Zakres jego zainteresowań przywodził na myśl ludzi renasansu, ale wszystkie spożytkował dla dobra ogółu. Uczył kapitalizmu i przedsiębiorczości w czasach, gdy niewielu miało o niej pojęcie. Przywoływał tradycje wielkopolskiej pracy organicznej i francuskich kooperatyw. Człowiek kompromisu, w konfliktach mediował, ale zachował postawę sprzeciwu zarówno wobec ekipy stanu wojennego, jak rządów postkomunistów w czasach demokracji i autorytarnej tendencji w PiS z ostatnich lat. W czasie pierwszej “Solidarności” prezesura Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie przeszkodziła mu w pisaniu znakomitych artykułów. Po stanie wojennym cała opozycyjna Polska słuchała jego “Gazety mówionej” częściej niż listy przebojów Programu Trzeciego, przegrywano to z jednej steranej kasety na drugą. Żegnany Stefana Bratkowskiego (1934-2021) pioniera wolnego słowa w Polsce.
Nie był człowiekiem walki – lecz pióra, idei i dialogu. Bez zacietrzewienia szukał miejsca na ten ostatni zarówno jako młody dziennikarz nonkonformistycznego tygodnika “Po Prostu” w dobie Polskiego Października jak w czasach Konwersatorium “Doświadczenie i Przyszłość” do którego zapraszał intelektualistów z opozycji i liberałów z obozu władzy lat 70. Kierował “Życiem i Nowoczesnością”, dodatkiem do “Życia Warszawy” gdzie co czwartek promował polską myśl techniczną, zachęcał do przełamywania ideologicznych barier w zarządzaniu, zamieszczał własne cięte felietony ale też “Rozkosze łamania głowy”, kultową rubrykę dla miłośników zagadek logicznych i matematycznych, gdzie za rozwiązanie konkretnej liczby zadań jak w szachach przyznawano tytuły mistrza i arcymistrza a dla skromniejszych graczy przynajmniej eksperta.
Członek PZPR od lat 50, na październikowej fali założyciel szybko spacyfikowanego przez władze Rewolucyjnego Związku Młodzieży, którym próbował zastąpić skorumpowany ZMP, w trakcie kolejnej odnowy 1980-81 zachęcał do poparcia struktur poziomych, budowanych przez zakładowe organizacje partyjne nastawione na demokratyzację i współpracę z Solidarnością. Dopiero wtedy i za to go z PZPR wykluczono. Nie szukał tam kariery, bez ustanku przecież sekowany, ani nawet polskiej drogi do socjalizmu (gdy tę znalazł Władysław Gomułka skończyło się pałowaniem studentów, demonstrujących na ulicach w obronie rozwiązanej redakcji “Po Prostu”, macierzystego pisma Bratkowskiego) – starał się bardziej nadać temuż socjalizmowi ludzką twarz, póki to jeszcze wydawało się możliwe.
Na posierpniowej fali wybrany prezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w krótkim czasie wraz z Dariuszem Fikusem uczynił z fasadowej wcześniej organizacji od przydziałów i wczasów poważną siłę mediatorską. Nie został jednak teoretykiem dziennikarstwa, wciąż zachwycał precyzją myśli i niepowtarzalną ironią jako autor tekstów. Kultowy “Powrót starego buldoga” w zjadliwy ale elegancki wciąż sposób prezentował sylwetkę patrona partyjnego betonu PZPR Stefana Olszowskiego i dzięki karnawałowi Solidarności ukazał się oficjalnie przepuszczony przez cenzurę, a spore było to osiągnięcie, zważywszy, że na mocy podziału kompetencji w biurze politycznym KC PZPR za prasę i propagandę odpowiadał nie kto inny, niż… bohater szydliwego artykułu Bratkowskiego towarzysz Olszowski.
Gdy Bratkowski porównał Albina Siwaka, innego eksponenta partyjnego betonu w kierownictwie partii, do Falconettiego, rzezimieszka z nadawanego wtedy amerykańskiego serialu “Pogoda dla bogaczy” według powieści Irwina Shawa – z tego konceptu śmiała się cała Polska.
