Pomysł odebrania Polakom prawa wyboru prezydenta w powszechnym głosowaniu obywatelskim z pewnością zostanie odrzucony przez opinię publiczną. Ale też nie ma co się obawiać, że politycy wprowadzą ponad jej głowami zasadę, że głowę państwa zamiast wyborców wyłaniają obie izby parlamentu: wymagałoby to bowiem większości niezbędnej do zmiany Konstytucji, a klasa polityczna nie umie się dogadać w dużo prostszych sprawach. Pomysł został jednak zgłoszony, przez byłego premiera Leszka Millera i chociaż na szczęście wydaje się nie do zrealizowania, znów pozostawi obywateli z wrażeniem, że ktoś chce ich uprawnienia uszczuplić.
Fatalny to efekt, nie sprzyjający powszechnemu udziałowi obywateli w tych wyborach, które się zbliżają – co tym smutniejsze, że sondaże wróżą niską frekwencję. Zapewne więc nie będzie powodów do dumy, jak 15 października 2023 r., kiedy to wybieraliśmy parlament a do urn poszło 74 proc z nas.
O co chodzi Millerowi i innym krytykom dotychczasowego systemu? Z reguły podnoszą, że kandydatów jest jakoby za dużo, bo próg 100 tys niezbędnych podpisów nie działa jak sito. Nie wiadomo jednak, dlaczego liczba kilkunastu pretendentów przeszkadza komukolwiek. Skoro i tak każdy z nas ma jeden głos a postawienie większej liczby krzyżyków na karcie oznacza wedle ordynacji jej unieważnienie, więc taki głos nikomu nie pomoże.
Dlaczego Francuzi wybierają bezpośrednio… i z sensem
We Francji, demokracji bez porównania stabilniejszej i bardziej cenionej w świecie niż jej polska wersja, kandydatów równiez co pięć lat jest mnóstwo. Obywatele zwykle głosują w pierwszej turze na takiego, którego program i osobowość im się podobają. W drugiej zaś dopiero – na kandydata, co do którego są przekonani, że najlepiej się na głowę państwa nadaje i w tej roli sprawdzi. Dlatego regularnie ubiega się tam o prezydenturę trockista Olivier Besancenot, pracujący na co dzień jako listonosz, bo przecież z czegoś żyć trzeba, skoro nie da się z polityki – a przy tym jego wyborcom podoba się to zajęcie.
Za to prezydentami nad Sekwaną, Loarą, Garonną i Rodanem regularnie zostają mężowie stanu: kiedyś szanowani w całym świecie gen. Charles de Gaulle czy Georges Pompidou, potem wspierający tyleż dyskretnie co skutecznie i z oddali polską Solidarność socjalista Francois Mitterand czy wreszcie centroprawicowy i charyzmatyczny Jacques Chirac, co w 2002 r. powstrzymał Jean-Marie Le Pena, obwinianego o torturowanie jeńców w trakcie wojny kolonialnej w Algierii.
Również obecny gospodarz Pałacu Elizejskiego Emmanuel Macron prezentuje się korzystnie i godnie nie tylko na tle pozostającego w amoku prezydenta USA Donalda Trumpa ale i większości swoich europejskich odpowiedników z naszym Andrzejem Dudą włącznie. Nie skompromitowali Francji z pewnością również jego poprzednicy, kolejno Nicolas Sarkozy i Francois Hollande, a wywodzili się z opcji wzajemnie przeciwstawnych.
Prezydenckie uprawnienia… akurat na czasie
Wybory prezydenckie powinny stać się – nawet jeśli obecnie nie są – giełdą czy licytacją pomysłów na urządzenie, naprawę czy wzmocnienie państwa. Zaś mnogość kandydatów nie wydaje się ceną zbyt dotkliwą i wygórowaną za satysfakcję Polaków, że decydują samodzielnie a nie poprzez swoich przedstawicieli o tym, kto ich państwo na zewnątrz reprezentuje, nawet jeśli uprawnienia prezydenckie pozostają niewielkie.
Tyle, że dotyczą akurat spraw właśnie obecnie niezmiernie istotnych: obronności państwa i polityki międzynarodowej. To kolejny argument za utrzymaniem wyboru prezydenta w głosowaniu powszechnym.
Z racji swojego politycznego rodowodu Leszek Miller musi doskonale pamiętać, jak latem 1989 r. prezydenta wyłoniło Zgromadzenie Narodowe, tworzone przez wszystkich posłów i senatorów. Wbrew wynikowi powszechnych chociaż kontraktowych wyborów parlamentarnych z 4 czerwca został nim autor stanu wojennego gen. Wojciech Jaruzelski. W gorszących okolicznościach, na które złożyło się świadome unieważnienie głosów przez niektórych mandatariuszy z Solidarności, żeby ten wybór ułatwić i kontraktu – chociaż zawarty został z partnerem, odrzuconym przez społeczeństwo – za wszelką cenę dotrzymać.
– Stłucz termometr, nie będziesz miał pan gorączki – powiedział Lech Wałęsa, który w półtora roku później wygrał pierwsze powszechne wybory prezydenckie do jednego z oponentów. Dodajmy, że pokojowy noblista wypowiedział te słowa pod adresem Andrzeja Wielowieyskiego, wcześniej jednego z tych parlamentarzystów Solidarności, którzy pomogli w wyborze Jaruzelskiego. Niech również dzisiaj starczą za komentarz do pomysłu Leszka Millera.
Obywatele w Polsce z pewnością nie mają dziś poczucia, że przysługuje im zbyt wiele praw. Nie wolno im więc odbierać kolejnego, którym realnie dysponują.