Więcej niż z protokołu wynika
W trakcie podróży do Polski Joe Biden z najważniejszym przesłaniem zwrócił się bezpośrednio do Polaków: zasadę wzajemnej obrony państw Sojuszu Atlantyckiego podniósł do rangi “świętej przysięgi”. Z uznaniem zaznaczył, że wiemy czym jest solidarność i dziękował za powszechną pomoc udzieloną uchodźcom ukraińskim.
Serca Polaków zdobył, umysły będą analizować efekt złożonych w Arkadach Kubickiego obietnic. Ich wiarygodność wzmacnia wcześniejsza ryzykowna wizyta 80-letniego Bidena w Kijowie, zarówno przed nią jak i po niej bombardowanym przez kremlowskiego agresora.
Prezydent Stanów Zjednoczonych starannie unikał wszystkiego, co na kilka miesiąc przed polskimi wyborami do Sejmu uznać można by za wzmacnianie rządzących. Spektakularnie też upokorzył tych, co zamierzają ich u władzy zastąpić, liderom Platformy Obywatelskiej, najsilniejszej partii opozycji Donaldowi Tuskowi i Rafałowi Trzaskowskiemu, pomimo szumnych zapowiedzi ich zaplecza, poświęcając tylko – z udziałem jeszcze nie zbiegającego o to wcale marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego – czterdzieści pięć sekund. Co sprawia, iż powiadamianie na paskach sprzyjających im telewizji informacyjnych o “spotkaniu” zabrzmiało śmiesznie. Joe Biden starał się pokazać, że nikogo w tej grze nie wspiera, jakby czekał, aż wyłoni się ktoś nowy i doskonalszy: do tego momentu poparcie rezerwuje dla ogółu Polaków i Ukraińców, sprzeciwiających się kremlowskiemu dyktatowi. Najmocniejszy przekaz zawarł w przemówieniu, zwróconym do obywateli.
Bez przesady od czasów Jana Pawła II i jego następcy na Stolicy Piotrowej Benedykta XVI żaden światowy przywódca nie zwracał się do Polaków z podobną jak Joe Biden w Arkadach Kubickiego empatią i zrozumieniem.
Wprawdzie jego poprzednik w Białym Domu Donald Trump przed sześciu laty na placu Krasińskich mówił pięknie o Powstaniu Warszawskim, ale wyczuć się dało, że podaje tekst przez kogoś napisany. W ślad za tym nie poszły działania, chociaż przyznać trzeba, że dopiero kontrowersyjny republikański prezydent zniósł upokarzający obowiązek wizowy dla Polaków, poniewieranych przedtem przez ambasadzkich biurokratów i tytułowanych w tym samym czasie najlepszym sojusznikiem Ameryki.
Biden wystrzega się podobnych niespójności. Moc jego zobowiązania zweryfikuje przyszłość. Jego swoista sakralizacja, nadanie artykułowi piątemu Traktatu Waszyngtońskiego, obligującemu państwa członkowskie NATO do solidarnej obrony wzajemnej w razie ataku na którekolwiek z nich – stała się punktem kulminacyjnym wizyty w Polsce. Wiarygodność jej wzmacnia moment wygłoszenia natychmiast po powrocie z ogarniętej wojną Ukrainy, gdzie autor tych słów narażał się na bezpośrednie ryzyko.
Zna też zarówno wrażliwość Polaków, jak ich uzasadniony sceptycyzm, związany ze zdradą, jakiej doznaliśmy ze strony amerykańskiego sojusznika przed 80 laty w Teheranie i nieco później w Jałcie, kiedy to pomimo ofiary polskiej krwi na frontach II wojny światowej oraz w ruchu oporu w kraju – prezydent Franklin Delano Roosevelt oddał nas do moskiewskiej strefy wpływów. Dlatego też zwracając się do ogółu Polaków Joe Biden wiedział doskonale, że nie porwie nas obietnicą przekazania pięciuset wyrzutni HIMARS, bo nie elektryzuje ona nawet widzów TVP Info.