Śmiano się zresztą trochę i z samego Bratkowskiego, później już, w stanie wojennym, że się ukrywa chociaż nikt go nie szuka. A rzecznik rzadu Jerzy Urban wysłał mu nawet tomik własnych felietonów pod konspiracyjny – a jakże – adres. Bezpardonowo atakował go m.in. w powieści z kluczem “Rok w trumnie” Roman Bratny, gdzie w rysach jednej z postaci negatywnych bez wysiłku doszukać się można pierwowzoru – prezesa SDP. Tę ostatnią organizację władza rychło rozwiązała, tworząc posłuszne SD PRL przezwane nawet przez oficjalnych żurnalistów “duperelem”. Bratkowski pozostał nieugięty również wobec prób indywidualnego kuszenia. Nie dowiemy się już nigdy, co mu obiecywano, pewni jesteśmy tylko, że odmówił.
Rychło zresztą znalazł własną niszę. “Gazeta mówiona” przegrywana z jednego starego grundiga na drugi krążyła na kasetach w całej Polsce, konkurując pod względem popularności ze zrodzoną w tym samym czasie listą przebojów radiowej Trójki z której pomocą sekretarz KC PZPR od propagandy Jan Główczyk – następca Stefana Olszowskiego – zamierzał na powrót ściągnąć młodzież z ulicznych demonstracji do dyskotek. Zwykle Bratkowski pod koniec nagrania w swoim niepowtarzalnym stylu dziękował ścianie za to, że go wysłuchała. Nie była to licentia poetica: prywatny serwis prezesa rozwiązanej organizacji dziennikarskiej rodził się zwykle w jego własnym mieszkaniu w bloku przy ulicy Okrąg na warszawskim Powiślu. Drzwi jego domu pozostawały otwarte, czy goście przychodzili z PPS czy KPN, a telefon pozostawał… powszechnie znany i skrzętnie odbierany.
Nie zastąpi się Bratowskiego Tomaszem Lisem, bubkowatą i nadętą męską odmianą lalki Barbie, z którego w telewizji pokpiwano, że gdyby w trakcie programu zgasł mu prompter, nie byłby w stanie samodzielnie pożegnać się z widzami. Finezji jego felietonów nie dorównają toporne artykulasy Agnieszki Kublik oparte na złośliwości i insynuacji. Ale nie tylko dlatego będzie nam naszego Mistrza brakować.
Mediował i skupiał wokół siebie innych, popularyzował komputery, gdy innych jeszcze podniecały obrabiarki, buldożery i spychacze oraz spust surówki, w czasach dominacji ideologii zachęcał do technokratycznego pragmatyzmu w zarządzaniu, ale też właśnie on napisał nie tylko pasjonującą książkę o francuskim filozofie renesansowym Michelu de Montaigne (“W drodze do Montaigne”), jedną z dwóch najlepszych na ten temat po polsku obok opowieści Józefa Hena (“Ja, Michał z Montaigne”) ale też zbadał tradycje rosyjskiej demokracji miejskiej w szkicu o Nowogrodzie Wielkim.
Scenarzysta serialu telewizyjnego “Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” o walce polskiej ludności z Poznańskiego z germanizacją nadzieje pokładał w pracy organicznej, budowaniu trwałych struktur, wymianie doświadczeń, wzajemnej pomocy i współpracy dla dobra wspólnego.
Gotowe wzorce – zawsze do wyboru – przedstawiał w książce “Jak robić interesy – razem” gdzie reklamował zarówno francuskie kooperatywy tworzone przez francuskich robotników jak tradycje rodzimej spółdzielczości. Paradoks polegał na tym, że wprawdzie Polacy przyswoili sobie szybko know how, ale nie znaleźli odpowiedzi na łatwiejsze z pozoru pytanie: po co…
Wzorcem oficjalnym stał się kapitalizm anglosaski typu kasynowego, gdzie pierwszy milion trzeba ukraść a fabryka warta jest tyle, ile ktoś inny gotów jest za nią zapłacić. Zlekceważono łagodniejsze wzorce kapitalizmu kontynentalnego, opartego jak we Francji czy Niemczech na współdziałaniu i permanentnym dogadywaniu się partnerów społecznych dla dobra wspólnego i rozwoju.
