czyli pustoszenie państwa
Autorem niesławnego bojowego wezwania TKM czyli “teraz, k.., my” pozostaje Jarosław Kaczyński chociaż zdaniem jego zwolenników w pierwszej wersji miało się odnosić do praktyk rządzącej wtedy AWS, z której obecny prezes PiS odszedł, bo się obraził, gdy nie wybrano go wiceprzewodniczącym: zdecydowały o tym znaki zapytania w jego życiorysie. Zawołanie Kaczyńskiego trafniej opisuje jego własne ośmioletnie już rządy “z tylnego siedzenia” niż czasy Jerzego Buzka, po ćwierćwieczu nie ulega to wątpliwości.
Jakość kadr obecnej ekipy pozostaje – jeśli posłużyć się ulubionym słowem Kaczyńskiego – porażająca. Zaś wariant, że się poprawi uznać można, znów jeśli użyć preferowanej przez prezesa formułki, którą opisywał ewentualność koalicji z Samoobroną, chociaż… potem ją zawarł: skrajnie mało prawdopodobna.
Im bliżej wyborów, tym więcej pojawia się wiadomości o transferowaniu środków publicznych do zaprzyjaźnionych fundacji i inicjatyw. Dotyczy to znacznej części resortów. Z Ministerstwa Sportu cztery miliony złotych dostał Instytut Łukasiewicza, kierowany przez Macieja Zdziarskiego, a promowany przez Ryszarda Czarneckiego, europosła z partii rządzącej. Wcześniej z Funduszu Sprawiedliwości, zamiast pomocy ofiarom przestępstw, sfinansowano zakup Pegasusa, sprzętu do wyspecjalizowanej inwigilacji. Obciąża to ministra Zbigniewa Ziobro. Podobnie jak zorganizowanie z europejskich środków na promocję tematyki związanej z klimatem partyjnej konwencji Solidarnej Polski, wirtualnego czy ściślej kanapowego “koalicjanta wewnętrznego” PiS. Promowany przez Antoniego Macierewicza a przedstawiający się jako polonijny historyk Marek Chodakiewicz a także jego żona i siostra zarobili około miliona złotych na współpracy z Polską Fundacją Narodową, chociaż świadczona w zamian działalność określana jako wspieranie wizerunku Polski sprowadzała się do wysyłania maili i wygłaszania referatów.
Prezes Najwyższej Izby Kontroli Marian Banaś złożył zawiadomienie do prokuratury w sprawie gospodarowania środkami przez Krajowy Instytut Mediów, powołany decyzją poprzedniego przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Witolda Kołodziejskiego. Instytut miał zlecić badania rynku radiowego za 30 mln zł praktycznie nieznanej firmie.
Fundacja Polska Wielki Projekt za 5 mln zł. pozyskane od ministerstwa edukacji za rządów Przemysława Czarnka kupiła willę na warszawskim Mokotowie. Wśród założycieli Wielkiego Projektu jest eurodeputowany z ramienia Prawa i Sprawiedliwości Zdzisław Krasnodębski.
Swego czasu socjolog Jadwiga Staniszkis za źródło patologii w państwie uznała masowe wyprowadzanie pieniędzy poza budżet. Tym samym również poza zasięg kontroli parlamentarnej. Jarosław Kaczyński zaliczał się do tych, któremu zdarzało się jej oceny cytować, chociaż prywatnie przyznawał, że nie rozumie książek Staniszkis, chociaż sam ma doktorat.
Przed ośmiu laty zmierzające już do władzy środowiska PiS ogłosiły książkę “Wygaszanie Polski”, gdzie teksty zamieścili m.in. Antoni Macierewicz, Piotr Naimski oraz obecny członek zarządu Orlenu Janusz Szewczak i odwołany już pisowski członek zarządu Polskiego Radia Jerzy Kłosiński – krytykującą poprzednie ekipy rządzące. Teraz działania finansowego zaplecza kręgów rządzących wskazują na wzmożoną aktywność w celu budowania tratw ratunkowych na wypadek niekorzystnego rozstrzygnięcia wyborczego. Przybiera to postać masowego transferu środków i faktycznego pustoszenia Polski. Rodząca się panika ewakuacyjna wiele kosztuje polskiego podatnika i nie chodzi tu wyłącznie o straty moralne.
