Bartłomiej Sienkiewicz, który kiedyś jako urzędujący minister spraw wewnętrznych skarżył się, że Polska to państwo teoretyczne – kandyduje na szefa Platformy Obywatelskiej. To nie żart. Ale kariery innych: choćby Adama Lipińskiego który zasłynął jako promotor korupcji politycznej w rozmowie z Renatą Beger, a pomimo to pozostaje wiceprezesem partii rządzącej – pokazują, że nawet najbardziej skompromitowani nie muszą z polskiej polityki odchodzić.
Lewicowi politycy chcą stawiać przed Trybunałem Stanu prezesa Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia, jakby zapominając, że ich własny lider Włodzimierz Czarzasty wielu obserwatorom polityki wciąż kojarzy się z aferą Lwa Rywina i komisją śledczą prof. Tomasza Nałęcza. Bo też urzędujący szef nie tylko nie rozliczył się z współtworzenia klimatu medialnego, w którym producent telewizyjny udał się do Adama Michnika z korupcyjną propozycją – ale jeszcze zadbał o umieszczenie na „biorącym” miejscu listy do Sejmu byłego prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego, z tą sprawą łączonego jeszcze mocniej.
I tak każdy z nich może powiedzieć, że ma lepszą przeszłość, niż promowany przez PiS najpierw na głównego konstruktora polityki wobec wymiaru sprawiedliwości, a potem do Trybunału Konstytucyjnego Stanisław Piotrowicz, dawny gorliwy prokurator stanu wojennego.
Również Sienkiewicz nie jest jedynym bohaterem afery taśmowej, który chociaż nagrany przez kelnerów, gdy mówił wulgarne głupstwa, nie pozwolił się wyrzucić z polityki – wcześniej Radosław Sikorski został eurodeputowanym z listy PO. Przykład Sienkiewicza wydaje się oczywiście bardziej jaskrawy, bo jako minister spraw wewnętrznych i zarazem koordynator służb specjalnych poniekąd… sam odpowiada za to, że został nagrany.
Z życia publicznego nie znikają osoby skompromitowane, brak relacji między popełnionymi błędami a odpowiedzialnością, bo polska klasa polityczna nie odczuwa potrzeby, żeby ona istniała – podobnie jak odkryte przez antropologów w dżungli plemię nie widzi związku między kopulacją a ciążą.
Przykład idzie z góry, uchodzący wciąż w polskiej polityce za wszechwładnego Jarosław Kaczyński tylko przez ostatnich pięć lat – czyli w roli prezesa partii rządzącej – ma na swoim koncie zachowania, które w bardziej stabilnej demokracji zakończyłyby jego karierę. Powołanie do władz spółki Skarbu Państwa Janiny Goss, wobec której prezes ma prywatny dług w wielu bardziej przejrzystych państwach uznano by za ewidentny przejaw korupcji, a u nas przyjęto za dobrą monetę łzawe i melodramatyczne tłumaczenia lidera o pożyczce na leczenie matki.
A pamiętne nocne wystąpienie prezesa wszystkich prezesów, kiedy z trybuny sejmowej w ataku histerii zarzucił opozycji zamordowanie brata i wyzywał jej polityków od mord zdradzieckich i kanalii? Gdy w Stanach Zjednoczonych Edmund Muskie stracił panowanie nad sobą i popłakał się publicznie, takie zachowanie nieodwołalnie wyeliminowało mocnego dotychczas kandydata z walki o prezydenturę. Wcale mu nie pomogło, że uległ emocjom, bo bronił honoru żony. Amerykańscy wyborcy wiedzą bowiem doskonale, kiedy w telewizji kończy się sitcom a zaczyna program informacyjny…
W Polsce zaś zawsze pojawią się żurnaliści gotowi tłumaczyć lub bagatelizować nawet najbardziej naganne zachowanie. Dopiero co przecież znaleźli się obrońcy ekipy TVP, która powodując wypadek doprowadziła do poważnych obrażeń dyrektorki gabinetu marszałka Senatu. Miarą kryzysu środowiska okazuje się fakt, że znalazł się wśród tych wybielaczy promowany niedawno na dziennikarza roku Konrad Piasecki. Skoro prominentni żurnaliści podzielają przywary polityków, to kto skontroluje tych ostatnich?
W tej sytuacji wypadałoby przestać moralizować i wrócić do początkowej diagnozy Sienkiewicza. Oprócz paru bzdur i brzydkich wyrazów powiedział on, że Polska to państwo teoretyczne. Słowa urzędującego ministra spraw wewnętrznych miały więc wymiar samospełniającego się proroctwa. Gdyby bowiem Polska wypracowała skuteczny system selekcji polityków i ponoszenia przez nich odpowiedzialności za błędy – autor tej formuły nie mógłby dziś kandydować na szefa najsilniejszej partii opozycji, zapowiadającej – co istotne – odnowę polityki po czasach jej upartyjnienia przez PiS.
