Kiedyś zagrożeniem dla demokratycznego mitu amerykańskiego była skrajna lewica – w czasach, gdy w brudnej zresztą wojnie wietnamskiej protektorem przeciwnika pozostawały ZSRR i Chiny a jego niezatapialnym lotniskowcem u wybrzeży Florydy Kuba braci Castro – teraz stają się nim prawicowi ekstremiści. Jednak nie zmienia to faktu, że kto ceni Amerykę Hemigwaya i Dos Passosa temu trudno oglądać pełne przemocy świeże przekazy z Kapitolu.  

Nieuleczalny idealizm Amerykanów każe im wywieszać flagę narodową na 4 lipca z własnej woli (chociaż w Polsce każdego 11 listopada mimo prawnego nakazu trudno w tej kwestii dopilnować dozorców), cenić nas Polaków za to, czego dokonali dla ich ojczyzny “Pulaski and the other fellow” (nazwisko Tadeusza Kościuszki pozostaje dla Anglosasów niemożliwe do wymówienia), “Walese” zaś wymieniać jednym tchem z Vaclavem Havlem i Nelsonem Mandelą. Ale też – przypomnijmy – jeszcze pod koniec lat 80 większość ankietowanych amerykańskich dzieci przekonanych było, że II wojnę światową ich kraj toczył przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Podobnie jak kilkadziesiąt procent republikańskich wyborców przed kilkunastu laty uznawało za pewnik, że Barack Obama jest wyznania muzułmańskiego, w końcu na drugie imię ma Husajn… Były aktor Ronald Reagan wspominał w przemówieniach o “Nikołaju” (zamiast poprawnie: Władimirze Iliczu) Leninie, co nie przeszkodziło mu  w roli prezydenta pokonać w wyścigu zbrojeń ZSRR, na którego czele stał bardziej oczytany, chociaż książki w domu układający w kolejności alfabetycznej jak w osiedlowej bibliotece Michaił Gorbaczow.

“W USA więcej ludzi wierzy w anioły i niebo niż w teorię ewolucji Karola Darwina. W szkołach naucza się wprawdzie tej teorii, ale więcej niż połowa obywateli traktuje ją podejrzliwie” – charakteryzuje biograf Baracka Obamy niemiecki korespondent Christoph von Marschall [1]. “Według badań ankietowych 95 procent Amerykanów wierzy w Boga, ponad dwie trzecie należy do jakiejś wspólnoty religijnej i regularnie chodzi do kościoła. Co trzeci Amerykanin uważa, że biblijną historię stworzenia należy brać dosłownie: Bóg stworzył ziemię w sześć dni i stało się to 6000 lat temu (..). Jednocześnie w niewielu krajach tak konsekwetnie praktykuje się rozdział państwa od kościoła, jak dzieje się to w USA. Konstytucja gwarantuje nie tylko absolutną wolność religijną to znaczy prawo do swobodnego praktykowania swojego wyznania bez obawy bycia dyskryminowanym, lecz także przyznaje taką samą wolność ateistom: nikt nie może ich zmuszać do uczestniczenia w nabożeństwach. Inaczej niż ma to miejsce w Niemczech, państwo nie organizuje nauki religii w szkołach i nie pobiera podatku kościelnego. Konstytucja Stanów Zjednoczonych tego zabrania” [2].  

Z pobytu wraz z rodzicami w Stanach Zjednoczonych jako dziecko zapamiętałem nagminne mylenie “Poland” z “Holland”, chociaż oba kraje znajdowały się wtedy po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny, ale wiedza wielu gospodarzy o zagranicy ograniczała się do sąsiednich Kanady i Meksyku, oraz determinację mojego ojca, który – sam nienawidząc komuny jak ostatniej zarazy – w trakcie protestów przeciwko wojnie wietnamskiej pojechał swoim rozklekotanym bo kupionym od czeskiego emigranta AMC Ramblerem na campus, żeby być ze swoimi studentami, atakowanymi przez Gwardię Narodową w momencie, gdy jego amerykańscy koledzy profesorowie dla bezpieczeństwa na wszelki wypadek pozostali w domach. 