O mentalności obecnie rządzących wiele mówią zachowania najświeższych nominatów jak kantowanie rodziców chorych dzieci przez epatującego ich iluzją cudownych terapii byłego wiceministra sportu Łukasza Mejzy, z tej funkcji już odwołanego ale niezmiennie głosującego w Sejmie razem z PiS. Także traktor w prezencie ślubnym dla innego dawnego wiceministra i również wciąż posła Norberta Kaczmarczyka z wykorzystaniem zdjęć z ceremonii jego przekazania w folderze reklamowym produkującego ciągniki koncernu. I wreszcie podziemne zaręczyny w kopalni Bogdanka, cała uroczystość zorganizowana dla ulubieńca samego Kaczyńskiego, 28-letniego szefa młodzieżówki Michała Moskala.
Trendmakerem nowobogackich ale i pospolitymi kompleksami naznaczonych ostentacyjnych zachowań tej władzy stał się jeszcze w okresie swojej prezesury w TVP Jacek Kurski, na którego drugim ślubie kościelnym w krakowskich Łagiewnikach spotkała się cała pisowska elita. Podobnie stutysięczne – co miesiąc – zarobki Kurskiego na Woronicza nie bulwersowałyby tak bardzo, gdyby nie fakt, że to za jego zakończonych już tam rządów telewizja państwowa uzyskała coroczne zasilenie z kieszeni podatników, sięgające 2,7 mld zł.
Pasożyt większy od żywiciela
Biurokracja pozostaje nieuniknioną bohaterką każdej analizy, odnoszącej się do jakości kadr rządzących.
Amerykański pisarz David Foster Wallace, który w aparacie kontroli skarbowej w Stanach Zjednoczonych dostrzegł prawdziwego Lewiatana, przywołuje w “Bladym królu” “słynny opis autorstwa sędziego Sądu Najwyższego H. Harolda Mealera, z opinii Czwartego Sądu Apelacyjnego w sprawie Atkinson przeciwko Stanom Zjednoczonym, w którym to opisie sędzia określa biurokrację rządową jako “jedynego spośród znanych pasożytów, który jest większy od organizmu, na którym żeruje” (..). Biurokracja nie jest zamkniętym systemem; właśnie to czyni z niej świat, a nie rzecz” [1]. Znaczące pozostają losy autora już po napisaniu tych słów: badający amerykański aparat kontroli podatnika pisarz z czasem popadł w depresję i popełnił samobójstwo, zaś “Bladego króla” zestawiono z pośmiertnie odnalezionych jego zapisków. Nie da się przy tym ukryć, że biurokracja europejska uchodzi za jeszcze bardziej uciążliwą od amerykańskiej.
Hydra biurokracji
Ta rodzima pożera nie tylko analityków, jak stało się w wypadku literata Wallace’a ale środki z naszych podatków, o czym była już mowa. Amerykanie przynajmniej z problemem się zmierzyli w Polsce przybiera on postać chroniczną.
Płacimy za rozdęcie biurokracji odziedziczonej przez weteranów poprzedniego ustroju po sekretarzach oraz przez neofitów i entuzjastów po eurokratach: z obu zmagających się w dobie zimnej wojny systemów zaczerpnęliśmy wiarę w jeśli nie wszechmoc to przynajmniej potęgę urzędnika zza biurka. Nie wykształciła za to nowa Polska mechanizmów przygotowania polityków do zawodu przynajmniej w formacie takim, aby każdej sprawowanej kadencji nie traktowali jako ostatniej, w trakcie której głównym ich celem pozostaje zabezpieczenie się na resztę życia.
Wiele mówi się ostatnio o niezbędności utrzymania przejrzystości i uczciwości wyborów. Jednak równie istotne wydaje się to, żeby… było w kim wybierać. Przywara egoizmu, czasem ostentacyjnie manifestowana, łączyć bowiem się wydaje całą kastę zawodowych polityków w Polsce, chociaż obecnie rządzący przekroczyli tu granice, przed którymi ich poprzednicy się cofali.
