inwestuje coraz mniej, a banki odmawiając bądź utrudniając otrzymanie kredytu walnie się do tego przyczyniają.
Po ósme. Urzędowe podniesienie płac minimalnych przyczynia się do wzrostu tempa inflacji. Takie są fakty. Dżentelmeni podobno z faktami nie dyskutują. Moim zdaniem wskaźnik inflacji podawany przez GUS jest zaniżany, co wynika jak sądzę, z nacisków rządu, gdyż jego wysokość ma wpływ na zobowiązania, głównie płacowe budżetu państwa.
Po dziewiąte. Ponad półtora miliona Polaków pracuje na zasadzie samozatrudnienia celem uniknięcia wysokiej składki ZUS i innych narzutów na płace. Oznacza to, że równe reguły gry wyznaczane przez rynek w odniesieniu do płac są przez rządzących systematycznie anarchizowane.
Po dziesiąte. Urzędowe podniesienie płacy minimalnej doprowadzi do zwolnień i wzrostu bezrobocia.
Po jedenaste. Konsekwencją urzędowego podniesienia płacy minimalnej jest… odmowa podwyżki wynagrodzeń dla nauczycieli. Samorządy nie mają pieniędzy, dlatego płaca nauczyciela stażysty z wyższym wykształceniem wyniesie 2.949 złotych brutto i będzie wyższa o 149 złotych od płacy minimalnej. Najwyższe wynagrodzenie nauczycielskie wyniesie 4.046 złotych. Jest to efekt braku środków dla jednych, gdy dba się o drugich. A podobno według Jana Zamoyskiego „Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie”.
Moim zdaniem jedynym konstruktywnym rozwiązaniem problemu zatrudnienia i wynagrodzeń powinna być natychmiastowa radykalna podwyżka kwoty wolnej od opodatkowania sięgająca 50 tysięcy złotych rocznie. Takie rozwiązanie umożliwiłoby przedsiębiorcom podnoszenie płac bez pogarszania rentowności firm, zlikwidowało „płacenie pod stołem”, a pracownikom przywróciło poczucie godności z dobrze wykonywanej i opłacanej pracy.
Teza o pozytywnym wpływie podnoszenia płacy minimalnej na popyt globalny jest powabna. Jest ona kontynuacją strategii rozwoju gospodarczego PiS, opierającej się nie na oszczędnościach i inwestycjach, a na stymulowaniu konsumpcji. Moim zdaniem taka strategia na dłuższą metę jest dla polskiej gospodarki zgubna. Dlaczego?
Po pierwsze. Spadają inwestycje polskich małych i średnich przedsiębiorstw.
Po drugie. Poza usługami i częścią żywności większość dóbr konsumpcyjnych pochodzi z importu. To zagraniczne firmy jako pierwsze korzystają ze zwiększonych wydatków konsumpcyjnych Polaków. Przykładem dobitnym jest tu import ponad miliona używanych samochodów w 2019 roku (głównie ponad 10-letnich, ekologicznie szkodliwych). Łączny koszt importowanego do Polski samochodowego „złomu” wraz z wydatkami na paliwo był bliski rocznym wypłatom z puli 500 plus i wyniósł ponad 20 miliardów złotych.
Po trzecie. Rodziny najuboższe i nie tylko takie kupują głównie w: Biedronce, Lidlu, Kauflandzie – zagranicznych sieciach handlowych. To na ich konta w pierwszym rzędzie popłyną złotówki z podniesionej płacy minimalnej. Dodać należy, że firmy te praktycznie nie płacą podatków dochodowych w Polsce i nie podlegają żadnej kontroli. Jednocześnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba polskich sklepów zmniejszyła się o ¼ czyli o ponad 100 tysięcy. Dodajmy, że w nabywanych przez Polaków dobrach konsumpcyjnych ponad 20% stanowi podatek VAT, który „wróci” do budżetu państwa. Pomniejsza on konsumpcję.
Dlatego od lat apeluję i powtarzam. Jeśli chcemy podnosić konsumpcję najuboższych, to należy radykalnie obniżyć podatek VAT na dobra konsumowane przez tę część obywateli. W przeciwnym razie stymulowanie popytu i wzrostu gospodarczego przez wzrost płacy minimalnej skutkuje podniesieniem dochodów kapitału zagranicznego i umocnieniem jego pozycji na polskim rynku, przy pogarszającej się konkurencyjności polskich przedsiębiorstw.
Moim zdaniem analiza wydajności pracy i płac w Polsce w skali mikro, w odniesieniu do polskich małych i średnich przedsiębiorstw prowadzi do wniosku, że marża zysku w przedsiębiorstwie jest z reguły niska i pole na podwyżki płac niewielkie. A kryzys sytuację bardzo pogorszył. Jednocześnie w sektorach zmonopolizowanych, państwowych i zagranicznych wydajność pracy nijak się ma do astronomicznych wynagrodzeń.