Ładna dziewczyna ze szkolnej orkiestry cieszy się, bo zabito Kennedy’ego

Obecne protesty zwolenników Donalda Trumpa, nie godzących się z faktem, że przegrał wybory z Joem Bidenem, ich szturm na Kapitol i cztery ofiary śmiertelne to najpoważniejsze wewnętrzne zagrożenie dla serca amerykańskiej demokracji od czasu dramatycznych zabójstw braci Johna (prezydenta) oraz Roberta (prokuratora generalnego) Kennedych i pastora Martina Luthera Kinga z lat 60 i ówczesnej fali przemocy związanej z walką Afroamerykanów o pełnię praw obywatelskich oraz protestami przeciw wojnie wietnamskiej.

Siedemnastoletni Bill Clinton, który wcześniej poznał prezydenta goszcząc u niego w Białym Domu jako uczestnik letniego obozu Boys Nation, tak wspomina ponury listopadowy dzień: “(..) Pana Coe wywołano z klasy do pokoju nauczycielskiego. Kiedy wrócił, był biały jak ściana i ledwie mówił. Wyjąkał, że prezydent Kennedy został postrzelony i prawdopodobnie zabity w Dallas. Byłem załamany. Zaledwie cztery miesiące wcześniej widziałem go w Ogrodzie Różanym, tak pełnego życia i siły. Wiele z tego, co powiedział i zrobił, ucieleśniało moje nadzieje dla kraju i moją wiarę w politykę (..)” – opowiada Bill Clinton w autobiografii “Moje życie” [3].  

Medal ma jednak drugą stronę, wraz z echem strzałów Lee Oswalda kończy się idealistyczna Ameryka, oddajmy znowu głos Clintonowi, odtwarzającemu wrażenia siedemnastolatka ze stanu Arkansas: “Po lekcji przeszliśmy z dobudówki, gdzie odbywały się zajęcia, do głównego budynku liceum. Wszyscy byliśmy smutni – wszyscy, oprócz jednej osoby. Usłyszałem, jak ładna dziewczyna, która grała ze mną w orkiestrze, mówi, że być może jego śmierć każe się dobra dla kraju. Wiedziałem, że pochodzi z bardziej konserwatywnej rodziny niż ja, ale byłem zaszokowany i zły, że ktoś, kogo miałem za przyjaciela, mógł coś podobnego powiedzieć (..). To wtedy właśnie po raz pierwszy zetknąłem się z nienawiścią (..) jaka stworzyła silny prąd polityczny (..)” – pisze dalej prezydent z lat 1993-2001 [4].   

Nie byłby jednak Clinton Clintonem, gdyby nam happy-endu nie znalazł, przecież czytelnicy autobiografii pozostają również… wyborcami: “Cieszę się, że moja koleżanka z tego wyrosła. Kiedy w 1992 roku pojechałem na kampanię wyborczą do Las Vegas, przyszła na jeden z moich mityngów. Stała się demokratką i pracowała w służbach socjalnych. Ucieszyłem się z naszego spotkania, które pozwoliło zagoić się starej ranie” – czaruje Clinton [5]. Kto chce niech wierzy, ale opowieść piękna.
Ameryka zmieniała się jednak w kierunku innym niż koleżanka przyszłego prezydenta ze szkolnej orkiestry w liceum z Arkansas, o którym sami mieszkańcy mawiają sarkastycznie “na szczęście jest jeszcze Mississippi”, bo tylko ten ostatni stan lokował się niżej w rankingach zamożności w USA. 