Po zamanifestowaniu swojej miękkiej siły, mierzonej rozmachem humanitarnej pomocy dla uchodźców, Polacy czekają na efekt wyrażony nie w slangu technokratów wojskowych, lecz w języku geopolitycznych strategii. Na poświęceniu mamy prawo… nie stracić. Dlatego dla swoich zapewnień nasz gość wybrał język sakralizujący politykę. O obłudę jednak trudno go posądzać. Świadczy o tym jego droga życiowa.
W dzieciństwie Polaków miał za sąsiadów i grzecznie kłaniał się księżom oraz zakonnicom
Jak wskazuje wnikliwy biograf prezydenta Jean-Bernard Cadier, francuski amerykanista i dziennikarz: “Joe Biden jest katolikiem. Innymi słowy – wyznania mniejszościowego w kraju protestanckim. Jako dziecko nie zdawał sobie z tego sprawy. Górnicze miasto Scranton, zamieszkałe przez Irlandczyków, Włochów i Polaków, liczy sobie tyle kościołów katolickich, ile hałd. Podobnie jak dla wielu Amerykanów, religia odgrywa kluczową rolę w życiu Joego Bidena: “Mój pomysł na siebie, rodzinę, społeczność i szerszy świat wypływa bezpośrednio z mojej religii”. Wciąż opowiada o dzieciństwie, w którym “kiedy spotykałeś zakonnicę, uchylałeś czapkę: “Dzień dobry, siostro”. Nikt nie minął księdza bez “G’d afternoon Father”. Uważa się za “kulturowego katolika”, mało zainteresowanego teologią” [1].
I pozna wagę każdego głosu, co uczy raczej umiarkowania. W wyborczej walce o prezydenturę z Donaldem Trumpem “Joe Biden wyprzedził przeciwnika o 0,2 procenta w Georgii, 0,3 procenta w Arizonie, 0,6 procenta w Wisconsin i 1,2 procenta w Pensylwanii” – wylicza Cadier [2]. Budują tę różnicę również głosy Polonii i ukraińskiej diaspory za Oceanem.
Syn marnotrawny czyli ukraiński biznes Bidena juniora
Poznać wypada również drugą stronę medalu. Rzeczowy biograf Joego Bidena opisuje jego kłopoty – jeszcze w roli wiceprezydenta przy Baracku Obamie – z interesami rodzonego syna Huntera, jakie ten prowadził na Ukrainie.
Bez złudzeń. “To oczywiście nienormalne, że duża ukraińska firma gazownicza płaci Hunterowi 50 tysięcy dolarów miesięcznie (wówczas równowartość 40 tysięcy euro) przez pięć lat, tylko dlatego, że nazywa się Biden. W kwietniu 2014 roku Hunter Biden dołącza do zarządu Burisma, dużego ukraińskiego producenta gazu. Nie mówi po ukraińsku i nie ma specjalistycznej wiedzy w dziedzinie energetyki. Ale Burisma chce kupić sobie szacunek. Syn wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych – to robi wrażenie. Zwłaszcza wtedy, gdy wiceprezydent otrzymuje od Baracka Obamy specjalne zadanie monitorowania ukraińskiego dossier. Szczególnie, jak na ironię, kwestie korupcji. Burisma, która powiększała się zaskakująco szybko, kiedy jej szef, Mykoła Złoczewski był jednocześnie ministrem ekologii, budzi poważne podejrzenia” [3].
W pięć lat później bo w 2019 r. przedobrzy jednak w tej niewątpliwie podejrzanej sprawie również urzędujący prezydent, republikanin Donald Trump. Walcząc o reelekcję dzwoni do swojego odpowiednika w Kijowie Wołodymyra Zełenskiego, naciska na wszczęcie śledztwa w sprawie interesów młodszego z Bidenów na Ukrainie, a gdy ukraiński przywódca odmawia – cofa mu za karę pomoc wojskową wartą 400 mln dol.
Amerykańska opinia publiczna opowie się przeciw Trumpowi stosującemu szantaż, żeby wygrać wybory, nawet za cenę uszczerbku dla bezpieczeństwa państwa. Zaś co do biznesu młodszego z Bidenów na kierunku wschodnim, dzieje się trochę tak, jak w anegdocie ze starej Pragi o pierścionku, co zginął stryjence w trakcie imienin, po czym jednak odnalazł się w kieszeni szwagra: dobrze się skończyło, ale niesmak pozostał.