Jako minister spraw wewnętrznych Sienkiewicz mówił zresztą jeszcze inne rzeczy. Idziemy po was – do rasistów, którzy podpalili mieszkanie imigranckiej rodziny. Wbrew tym buńczucznym zapowiedziom, żadnego wielkiego spisku nie wykryto, ani masowych aresztowań nie przeprowadzono. Zresztą kto miałby ich dokonywać, skoro w innej wypowiedzi Sienkiewicz narzekał na policjantów, czyli swoich ówczesnych podwładnych, że wielu z nich wywodzi się z rodzin patologicznych.
Najsłynniejszy jednak greps byłego szefa siłowego resortu i obecnego kandydata na szefa największej opozycyjnej partii to pamiętna rymowanka „ch.., d… i kamieni kupa”, przez opinię publiczną kojarzona wcześniej raczej z budką z piwem niż z ekskluzywną restauracją, gdzie została wypowiedziana. Pradziadek polityka Henryk Sienkiewicz jak wie każdy, kto w dzieciństwie czytał „W pustyni i w puszczy” pisał piękną polszczyzną, ale jego prawnuk używa wyjątkowo plugawej. Ten pierwszy skutecznie obronił dzieci z Wrześni przed pruskimi represjami, ten drugi nie umiał nawet zapewnić bezpieczeństwa jednej imigranckiej rodzinie z Białegostoku.
Partię uwiera kamienica Banasia, ale Kaczyński wie, po co prowadzi swoich na tę wojnę domową. PiS zwalczy korupcję we własnym obozie
Ale diagnoza o państwie teoretycznym nie jest fikcją literacką.
Historycy wymieniają często zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza jako przejaw słabości odrodzonego państwa polskiego, choć w ówczesnej Europie podobnych zamachów dokonywano mnóstwo. Narutowicz zginął 16 grudnia 1922 r, a już 30 grudnia tegoż 1922 r. jego zabójca kiepski malarz Eligiusz Niewiadomski został skazany przez sąd. Nie chodzi wcale o to, że na karę śmierci – takie było wówczas prawo wszystkich krajów – ale o czas, jaki upłynął między zbrodnią a wyrokiem.
Właśnie obchodzimy rocznicę śmierci Pawła Adamowicza. Zabójca prezydenta Gdańska został schwytany w miejscu zbrodni. Nie tylko nie stanął przed sądem ale nawet nie rozstrzygnięto o jego poczytalności. Z czołówek dzienników („Gazeta Wyborcza” z 13 stycznia 2019) wynika, że może nawet odpowiedzialności karnej uniknąć, na co sam liczył – i co niewątpliwie stanowić musi zachętę dla jego naśladowców. Państwo teoretyczne?
W potocznej opinii jego przejawem staje się bezkarność celebrytów, choćby za wypadki drogowe. Buńczuczne zachowania Piotra Najsztuba czy Kamila Durczoka wzmacniają przekonanie obywateli, że gdyby oni sami popełnili podobne przewinienia – dawno by się znaleźli za kratami. A przeświadczenie o rowności wobec prawa wiąże się w oczywisty sposób… z gotowością jego przestrzegania.
Z tym ostatnim znów w Polsce jest gorzej, bo optymistyczne jeszcze niedawno statystyki dokumentują teraz wzrost liczby najcięższych przestępstw. Charakterystyczne, że porażka ta ma miejsce po pięciu latach niepodzielnych rządów ugrupowania, które powstawało mając na sztandarach hasło walki z przestępczością pospolitą i zorganizowaną.
Zaklinacz deszczu: Morawiecki, prezenter Kaczyńskiego
U władzy trzyma Morawieckiego wyłącznie poparcie prezesa. Przeciwko sobie ma Zbigniewa Ziobrę i poprzedniczkę Beatę Szydło. Z kolei siłowy minister Mariusz Kamiński nie zapewnił mu wsparcia przy licznych aferach, związanych z rządem.
Miarą zaś bezkarności polityków pozostaje specyficzna progresja praktyki uwalniania ich od odpowiedzialności przez głowę państwa, do czego prezydent ma konstytucyjne prawo, co nie znosi wcale wątpliwości natury moralnej. Ułaskawienie skazanego za udział w świętokrzyskiej aferze dawnego partyjnego druha Zbigniewa Sobotki było ostatnią decyzją Aleksandra Kwaśniewskiego na koniec drugiej kadencji – a i tak był za nią krytykowany. Dziesięć lat później ułaskawienie przez Andrzeja Dudę wieloletniego partyjnego kolegi Mariusza Kamińskiego, w dodatku na wszelki wypadek jeszcze przed wyrokiem, okazało się… pierwszą jego znaczącą prezydencką decyzją. Jeśli Duda zyska teraz drugą kadencję, to jego krytycy z kolei – argument, że Polska pozostaje państwem teoretycznym.