Regres jankeskiej legendy trafnie uchwycił w pożegnalnym tekście o Amerykaninie z wyboru Leopoldzie Tyrmandzie, który Atlantyk przekroczył w 1966 r. – dziennikarz komunistyczny ale bystry Krzysztof Teodor Toeplitz: “Ameryka, do której przybył, zgotowała mu gorzkie rozczarowanie. Kiedy dobił do jej brzegów, właśnie wówczas w latach sześćdziesiątych Ameryka przeżywała jeden z najgłębszych kryzysów swoich tradycyjnych wartości. Amerykańscy chłopcy, których podziwiał na filmach z II wojny światowej, uciekali z armii, aby nie bić się w Wietnamie (..). Nowojorska liberalna lewica (..) przypominała mu ludzi, których zostawił za Oceanem” [6].

Wśród młodych ludzi, którzy nie kwapili się stawać do poboru i udzielali komisjom werbunkowym mylnych wyjaśnień, znalazł się również przyszły prezydent Bill Clinton, który straszny czas, gdy koledzy ginęli w ostępach indochińskiej dżungli przeczekał na lukratywnym stypendium Rhodesa w brytyjskim Oksfordzie, rekomendowany przez senatora Williama Fulbrighta, tego samego, który później za pozbierane od sponsorów wśród których niezawodnie znajdowało się CIA dolary liberalizował młodych komunistów z PRL na stypendium własnego z kolei imienia, dzięki któremu poznawali uroki amerykańskiego stylu życia. Po latach przejęli ster polskiej transformacji ustrojowej z rąk zużytych polityków postsolidarnościowych. 

Nie poszedł też na wojnę do Indochin George Bush jr, następca Clintona w fotelu prezydenta, chociaż jego rocznik poborowi podlegał.
Zaś na campusach, gdy przyszli przywódcy wolnego świata dekowali się, by nie zginąć w Wietnamie, palono gwiaździste sztandary, obrażając tradycyjne przywiązanie obywateli do amerykańskiej flagi. Natomiast luminarze kultury pielgrzymowali do Hanoi, zapewniając wietnamskich komunistów o szczerym poparciu nowojorskich i kalifornijskich elit dla ich walki z imperializmem. Nie chce się wymieniać ich nazwisk, bo w kolejnej dekadzie ci sami artyści dzielnie wspierali z kolei polską Solidarność w jej drodze ku wolności.        

Szczerość idealizmu Clintona podważa afera finansowa Whitewater i obyczajowa z Monicą Lewinski, chociaż Polacy zapamiętają go jako przywódcę, który przyjął nas do atlantyckiej wspólnoty. Z kolei konserwatyzm deklarowany przez Busha jra oraz jego wieczne powoływanie się na Opatrzność Boską stoi w sprzeczności z drobnymi kłamstawami o broni masowego rażenia, którymi uzasadniano rozpętanie wojny w Iraku, równie bezsensownej i kosztownej jak wietnamska.

Mit amerykański powróci gdy prezydentem na dwie kadencje zostanie Barack Obama, pierwszy ciemnoskóry główny lokator Białego Domu, chociaż co bardzo znaczące nie wywodzi się wcale z rodzimego getta, do którego strach wjechać nawet pomyliwszy autobusy, co zdarzyło się raz Kazimierzowi Brandysowi, który zobaczył, że wszyscy przechodnie są czarni i zorientował, że znajduje się w Harlemie, jak opisał w “Miesiącach”. Obama to syn jasnowłosej Amerykanki z klasy średniej i kenijskiego stypendysty, w ojczyźnie wywodzącego się z prominenckiej rodziny. Sens zwycięstwa Baracka Obamy z 2008 r. i przesłanie jego dwóch kadencji doskonale oddaje tytuł rozdziału z jego autobiografii pióra niemieckiego korespondenta Christopha von Marschalla: “Ameryka chce znowu wierzyć, a nie tylko być dobrze rządzona” [7].
Jakby dla urzeczywistnienia amerykańskiej legendy o potrzebie służby publicznej, czy ilustracji słów Kennedy’ego “nie pytaj, co kraj może zrobić dla ciebie, tylko co ty możesz zrobić dla kraju” – Obama po ukończeniu fakultetu stosunków międzynarodowych na wydziale nauk politycznych Uniwersytetu Columbia “w styczniu 1984 r. zatrudnia się na stanowisku asystenta w Business International Corporation na Manhattanie (..). Ambicja zostania pracownikiem społecznym nie opuszcza go jednak. Kiedy o tym mówi w pracy, to nawet Ike, czarny ochroniarz, ma go za szaleńca: (..) Potrzebujemy czarnych, którzy robią karierę i zarabiają. Nie potrzebujemy natomiast typów, które się szwendają i chcą pomagać ludziom, tyle że do niczego to nie prowadzi” [8]. Obama dopnie jednak swego, wybierze pracę gorzej płatną lecz społecznie użyteczną, ale równocześnie otwierającą drogę do urzędów publicznych.