Do Wietnamu walczyć nie pojechał, jako senator głosował za interwencjami
Niedawne oświadczenia Joe’go Bidena brzmią wojowniczo, co nas raczej nie martwi, skoro szukamy przeciwwagi dla agresywności Kremla w regionie. I obawiamy o własne bezpieczeństwo, nie bez racji przekonani, że Ukraina nie musi okazać się ostatnią ofiarą putinowskiej ekspansji, jeśli nie zostanie ona powstrzymana.
W wielu kwestiach globalnych Biden wykazywał się wcześniej nie tylko rozwagą ale umiarkowaniem.
W amerykańskim Senacie jako szef komisji spraw zagranicznych wsparł jednak nie przynoszące sukcesu wojny interwencyjne, wszczęte przez republikańską administrację George’a Busha juniora po ataku fundamentalistów islamskich na dwie wieże World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 r, do którego terroryści użyli porwanych samolotów pasażerskich.
Annały historii odnotują w tym historycznym dniu przytomną, ale i heroiczną postawę demokraty Bidena, ratującego Amerykę przed chaosem.
“Jedenastego września Joe Biden jest w pociągu, gdy żona dzwoni do niego, by opisać zamachy przez telefon. Po przybyciu do Waszyngtonu zabroniono mu iść do Senatu, ponieważ czwarty samolot zdawał się zmierzać właśnie w kierunku miasta. To ten, który rozbije się w Pensylwanii. Przez telefon Joe Biden błaga prezydenta Busha, żeby wrócił do stolicy. Wspomina, że podczas wyzwolenia Paryża strzelec wyborowy zasiał panikę w katedrze Notre-Dame. Wszyscy położyli się na ziemi z wyjątkiem niewzruszonego generała [Charlesa] de Gaulle’a. Dla Bidena był to “gest, który pozwolił Francji się podnieść”” [4].
Teraz on sam, opozycyjny przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych, zadba o to, choć rzecz nie leży w jego kompetencjach, aby z kolei Ameryka nie upadła z powodu bojaźliwości prezydenta Busha juniora czy chociażby jego braku zdecydowania. Pomimo, że to republikanin i prezydent marny.
W powieści Wiktora Pielewina, przez putinowską młodzieżówkę wciągniętego na listę wrogów narodu rosyjskiego, “Napój ananasowy dla wielkiej damy”, sterowany przez KGB stomatolog wszczepia Bushowi juniorowi plombę z nadajnikiem, z którego prezydent słyszy domniemamy głos Pana Boga, faktycznie zaś dysponenta z centrali wywiadowczej w podmoskiewskim Jasieniewie, co bez ograniczeń nim powoduje [5]. Oczywiście to fikcja literacka, ale z pewnością nie stało się źle, że krytycznego dnia George Bush junior zawczasu usłyszał głos rozsądku. Należał on do Joe’go Bidena właśnie.
Biden, który od udziału w wojnie wietnamskiej wymigał się pod pretekstem astmy, która to domniemana choroba nie przeszkodziła mu jednak pozostawać gwiazdą akademickiej drużyny futbolu amerykańskiego – inwazję w Afganistanie popiera bez wahania. Ale podobnie nie pojedzie walczyć w dżungli ani na ryżowiskach wymieniany tu już Bush junior ani rywal Bidena pokonany w 2020 r. – Donald Trump, wyreklamowany od poboru z powodu nieprawidłowej budowy kości pięty. Nie pojawi się też w mundurze US Army w Indochinach Bill Clinton, pochodzący ze skromnej rodziny biały chłopak z Południa. Amerykańscy chłopcy z klasy średniej taplanie się w błocie ryżowisk pozostawili swoim ciemnoskórym kolegom lub dzieciom emigrantów. Nie przypadkiem przecież bohaterowie znakomitego “Łowcy jeleni” Michaela Cimino są pochodzenia słowiańskiego i chodzą do cerkwi.