Przyjęcie założenia, że polska demokracja przeżyje Jarosława Kaczyńskiego tak jak amerykańska przetrwała rządy Donalda Trumpa a brazylijska Jaira Bolsonaro łączy się z docenieniem kwestii wyłaniania politycznych liderów. Wybory bowiem, nawet z respektowaniem wszelkich demokratycznych reguł, oznaczają swoisty wybór z karty dań. Do niej porównać można zarówno podsunięty przez ankietera sondażowy formularz jak kartkę wyborczą. Zasadnicze znaczenie ma, jaką ofertę tam znajdziemy. I na ile zostanie wzbogacona w porównaniu z dotychczasową.
Jeśli to nie nastąpi, debata publiczna znów ograniczy się do problemów, interesujących wyłącznie tych, którzy je stawiają: jak dyskusja o “symetryzmie” (a ściślej raczej wyklinanie poglądu streszczającego się w rymowance “PiS, PO, jedno zło”) czy jedynej słusznej wspólnej liście wyborczej obecnej opozycji. To tylko monologi. A nawet – jak rzecz określał niezapomniany socjolog Jakub Karpiński – mowa do chińskiego ludu przez zamknięty lufcik.
Oczywiste nadzieje wiążą się z polityczną emancypacją przedsiębiorców pragnących reprezentować klasę średnią i samorządowców, gotowych liczne sukcesy małych ojczyzn przenieść na wyższy szczebel władzy. Oba środowiska odchodzą od utrwalonego przez lata przekonania, że ich sprawy załatwiać będą zawodowi politycy. Ci ostatni bowiem nie hołdują nawet zasadzie hipokratejskiej, żeby po pierwsze nie szkodzić. Warto przyglądać się również sposobom wyłaniania polityków w systemach stabilniejszych niż obecny polski, chociaż nie działają one bezawaryjnie.
Mentorzy i patroni, rodzina i praca socjalna, czyli skąd się biorą oświeceni politycy
Biograf Billa Clintona, Robert E. Levin, który nazywa swojego bohatera “człowiekiem czynu” ale zarazem “człowiekiem pomysłowym” chwali go przede wszystkim za to, że “zasadniczo zmienił podejście Partii Demokratycznej do filozofii rządzenia w sposób, który ludzie, zmęczeni wielką, rozdętą biurokracją państwową, uznają za ożywczy i atrakcyjny (..). W 1980 roku Ronald Reagan obiecał ograniczyć liczebność rządu i zmniejszyć deficyt. Nie spełnił żadnej z tych obietnic. Prezydent Bush [senior – przyp. ŁP] złamał swoje przyrzeczenie, że “nie będzie nowych podatków””[2].
Jak się wydaje, właśnie przełamanie rodzimej biurokracji umożliwiło Clintonowi nie tylko podejmowanie decyzji epokowych, jak perspektywicznie ważące na naszym bezpieczeństwie postanowienie przyjęcia Polski do NATO, ale również perfekcyjne wykorzystanie momentu, który Francis Fukuyama nazwał “końcem historii”: jedynego, kiedy Ameryka sprawowała wyłączne i samodzielne przywództwo w świecie. Kres temu, dopiero za jego następcy George’a Busha juniora, położył dopiero atak na dwie wieże World Trade Center w tragicznym dniu 11 września 2001. A także sukcesja Władimira Putina po Borysie Jelcynie w Rosji, przy czym ustępujący za gwarancję bezpieczeństwa prezydent wspierany był przez Amerykanów jako szczery demokrata a z czasem mniejsze zło.
Również Amerykanie skarżą się na biurokrację – o epickim przedsięwzięciu tragicznego literata Wallace’a była już mowa – i niską jakość rodzimej władzy. Ale dopracowali się czytelnego mechanizmu wyłaniania politycznej czołówki. Nie sprowadza się on oczywiście do samego aktu głosowania, zresztą tamtejszy system z głosami elektorskimi, w którym wygrać może kandydat z mniejszym poparciem okazuje się dla cudzoziemca niezbyt zrozumiały. Nie działa też bezawaryjnie, skoro choćby wokół Donalda Trumpa zgromadziły się typy spod ciemnej gwiazdy jak skazany niebawem na więzienie za zatajenie przed fiskusem dochodów pozyskanych od ukraińskich oligarchów Paul Manafort.