Wcześniej Obama jeśli wierzyć jego autobiograficznym zwierzeniom na zawsze zapamięta zawstydzenie, jakie odczuł, gdy aby zaimponować koleżance latynoskiego pochodzenia opowiadał jej o konfuzji sprzątaczek, porządkujących z pustych butelek i wszelkich paskudztw jego pokój w akademiku po hucznej imprezie. – Wśród tych pań mogła być moja matka – zareplikowała przytomnie dziewczyna.  Za sprawą tych nauk chociaż prezydentura Obamy nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei, okazała się pierwszą od niepamiętnych czasów… bez afer (nawet Reagan miał swoją “Iran-Contras”), czego najlepszy dowód stanowi fakt, że oponenci, nie znajdując mocnych zarzutów wobec samego kontrkandydata, skupili się na atakach na… jego duszpasterza, pastora z murzyńskiej dzielnicy hurtowo przypisującego białym rasizm i nie odżegnującego się od przemocy, któremu zdarzyło się nawet gościć u libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego. 

Po Obamie przyszedł już jednak Donald Trump. Paradoksalnie ten miliarder – podobnie jak wcześniej ciemnoskóry Obama – okazał się skutecznym kandydatem tych, którzy przez długie lata… czuli się wykluczeni. W tym wypadku białej klasy średniej i pracującej: podatników, utrzymujących prowadzące kosztowne wojny interwencyjne i rozwijające rozbuchane programy socjalne państwo amerykańskie. 
Mit amerykański zawiera w sobie równość szans. Z biegiem lat było o nią coraz trudniej, najpierw oszczędne japońskie samochody zepchnęły z rynku krążowniki szos produkowane w fabrykach nad Wielkimi Jeziorami, współrządzonych przez związki zawodowe, potem towary z Chin wypierały rodzimą produkcję. Drenaż mózgów z całego świata sprawił, że nawet w Dolinie Krzemowej rdzenni Amerykanie przegrywali w konkurencji o prestiżową pracę. Rekomendowane przez lata ścieżki kariery okazały się niedrożne, a kredyty studenckie trzeba było spłacać. Podczas kryzysu, zapoczatkowanego upadkiem Lehman Brothers władze bardziej troszczyły się o instytucje finansowe, mniej o rugowanych z nie spłaconych domów zwykłych obywateli, a wcześniej rozbuchana konsumpcja pozwalała na masowe udzielanie pożyczek hipotecznych mieszkańcom przyczep campingowych.

Wszystko to przybliża fenomen zwycięstwa Trumpa, ale nie tłumaczy do końca przemocy towarzyszącej jego odchodzeniu ze stanowiska, która w Waszyngtonie kosztowała życie pięciu osób.