Zestawienie ratujących skórę poborowego kantów Bidena z jego późniejszym poparciem bez wahania dla inwazji na Afganistan pozwala postawić mu zarzut obłudy, ale trzeba go rozszerzyć w tym wypadku na całą amerykańską klasę polityczną z jednym tylko wyjątkiem Johna McCaina, który nie tylko w Wietnamie służył ale jako zestrzelony tam lotnik został bohaterem, bo nie dał się złamać w komunistycznej niewoli – po czym i tak po latach przegrał wybory prezydenckie z Barackiem Obamą, który w chwili, gdy Henry Kissinger na polecenie Richarda Nixona zakończył wojnę wietnamską miał zaledwie jedenaście lat i chodził jeszcze do podstawówki. Naszego dobrodzieja Billa Clintona, który przed niemal ćwierćwieczem przyjął Polskę do NATO, też dotyczy zastrzeżenie, że nie ciągnęło go do służby nad Mekongiem.
Podobnie jak Hillary Clinton i John Kerry, także przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych Joe Biden zagłosuje za uchwałą, zezwalającą także na użycie siły w Iraku. Później wiele razy sam uzna to za błąd. Ale jego ówczesne zachowanie pokazuje, że nie okaże się dwulicowy, jeśli zestawić jego postawy wobec Iraku i Ukrainy, przy całej odmienności sytuacji. Oczywiście pewne memento również się w tym zawiera: Irak udało się bowiem uratować przed Saddamem Husajnem, ale nie przed chaosem. Co nie przesądza oczywiście, że z Ukrainą i z jej najeźdźcą Władimirem Putinem stanie się podobnie.
Nas z kolei przed pozostawieniem przez Amerykę na pastwę Rosji – do czego skłaniał się niedwuznacznie George Bush senior, namawiający już po wyborach czerwcowych w 1989 r. generała Wojciecha Jaruzelskiego, żeby nie rezygnował z ubiegania się o prezydenturę, bo wtedy zdenerwuje się Moskwa – ocalił wspomniany już Bill Clinton. Co zrozumiałe, skoro polityki wschodniej uczył go w Oxfordzie nasz rodak prof. Zbigniew Pełczyński, bohater ruchu oporu w kraju i polskiej armii na Zachodzie, który na tej uczelni pojawił się jako student i 21-letni weteran wojenny w 1946 r. a więc na ponad dwadzieścia lat zanim zawitał tam jako stypendysta fundacji Rhodesa przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych.
Oddajmy więc głos samemu Billowi Clintonowi, opisującemu ważny nie tylko dla niego rok 1968: “Pod koniec listopada napisałem pierwszą pracę dla mojego tutora, polskiego emigranta, doktora Zbigniewa Pełczyńskiego. Omówiłem rolę terroru w totalitaryzmie radzieckim (“sterylny nóż, wrzynający się w kolektywne ciało, wycinający twarde jądra różnorodności i suwerenności”)” [6]. Zarówno temat jak sposób ujęcia pozostawały na czasie: praca powstała w trzy miesiące po inwazji na Czechosłowację.
Zaś po upływie nieco więcej niż trzech dekad dawny stypendysta Clinton już jako prezydent Stanów Zjednoczonych przyjmie do Sojuszu Atlantyckiego nie tylko ojczyznę swojego “tutora” jak po oksfordzku mentora nazywa, ale również Czechy i Słowację.
Przed niebezpieczeństwem płynącym z Kremla przestrzega go na studiach nie tylko dawny akowiec Pełczyński. Jak odnotowuje biograf Robert E. Levin: “(..) Clinton aktywnie poszukiwał możliwości rozszerzenia zakresu swoich studiów. Kiedyś dowiedział się, że do Oksfordu przyjechał na rok znany specjalista od polityki zagranicznej, George F. Kennan. Clinton zorganizował prowadzone przez Kennana seminarium z amerykańskich spraw zagranicznych dla zainteresowanych stypendystów Rhodesa. Jeszcze dzisiaj [Stephen] Oxman pamięta, że jego koledzy “byli pod wrażeniem tego, jak ważne dla Billa było zrozumienie polityki zagranicznej” [7].