Amerykańskich liderów do ich historycznych ról przygotowują zwykle mentorzy. W wypadku Clintona stali się nimi: senator William Fulbright, u którego terminował oraz polski wykładowca z Oxfordu Zbigniew Pełczyński, który na tej angielskiej uczelni znalazł się jako student w rok po zakończeniu II wojny światowej, w której zdążył walczyć zarówno w ruchu oporu w kraju jak w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Przy czym Bill Clinton wyjazd na stypendium do Wielkiej Brytanii zawdzięcza pierwszemu z wymienionych mentorów. Choć nie tylko jemu…
Jak opisuje biograf Robert E. Levin (“Bill Clinton. Portret polityka”): “Bill poprosił swojego szefa, senatora Fulbrighta, żeby zarekomendował go do stypendium Rhodesa. Sam Fulbright był stypendystą Rhodesa przed wieloma laty i Bill nadal jest przekonany, że jego wsparcie zaważyło na przyznaniu mu tego zaszczytu. Wtedy jednak uważał, że nie ma “cienia szansy”, ale przyjaciele dopingowali go. Przed ostateczną rozmową Clinton znalazł na lotnisku egzemplarz czasopisma “Time” i przeczytał w nim artykuł o pierwszym w świecie przeszczepie serca. Przypadkowo jedno z pytań dotyczyło tego właśnie tematu. Później Bill wspomniał, że znalezienie tego czasopisma było “najszczęśliwszym zbiegiem okoliczności na świecie” [3]. Szczęście sprzyja jednak odważnym, warto użyć znanego porzekadła jako morału tej historii.
Bill Clinton bowiem, o czym warto przypomnieć, wywodził się z zacofanego południowego stanu Arkansas, gdzie modne pozostawało wtedy powiedzenie: na szczęście jest jeszcze Missisipi. O co chodziło? W rankingach zamożności i rozwoju rodzinny stan Clintona zajmował zwykle 49. miejsce, wyprzedzając wyłącznie ten jeden, nazwany od największej rzeki Ameryki. Sam Clinton, na co warto wskazać, był pogrobowcem, bo ojciec – weteran II wojny światowej – zginął w wypadku tuż przed jego narodzeniem. Matka pracowała ciężko jako pielęgniarka przy znieczuleniach, ojczym nadużywał alkoholu i zdarzało mu się stosować przemoc domową. Z takiego punktu startu młody Clinton trafił jednak do Oxfordu, gdzie pod swoje skrzydła wziął go inny weteran – walczący po tej samej stronie w tej samej wojnie co nieznany Billowi ojciec: polski emigrant Zbigniew Pełczyński.
Po latach adept zrewanżuje się mentorowi, przyjmując jego odległą ojczyznę do NATO. Ale na razie jeszcze nic tego nie zapowiada. Wojska radzieckie dopiero co zajęły Czechosłowację, tłumiąc praską wiosnę. Zaś amerykańska administracja, zamiast temu przeciwdziałać, woli eskalować brudną wojnę w Wietnamie, gdzie synowie tych żołnierzy, co ćwierć wieku wcześniej wyzwalali więźniów z niemieckich obozów koncentracyjnych, mordują jak w My Lai ludność cywilną. Zaś Zbigniew Pełczyński, zawsze realista i trzeźwy analityk, pewnie nie marzy nawet wtedy, iż 30 lat później dożyje przystąpienia Polski do Sojuszu Atlantyckiego.
David Maraniss (“Najlepszy w klasie”) tak charakteryzuje współpracę mistrza i ucznia: “Clinton co tydzień odwiedzał Polaka w jego kawalerce w North Quad w Pembroke College. Pełczyński kiwał się na “jaju”, nowoczesnym fotelu na biegunach w kolorze pomidora i rozmawiał z Clintonem o jego pracach pisemnych i przeczytanych lekturach. Zajmowali się politologią, porównywali brytyjski gabinetowy styl rządów z amerykańskim prezydenckim. Dyskutowali również o podziale władzy, o różnych sposobach rozumienia pojęcia “demokracja” oraz o totalitaryzmie i pluralizmie w Europie Wschodniej” [4]. Student przygotował pracę o frakcjach i nastrojach w ZSRR. “Clinton na jej napisanie otrzymał dwa tygodnie i w tym czasie przeczytał lub przejrzał ponad trzydzieści książek i artykułów” [5]. Więcej na pewno, niż przez cały rok akademicki polscy studenci w dwadzieścia lat później, chociaż to oni wówczas swoimi wystąpieniami wspierającymi robotników Nowej Huty otworzyli drogę do realizacji marzenia patrona amerykańskiego stypendysty. Za sprawą tego ostatniego.