Skąd wzięli się bojówkarze, szturmujący Kapitol z okrzykami na cześć Trumpa, krwawo spacyfikowani przez służby wciąż podległe temu samemu ustępującemu prezydentowi? Tradycja przemocy, rozmaitych milicji paramilitarnych i linczów pozostaje wpisana w historię Stanów Zjednoczonych. Jednym z jej przykładów były wojny z koniokradami czy złodziejami bydła w XIX-wiecznej Ameryce. Daniel J. Boorstin opisuje w książce “Amerykanie. Fenomen Demokracji”, nagrodzonej Pulitzerem, ekspedycje Stowarzyszenia Hodowców Bydła ze stanu Wyoming. Pod koniec XIX stulecia “Stowarzyszenie zgromadziło fundusz wojenny, w wysokości około stu tysięcy dolarów, ze składek wynoszących tysiąc dolarów od osoby. Zorganizowało też zbrojną bojówkę liczącą około pięćdziesięciu ludzi. Dwudziestu sześciu zwerbował Tom Smith, były detektyw od kradzieży bydła, którego w Wyoming oskarżono o morderstwo, a który w Teksasie działał jako stróż prawa. Rekrutom z teksańskich okręgów Paris i Lamar Tom Smith proponował dniówkę w wysokości pięciu dolarów, plus wydatki, ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków na sumę trzech tysięcy dolarów i pięćdziesiąt dolarów premii za każdego zabitego. Wielu z tych rekrutów pełniło wcześniej funkcje pomocników szeryfa, toteż znali się nieźle na stosowaniu przemocy w obronie prawa” [9]. O tym, kto jest bydłokradem decydowało oczywiście Stowarzyszenie. 

Wśród szturmujących w niedawnych dniach Kapitol jak wiemy również nie brakowało weteranów interwencji zbrojnych i służb specjalnych. Nie wyjaśnia to oczywiście społecznego podłoża konfliktu lecz tylko ukazuje jego polor. 

Nierówność gorsza w skutkach niż terroryzm 

W obie wieże World Trade Center i Pentagon uderzył 11 września 2001 jednak wróg zewnętrzny, tamta tragedia miała odmienny wymiar. Naród amerykański jeszcze scementowała, chociaż obok znakomitego refleksu burmistrza Nowego Jorku Rudy’ego Giulianiego (uznanego wtedy za człowieka roku przez magazyn “Time”) odnotowano również niespieszną reakcję prezydenta George’a Busha jra, stawiającą pod znakiem zapytania sprawność jedynego już wówczas po upadku ZSRR supermocarstwa.
Gdy rozpadło się komunistyczne “imperium zła”, Francis Fukuyama mówił optymistycznie o końcu historii, do czego skłaniało przełamanie dwubiegunowości świata. Paradoksalnie jednak consensus waszyngtoński, uznanie “reaganomiki” i podobnego do niej kursu Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii za jedyną przyszłość świata zaś doktryny liberalizmu za wyłącznie naukową ekonomię nie tylko zantagonizowało Amerykę z wieloma krajami Trzeciego Świata (większość zamachowców na wieże WTC pochodziło z państw będących nominalnie… jej sojusznikami) ale też samo społeczeństwo za Oceanem. Wcześniej dostrzegali to bystrzy emigranci, choćby nasz Janusz Głowacki umieszczający akcję współczesnej “Antygony w Nowym Jorku” wśród bezdomnych, koczujących na jednym z placów.  Ameryka zdobywszy samodzielne przywództwo w świecie przegrała kolejne wojny interwencyjne w Iraku i Afganistanie, ale przede wszystkim nie zapobiegła stagnacji, przejawiającej się w fakcie, że płace realne w USA pozostają na poziomie odpowiadającym latom 70 – nie żadnej przecież złotej epoce ale czasowi Watergate oraz klęsk w dżunglach Indochin i na pustyni Iranu, gdzie śmigłowce amerykańskie po wylądowaniu powpadały na siebie i zamiast odbijać zakładników z ambasady zbierać musiały własnych zabitych i rannych, zaś wziętych w międzyczasie do niewoli pasażerów rozklekotanego autobusu trzeba było wypuścić, bo zabijanie cywilów po My Lai nie wchodziło już z grę.     