W świecie, w którym przedsięwzięcia z udziałem Bratkowskiego niby zatrumfowały – zasiadał przecież przy Okrągłym Stole i zakładał “Gazetę Wyborczą”, coraz rzadziej słuchano, co naprawdę ma do powiedzenia. Kapitalizm wrażliwy społecznie i otwarty na potrzeby ludzkie uznano za mrzonkę w czasach bezkrytycznego lansowania consensusu waszyngtońskiego i sprawności ekonomicznej szkoły chicagowskiej, co za zasługę poczytywała sobie doradzanie dyktaturom jak w Chile czy Boliwii. Guru Leszka Balcerowicza, Jeffrey Sachs podczas spotkania z wybranymi 4 czerwca 1989 r. parlamentarzystami Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego politycznej emanacji Solidarności na pytanie o koszty społeczne reform odpowiedział, że psu odcina się ogon za jednym zamachem a nie po kawałku. Jeśli FOR Balcerowicza poda mnie za to zdanie do sądu, powołam na świadka obecnego przy tej rozmowie Gabriela Janowskiego, który jej treść potwierdzi… Zresztą Sachs z upływem lat nabrał społecznej wrażliwości i wespół z muzykiem z U2 Bono zajął walką z głodem w Afryce. Razem też napisali znaczącą książkę “Koniec z nędzą. Zadanie dla naszego pokolenia”.
Jeśli jednak wyliczyć tych, których opinie przy programowaniu transformacji ustrojowej Polski zignorowano, to znalazł się Stefan Bratkowski w doborowym towarzystwie. Tworzą je doradcy pierwszej dziesięciomilionowej Solidarności i twórcy jej programu społeczno-gospodarczego Tadeusz Kowalik, Ryszard Bugaj i Stefan Kurowski. Przywiązujący wagę do kategorii dobra wspólnego Paweł Śpiewak i Marcin Król, który w trakcie spotkania na Zamku Królewskim latem 1988 r. spytał Michaiła Gorbaczowa czy doktryna Leonida Breżniewa wciąż obowiązuje i nie uzyskał potwierdzenia, co równało się przyzwoleniu, żeby Polacy sami rozwiązywali swoje problemy. Do tych, których trafne ostrzeżenia pominięto zalicza się również Dariusz Grabowski, co podczas spotkania Regionu Mazowsze na Politechnice Warszawskiej pytał Jacka Kuronia czy zamiast rozdawać zupę bezrobotnym i tak przyzwyczajać ich do bezradności nie lepiej dać im szansę, żeby sami na jej talerz zarobili. Nie słuchano też Jadwigi Staniszkis, gdy przestrzegała, że w funduszach pozabudżetowych i w szarej strefie rodzi się drugie państwo, jeśli nie omipotentne, to na pewno mocniejsze od oficjalnego.
Stefan Bratkowski zachęcał do gry drużynowej i budowania wspólnot, ale nigdy nie kierował się plemienną logiką. Już w czasie “wojny na górze” z 1990 r. potępił autorytarne tendencje w obozie Lecha Wałęsy. Postkomunistów, gdy wygrali demokratyczne wybory, krytykował za pomysł wydawania licencji na uprawianie dziennikarstwa, przyczyniając się do jego utrącenia. Również za rządów PiS sprzeciwiał się dwulicowemu podejściu do norm prawa, przejmowaniu mediów przez obóz władzy, a także przywłaszczaniu sobie wielkiej tradycji Solidarności przez tych, co “13 grudnia spali do południa”.
Chociaż jak to się popularnie mówi, serce miał po lewej stronie, nigdy nie był strażnikiem poprawności politycznej, zawsze za to – wolności słowa i swobód obywatelskich, na których łamanie pozostawał przykładnie wyczulony. Bez jego autorytetu na pewno trudniej przyjdzie ich bronić.