Zaś Joe Biden, na którego teraz równie mocno liczymy, jak na Clintona przed ćwierćwieczem – według Jean-Bernarda Cadiera (“Droga do Białego Domu”) zadumę nad własną przyszłością zaczynał od tego, że “w licealnej bibliotece sprawdził spis członków Kongresu i stwierdził, że większość parlamentarzystów – w każdym razie ci, którzy nie byli spadkobiercami – było prawnikami. Więc zapisał się na prawo na Uniwersytecie Delaware” [6].
Nie okazał się dobrym studentem ani nie znalazł charyzmatycznych wykładowców. Uczelni daleko było do Oxfordu. Z Clintonem zaś łączy Bidena nie tylko Partia Demokratyczna ale i fakt, że także wywodzi się ze skromnego środowiska. Ojciec sprzedawał używane chevrolety. Gdy zbankrutował, rodzina musiała wyprowadzić się do gorszej dzielnicy.
Jednak przy pierwszych wyborach – już w sensie dosłownym, a nie w znaczeniu życiowego rozdroża – okaże się, że właśnie na rodzinę 27-letni Joe Biden może liczyć. Przed głosowaniem do rady samorządu. “Jego siostra Valerie ujawni przy tej okazji, podobnie jak w wypadku wszystkich kolejnych kampanii prawdziwy talent organizacyjny. Zbiera listy wyborcze i rejestr dowodów rejestracyjnych pojazdów, rekrutuje wolontariuszy (..). Joe Biden wygrywa z łatwością, z dwoma tysiącami głosów przewagi (..)” [7]. Na początek do samorządu. Ale do Senatu zastosuje podobny sposób. Zresztą kupionego pierwszej żonie szczeniaka owczarka niemieckiego nazwał zawczasu… Senator właśnie. Rzadki wśród polityków przykład dystansu wobec samego siebie.
“Joe Biden nie ma fortuny Kennedych ale skopiuje ich metodę. Sześć miesięcy przed ogłoszeniem swojej kandydatury on i jego bliscy rozpoczynają to, co rodzina Kennedych robiła idealnie, tzn. kampanię kawową. Kandydat wprasza się do wyborczyń na filiżankę kawy. Joe Biden zatrudnia nawet dawną uczestniczkę kampanii senatorskiej JFK. Organizacja jest iście wojskowa. Żona, siostra i matka Joego Bidena podejmują się namierzenia potencjalnych pań domu i proszą każdą z nich o skontaktowanie się z trzydziestoma kobietami w ich sąsiedztwie” – relacjonuje biograf przyszłego prezydenta Cadier [8].
Brzmi to może niedorzecznie, ale przynosi efekt. Stan Delaware liczy bowiem 450 tys. mieszkańców, nie wszyscy są uprawnieni do głosowania, jeszcze mniej z tej możliwości korzysta. Ale senatorów wybierają dwóch, tylu, co zaludniona przez 20 mln ludzi Kalifornia. Jednym z nich zostanie trzydziestoletni Joe Biden.
Tak jak dla niego rodzina okazała się pierwszą skuteczną machiną wyborczą, tak dla Baracka Obamy, przy którym Biden był wiceprezydentem, zanim sam się do Białego Domu wprowadził – szkołą politycznego działania stała się praca socjalna. W złych dzielnicach Chicago zachęcał czarnych i białych do wspólnie korzystnych dla społeczności lokalnych działań. Nie od razu jednak.