Republikanin Donald Trump, chociaż błaznujący celebryta, ale jednak miliarder, wzbudził nadzieję pracujących współobywateli nie tyle hasłem “Make America Great Again”, co faktem, że przeciwstawił się uosabiającej biurokratyczny establishment demokratycznej kontrkandydatce, Hillary Clinton bazującej na elektoracie żyjącym z opieki społecznej, czyli z podatków całej reszty. Za jego sprawą wspólnotę interesów dostrzegli prawnicy z Wall Street i robotnicy z zagrożonych likwidacją fabryk ze stanów “pasa rdzy”. Biała klasa średnia i pracująca uznała, że Trump państwem będzie zarządzał jak przedsiębiorstwem. Nie zaszkodziły mu także obietnice twardego kursu wobec Chin czy Iranu. Kres popularności Trumpa przyniosła dopiero bezradność jego administracji wobec plagi pandemii.

Donalda Trumpa już zostawmy – trudno dopisać, że w spokoju, skoro sam w nim jak wiemy nie gustuje. Jednak jego czas przemija. Teraz wszystko w rękach Joego Bidena. Przez lata to on pracował jako senator na sukcesy polityki zagranicznej Clintona i Obamy, o czym nie wszyscy wiedzieli. Teraz odgrywa pierwszoplanową rolę. Wiadomo było, że przyjdzie mu walczyć z pandemią, teraz również z krwawym konfliktem wewnętrznym. 
Amerykanie, jak w wypadku Reagana, Clintona czy Obamy doskonale wiedzieli, po co go wybierają, chociaż nie mogli przewiedzieć dramatycznych zdarzeń kilku ostatnich dni, bo eskalacji sporu nie prognozowali również eksperci. 

Odnowienie mitu amerykańskiego przez statecznego 78-letniego polityka jest możliwe. Pewnie najlepszym wzorem dla Bidena okazałby się też Demokrata Harry Truman, sprawujący władzę przez dwie kadencje dawny skromny subiekt ze sklepu z konfekcją męską w stanie Kansas, człowiek, który z korzyścią dla USA odbudował Europę za amerykańskie pieniądze realizując plan Marshalla, aż objęte nim kraje odnotowały do 1950 r. 25-procentowy przyrost dochodu narodowego [10]. Również skromny z wyglądu Truman powstrzymał komunizm po licznych ustępstwach Franklina D. Roosevelta, czego nie potrafił już powtórzyć marnujący szanse na Węgrzech, w Egipcie i na Kubie jego mniej udany następca, chociaż bohater wojenny gen. Dwight Eisenhower.  
Truman skutecznie przeprowadził Amerykę od wojny do normalności, dziś ojczyzna Bidena znów tego potrzebuje. Różnica pozostaje jedna i podstawowa: Joemu Bidenowi przyjdzie zmierzyć się z rodzimymi demonami by zagnać je z powrotem do puszki Pandory, co bez porównania trudniejsze. 

[1] Christoph von Marschall. Barack Obama. Czarnoskóry Kennedy. Studio Emka, Warszawa 2008, s. 102, przeł. Jacek Miron 
[2] ibidem
[3] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, s. 67 przeł. Piotr Amsterdamski i in
[4] ibidem
[5] ibidem
[6] K[rzysztof] T[eodor] T[oeplitz]. Pożegnanie. “Polityka” 1985, nr 14
[7] Christoph von Marschall. Barack Obama… op. cit, s. 130 i nast
[8] ibidem, s. 83-84
[9] Daniel J. Boorstin. Amerykanie. Fenomen Demokracji. Wydawnictwo Bellona, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1995, s. 38, przeł. Jolanta Kozak
[10] por. Boorstin, op. cit, s. 551

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here