Wybór prelegenta okazał się wręcz opatrznościowy. Rolę, jaką w historii odegrał Kennan jednoznacznie charakteryzuje Wojciech Roszkowski opisując globalny układ sił tuż po wojnie: “Stany Zjednoczone porzuciły dotychczasowe niezdecydowanie. Pod wpływem analiz radcy ambasady USA w Moskwie George’a Kennana, wskazujących na fakt maskowania przez Kreml wewnętrznych słabości przy pomocy ekspansji zewnętrznej, skrystalizowała się nowa linia polityki Waszyngtonu. 12.03.1947 prezydent Harry Truman wygłosił przed połączonymi izbami Kongresu przemówienie, obrazujące istniejącą sytuację międzynarodową i zapowiedział “poparcie wolnych narodów, które stawiają opór uzbrojonym mniejszościom lub zewnętrznemu naciskowi”. Akcentował przy tym szczególnie problem Grecji i Turcji, zagrożonych przez ZSRR” [8]. Po latach przyszło mu skutecznie uwrażliwić na podobne niebezpieczeństwa kolejnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, chociaż w chwili ich spotkania żaden z nich nie wiedział jeszcze, że Clinton po ćwierćwieczu ten urząd obejmie. Zresztą wtedy z Clintonem Kennan, chociaż przeciwnik wojny wietnamskiej, nie złapał wspólnej fazy, pozostawał bowiem równie zaprzysięgłym oponentem pacyfistycznej kontrkultury studenckiej, w której tkwili jego słuchacze. Za to z postrzegającym podobnie zagrożenia ze strony Kremla Pełczyńskim znalazł Clinton wspólny język.
Pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, który stał się rzecznikiem polskiej sprawy, okazał się przed ponad stuleciem Woodrow Wilson – uznający wbrew europejskim mocarstwom jeszcze w czasie I wojny światowej odrodzenie niepodległej Polski za niezbędny warunek trwałego pokoju w Europie.
Później przyszła zdrada popełniona wobec nas przez Roosevelta a po wojnie krótkowzroczna polityka kolejnych prezydentów, którzy oponowali nawet przed uznaniem sprawiedliwych powojennych polskich granic zachodnich i północnych, bo bardziej zależało im na odrodzeniu potęgi Niemiec Zachodnich i rekrutach stamtąd. Dlatego za Dwighta Eisenhowera i Johna Kennedy’ego renomowany amerykański atlas Hammonda rysował aż do lat 60. podwójne granice Polski i takież nazwy naszych miast. Wstydliwy to dla jankesów rozdział. Zarówno Jan Nowak-Jeziorański (“Wojna w eterze”, “Polska w oddali”) jak Zygmunt Jabłoński (“Gabinet figur radiowych”) opisują polemiki, toczone z amerykańskimi właścicielami Radia Wolna Europa, żeby dało się uczciwie mówić na antenie o polskich Ziemiach Odzyskanych.
Po Richardzie Nixonie i Geraldzie Fordzie, republikanach zainteresowanych bardziej relacjami z Edwardem Gierkiem niż polskim społeczeństwem, przełom typu wilsonowskiego nastąpił za kadencji demokraty z Południa (całkiem jak później Clinton), Jimmy’ego Cartera (1977-81). Pod wpływem doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego i naszego rodaka Zbigniewa Brzezińskiego, podniósł on przestrzeganie praw człowieka do rangi priorytetu amerykańskiej polityki zagranicznej. Pozwoliło to na wyjście USA z kryzysu moralnego po przegranej brudnej wojnie w Wietnamie oraz obaleniu z amerykańską pomocą demokratycznie wybranego prezydenta Chile Salvadora Allende i ustanowienia tam krwawej dyktatury gen. Augusto Pinocheta.
Reorientacja celów dyplomacji Stanów Zjednoczonych utorowała drogę do poparcia rodzącej się opozycji demokratycznej w bloku wschodnim: czechosłowackiej Karty’77 a w Polsce Komitetu Obrony Robotników, Konfederacji Polski Niepodległej a z czasem również wielomilionowej i masowej pierwszej Solidarności.