Niemiecki amerykanista Christoph von Marschall (“Czarnoskóry Kennedy”) tak prezentuje sekwencję zdarzeń: “Barack kończy studia na wydziale nauk politycznych, specjalizując się w stosunkach międzynarodowych, i w 1983 r. uzyskuje dyplom. Chce teraz podjąć pracę jako community organizer i pomagać innym czarnym w braniu swego losu we własne ręce, organizować im pracę i motywować ich do samodzielnego występowania w kwestiach politycznych (..). Kiedy jednak nie dostaje żadnej odpowiedzi na swoje prośby o pracę w różnych organizacjach praw obywatelskich, postanawia podjąć najpierw jakąś konwencjonalną pracę, żeby zarobić trochę pieniędzy na spłacenie długów za studia. W styczniu 1984 zatrudnia się na stanowisku asystenta w Business International Corporation na Manhattanie. Firma ta wydaje pismo “Newsletter” o handlu światowym i doradza koncernom w ich interesach zagranicznych. Ambicja zostania pracownikiem społecznym nie opuszcza go jednak. Kiedy o tym mówi w pracy, to nawet Ike, czarny ochroniarz, ma go za szaleńca: “To ma coś wspólnego z polityką, czy tak? Mr Barack, ma pan talent i potrafi dobrze przemawiać. Potrzebujemy czarnych, którzy robią karierę i zarabiają. Nie potrzebujemy natomiast typów, którzy się szwendają i chcą pomagać ludziom, tylko że do niczego to nie prowadzi” [9].
Pomimo ostrzeżeń ziomków Barack Obama postawi jednak na swoim, przepustką dla polityki stanie się dla niego doświadczenie bezpośredniej pomocy ludziom. Sam pamięta skąd się wywodzi, syn kenijskiego stypendysty i Amerykanki ze skromnej rodziny, który zostanie pierwszym ciemnoskórym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych.
Szkoła elit zyskała patrona, ale straciła znaczenie
We Francji kuźnią kadr dla polityki państwowej i całego sektora publicznego pozostaje ENA: Ecole Nationale d’Administration. Jej absolwenci stanowią przedmiot szacunku a czasem zazdrości nawet ze strony zarabiających wielokrotnie więcej od nich pracowników firm prywatnych, bo stanowią złączoną poczuciem odpowiedzialności i solidarną grupę. ENA to francuska marka równie mocna jak Peugeot.
Rolę polskiego jej odpowiednika pełnić miała powołana po zmianie ustrojowej Krajowa Szkoła Administracji Publicznej. Za rządów PiS zyskała wprawdzie imię Lecha Kaczyńskiego, ale zarazem pozbawiono ją wszelkiego rzeczywistego znaczenia. Nowa władza odeszła bowiem od koncepcji służby cywilnej, korpusu zawodowych urzędników, pracujących dla samego państwa a nie sprawującej władzę partii. Na efekty nie przyszło długo czekać.
Palec Lichockiej czyli co odbezpieczamy na dźwięk słowa kultura
Symbolem kultury rządzących pozostaje wystawiony w obelżywym lumpenproletariackim geście w sali sejmowej tuż po głosowaniach palec posłanki Joanny Lichockiej.
Znany raczej z pobocza szos niż parlamentu odruch zaprezentowała, gdy opozycja wnioskowała o przekazanie pieniędzy na walkę z chorobami nowotworowymi zamiast na telewizję państwową, a rządzący to utrącili. Podobnie rynsztokowe maniery od dawna prezentuje obecny eurodeputowany tejże partii Dominik Tarczyński, który także w stylu charakterystycznym dla marginesu społecznego proponował Lechowi Wałęsie, laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla “solo” i tytułował go bydlakiem, chociaż pierwszy przewodniczący pierwszej Solidarności – pokoleniowo rzecz ujmując – mógłby być jego ojcem. Chociaż nie sądzę aby znany z licznego potomstwa przywództwa chciałby mieć równie ordynarnego w obejściu syna. Z własnymi dziećmi wystarczające miał kłopoty. Wśród ekip zdjęciowych Tarczyński zyskał ksywę “Don Kiszot” ponieważ przed nagraniami domaga się elektrycznego wiatraka, żeby się ochłodzić i przed kamerą nie pocić. Dbałość o stabilne emocjonalnie i kulturowo zachowania już się jednak w jego trosce o wizerunek własny nie mieści.
Zaś Lichocka, to nie żart, nie tylko zasiada w sejmowej Komisji… Kultury, ale nawet jest tam wiceprzewodniczącą.