W skali makro wydajność pracy w Polsce jest niska ze względu na niską skłonność do podejmowania zatrudnienia, co jest efektem anarchizującej polityki dochodowej prowadzonej przez państwo wynikającej zarówno z przepisów prawa, jak systemu podatkowego i innych.
Teza o korzystnym wpływie wzrostu płac na modernizację przedsiębiorstw w obecnej sytuacji polskich małych i średnich firm jest więcej niż dyskusyjna.
Inwestycje z reguły skutkują wzrostem produkcji – a zatem musi nastąpić rozszerzenie rynku bądź istnieć ku temu poważne przesłanki. Tymczasem obserwujemy zmiany zachowań konsumentów polegające głównie na ograniczeniu wydatków konsumpcyjnych, na „szanowaniu pieniędzy”. Taka perspektywa zniechęca do inwestowania, ryzyko straty jest zbyt duże.
W usługach, które zatrudniają ponad 50% pracujących w Polsce automatyzacja nie postępuje zbyt szybko. Podniesienie płac oznaczać będzie podwyżkę cen usług, a to w konsekwencji podroży koszty robocizny w przemyśle, rolnictwie czyli całej gospodarce.
Inwestowanie, modernizacja firmy wymaga kredytu, a ten dziś stał się bardzo drogi i trudno dostępny. Dla małych i średnich firm prawie nieosiągalny. To, że inwestycje są zbyt ryzykowne dowodzi gwałtowny wzrost depozytów w bankach w Polsce (w PKO BP i PKO S.A. wzrosły one w II kwartale o ponad 33 miliardy złotych, co dowodzi że firmy wolą poczekać). Oznacza to jednocześnie, że rozdział środków z tzw. tarcz antykryzysowych był ułomny. Ogromne pieniądze trafiły do tych, którzy ich nie potrzebowali, a nie do tych którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Przewiduję, że znaczna część dotacji z tarcz zostanie wytransferowana zagranicę bądź ulokowana w nieruchomościach. Argumentem, że inwestować w Polsce nie warto są rosnące inwestycje Polaków na giełdach zagranicznych. Według oficjalnych szacunków tylko w czerwcu wyniosły one ponad 2 miliardy złotych. Moim zdaniem szacunki te to wierzchołek góry lodowej, a prawdziwe kapitały wytransferowane z Polski i ulokowane na giełdzie nowojorskiej są wielokrotnie większe. To jednocześnie dowód, że z warszawskiej giełdy prawdziwi inwestorzy „uchodzą w popłochu” wobec skali spekulacji, podejrzanych wzlotów i upadków – na które nie ma żadnej reakcji ze strony instytucji nadzorujących.
Szczególny mój sprzeciw budzi teza, że kluczowym celem polskiej gospodarki powinien być wzrost płacy najbiedniejszych.
Takie postawienie sprawy oznacza całkowite oderwanie dochodów od wydajności pracy. Takie sformułowanie celu polityki gospodarczej cofa nas w myśleniu do epoki urawniłowki i hasła „czy się stoi, czy się leży…2800 się należy”. Takie sformułowanie celu polskiej gospodarki eliminuje nas z wyścigu w gospodarce globalnej. Walka z nierównościami społecznymi nie może oznaczać, że wysoka i niska wydajność pracy są wynagradzane tak samo. To zachęta do emigracji wykształconych, energicznych, twórczych Polaków. We współczesnym świecie wiedza, pomysł, oryginalność wyniesione zostały na piedestał i opłacane są najwyżej. Jeśli nie zdecydujemy się godnie i wysoko wynagradzać kreatywnych to nie będziemy ich mieli, a wtedy tych, którzy w Polsce pozostaną skażemy na biedę. Popyt na pracę rośnie głównie w działach nowoczesnych technologii. Jeśli będziemy tracić tu wykształconych młodych Polaków, a troszczyć się przede wszystkim o nisko wykwalifikowanych to aktywność zawodowa, tak przecież niska, będzie maleć, a rosnąć będą płace i udział w zatrudnieniu obcokrajowców, głównie Ukraińców. Kibicuję i pochwalam inicjatywę dzienników Rzeczpospolita i Parkiet. Raz – bo wzywa do dyskusji o sprawach ważnych, dwa – bo ukazuje jak kontrowersyjne są stanowiska polskich naukowców. Przywołuje mi to na pamięć zdanie Bismarcka „Hundert Professoren und das Vaterland ist verloren (stu profesorów i ojczyzna zgubiona). Obym się mylił.