Następca Cartera, republikanin Ronald Reagan, nie ostrzegł jednak polskich przyjaciół przed planami wprowadzenia stanu wojennego przez komunistycznych generałów, chociaż znał je za sprawą najlepszego amerykańskiego agenta, płka Ryszarda Kuklińskiego, niedługo przed 13 grudnia ewakuowanego do USA.
Za to forsując wyścig zbrojeń i technologii (zwłaszcza program “gwiezdnych wojen”) ten sam Reagan przyczynił się do wyczerpania radzieckiej gospodarki i zwycięstwa USA w zimnej wojnie. Jego następca Bush senior tego nie wykorzystał, o jego poparciu dla prezydentury Jaruzelskiego była już mowa. Dopiero Clinton przyjmując nas do Sojuszu Atlantyckiego pokazał, że żelazna kurtyna nie obowiązuje. Zaś przewodniczącym senackiej komisji spraw zagranicznych pozostawał wówczas Joe Biden, o czym również pamiętać warto. Gdy wiadomo, że mocniejszych i pewniejszych od USA sojuszników nie znajdziemy.
Szef amerykańskiej dyplomacji zna Białystok
Dziś w swoim najbliższym otoczeniu prezydent Joe Biden ma sekretarza stanu (amerykański odpowiednik ministra spraw zagranicznych) Anthony’ego Blinkena, który nauki pobierał w Paryżu, a nie Nowym Jorku czy Los Angeles, co dla rozumienia spraw Europy ma zasadnicze znaczenie. Nie tylko to jednak.
Ojczym Blinkena, Samuel Pisar, później prawnik i intelektualista, pracownik ONZ i UNESCO wyspecjalizowany w obronie praw człowieka, pochodził z Białegostoku i chociaż Niemcy najpierw zamknęli go w tamtejszym getcie, a później przerzucali z obozu do obozu (przeszedł przez Auschwitz, Mauthausen i Dachau) – jako nastolatek przeżył Holocaust, wyzwolony wreszcie przez amerykańskich żołnierzy. Ocalał jako jedyny spośród dziewięciuset żydowskich kolegów z białostockiej szkoły. Do rodzinnego miasta przyjeżdżał jeszcze pod koniec życia i rozmawiał tam po polsku.
Fakt, że dla decydenta tak znaczącego jak sekretarz stanu USA, nasz Białystok pozostaje częścią rodzinnej historii, a nie abstrakcyjnym punktem trudnym do znalezienia na mapie, ma znaczenie dla nas istotne w sytuacji, gdy właśnie dowiadujemy się o sekretnych planach wchłonięcia położonej o kilkadziesiąt kilometrów na wschód Białorusi przez Rosję i to do 2030 roku.
Nie brakuje w pięknej historii Stanów Zjednoczonych wielkich prezydentów, na których przyjazne Polsce działania może Joe Biden wzorować. Zaś jeśli nas zawiedzie, też będziemy wiedzieli, do kogo pod tym względem go porównać. Jego ponowny wybór na prezydenta za półtora roku, w świetle przytoczonych już tu mikroskopijnych różnic w poprzednim głosowaniu – zależeć może bezpośrednio od Polaków z Ameryki.
[1] Jean Bernard-Cadier. Joe Biden. Droga do Białego Domu. Wyd. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, tł, Natalia Zmaczyńska, s. 17
[2] ibidem, s, 289 [3] ibidem, s. 187 [4] ibidem, s. 63
[5] por. Wiktor Pielewin. Napój ananasowy dla wielkiej damy. Wyd. WAB, Warszawa 2013
[6] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, tł. Piotr Amsterdamski i in, s. 139
[7] Robert E. Levin. Bill Clinton. Portret polityka. PWN, Warszawa 1993, przeł. Agnieszka Dorota Gostwanowicz-Rustecka, s. 69
[8] Andrzej Albert [Wojciech Roszkowski]. Najnowsza historia Polski. Polonia Book Fund, Londyn 1989, cz. III, s. 558