Wielcy ludzie w służbie publicznej
Polacy skupiali się w ciekawe środowiska nawet w najtrudniejszych momentach historii. Zaraz po zakończeniu II wojny światowej, w trakcie której w dołach palmirskich i katyńskich wyginęła znaczna część dotychczasowej warstwy przywódczej – w dostępnych, dalekich od dobrodziejstwa demokracji, skromnych warunkach, łączyli się dla wspólnych spraw ludzie nieobojętni. W krakowskim studenckim pomocowym Bratniaku działali wtedy, w latach czterdziestych studenci: Karol Wojtyła, późniejszy Jan Paweł II; Władysław Pociej, później wybitny adwokat znany m.in. z budzącej powszechną grozę sprawy Karola Kota (określanego mianem “wampira z Krakowa) oraz Jan Deszcz, w przyszłości wybitny chirurg, czasem nazywany nawet współczesnym Judymem. Zasłużył na ten przydomek, skoro od ubogich mieszkańców Nowej Huty za domowe wizyty lekarskie nie brał pieniędzy.
W dobie przełomu październikowego w dekadę później w 1956 r. jednym z twórców słynnego artykułu z “Po Prostu” “Na spotkanie ludziom z AK” stał się młody mecenas Jan Olszewski, w ćwierć wieku później współautor tekstu równie ważnego: statutu Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego “Solidarność”. Zaś w auli Politechniki Warszawskiej przemawiał w tamtych dramatycznych dniach i wspierał robotników z żerańskiej Fabryki Samochodów Osobowych gotowych własnymi ciałami zatrzymać wyruszające z baz radzieckie czołgi wywodzący się z zupełnie innej tradycji konspiracyjnej Armii Ludowej Jan Kott, później szekspirolog światowej sławy.
Jak rzeźbiarka esbeków podsłuchiwała czyli gwiazdozbiór w dawnej opozycji
Bogdan Rymanowski, opisując w świeżej biografii Kornela Morawieckiego środowisko Solidarności Walczącej z lat 80. opowiada: “Przy nasłuchu pracuje Ludwika Ogorzelec. Dziś wybitna rzeźbiarka, której monumentalne prace (tworzywem jej rzeźb jest sama przestrzeń, a elementy z drewna, metalu czy szkła stają się konturem dla “kryształu przestrzeni”) wystawiane są na całym świecie. Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych składa akces do SW. Drukuje książki i fotografuje uliczne demonstracje w czasie motocyklowych rajdów z Tomaszem Kiznym. Jej zdjęcia są przemycane na Zachód i publikowane w tamtejszej prasie. Ludwika Ogorzelec ze skanerem przy uchu spędza setki, jeśli nie tysiące godzin” [10]. Jak wspomina w tej samej książce sama artystka: “Skaner był włączony non stop i często budził mnie w nocy. Gdy odzywali się esbecy, musiałam notować każde ich słowo. Godzinami siedziałam w pokoju, rzeźbiłam swoją “czarną biżuterię” i dyżurowałam przy nasłuchu. Wieczorem przychodził Jan i razem rozszyfrowywaliśmy zapisane komunikaty” [11]. Zresztą sam autor tego opisu Rymanowski, wtedy jako student uczestnik akcji Federacji Młodzieży Walczącej wśród nowohuckich blokowisk, stanowi świetny przykład zaangażowania twórczej jednostki w rodzący się ruch masowy, który przyciągając takich jak on sam i jego dzisiejsi bohaterowie mógł stać się zwycięskim.
Blisko środowisk opozycyjnych studentów znajdowała się wtedy przyszła literacka noblistka Olga Tokarczuk, którą zapamiętał z tamtego czasu m.in. działacz Tomasz Roguski. W niezliczonych dyskusjach w kręgach ówczesnej Konfederacji Polski Niepodległej uczestniczyli zarówno Stanisław Mazurkiewicz, wnuk legendarnego gen. “Radosława” jednego z dowódców Powstania Warszawskiego Jana Mazurkiewicza jak Paweł Mandalian z wydziału orientalistyki, syn znakomitego literata Andrzeja, który wprawdzie w latach 50. pisał entuzjastyczne wobec socjalizmu wiersze z tomu “Wiosna sześciolatki” ale w trzy dekady później wykpił stan wojenny w miażdżącej grotesce “Operacja Kartagina!”.
Czołówkę Niezależnego Zrzeszenia Studentów, odrodzonego po stanie wojennym tworzyli między innymi: Marcin Meller, później po zmianie ustrojowej celebryta prowadzący cenione programy telewizyjne oraz Andrzej Anusz, potem poseł dwóch kadencji ale przede wszystkim w społecznej roli socjologa twórca pojęcia “nielegalnej polityki” i naukowy kodyfikator niezliczonych jej niuansów, przyjmujący za perspektywę badawczą przetartą przez francuskiego filozofa Raymonda Arona strategię “widza i uczestnika”.
Nowa Polska w zbyt nikłym stopniu odwołała się do środowisk, za sprawą których mogła powstać, o czym świadczą również powikłane koleje losu wspomnianego już tu Kornela Morawieckiego w nowym ustroju. Nie chodzi zresztą wcale o personalia, ale o więzi wówczas ludzi łączące, relacje potem zagubione wraz ze społeczną energią, która poskutkowała zmianą ustrojową. Teraz wygaszaną przez tych, co nawet książki o wygaszaniu – ale przez innych – wydawali.
Skąd brać ludzi? Gdy będzie uczciwie, sami przyjdą
Oni – tak wciąż w Polsce mówi się o władzy. Czasem o opozycji również. Pogłębia się obcość między rządzącymi a rządzonymi, a także wyborcami a całą kastą zawodowych polityków. Z poprawiających się w porównaniu z pierwszym okresem transformacji ustrojowej wskaźników uczestnictwa w wyborach wynika, że nie jest to winą użytkowników demokracji, jeśli tak można zwyczajnych Polaków nazwać, skoro słowo obywatel wciąż kojarzy się nam nie z Rewolucją Francuską ani Konstytucją Trzeciego Maja, lecz ze sposobem, w jaki zwracał się do nas w czasach poprzedniego ustroju milicjant. Zwany w rewanżu za to “panem władzą”, o czym też warto pamiętać.
Przebywając w gmachu parlamentu średnio pięć dni w tygodniu nie dostrzegam tam tendencji, zdolnych to wyobcowanie zniwelować, sprzeczności złagodzić a rowy zakopać. Prochu nie wymyślą ani te same od lat twarze w Prezydium Sejmu czy Konwencie Seniorów ani rozleniwiony banalnością ich narracji stolik dziennikarski.
Nie sposób jednak nie dostrzec energii społecznej, jaka ujawniła się pod postacią sąsiedzkiej czy rówieśniczej pomocy w okresie wysokiej fali pandemii. Ani zlekceważyć empatii i współczucia, jakie już od roku okazujemy wygnanym z ojczyzny przez rakiety i bomby agresora uchodźcom ukraińskim. Przekładającego się na skutecznie udzielane im wsparcie ale także na zasłużony dla nas podziw wolnego świata. Objawiona w tym kryzysie miękka siła Polski wynika stanowi zasługę społeczeństwa, zaś rząd i zawodowe organizacje charytatywne co najwyżej nie przeszkadzały. Do tego ograniczyła się ich rola. Być może wśród organizatorów spontanicznej samopomocy w dobie walki z COVID-19 oraz w gronie młodzieży, bezinteresownie krzątającej się przy zamienianiu tymczasowych ośrodków dla uchodźców na ich prawdziwe – chociaż na obczyźnie – domy szukać wypada nie tylko organizatorów przyszłych kampanii, zmieniających na lepsze życie publiczne ale i tych, na których warto będzie zagłosować.
Polacy po raz kolejny w historii okazali się lepsi od własnego państwa. Skłania to do optymizmu również w kwestii, czy będą je w stanie po raz kolejny skutecznie naprawić.
[1] David Foster Wallace. Blady król. WAB, Warszawa 2019, przeł. Mikołaj Denderski, s. 105
[2] Robert E. Levin. Bill Clinton. Portret polityka. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1993, przeł. Agnieszka Dorota Gostwanowicz-Rustecka, s. 209
[3] Levin, Bill Clinton… op. cit, s. 59
[4] David Maraniss. Bill Clinton. Najlepszy w klasie. Próśzyński i S-Ka, Warszawa 1996, przeł. Tomasz Lem, s. 161
[5] ibidem
[6] Jean-Bernard Cadier: Joe Biden. Droga do Białego Domu. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, przeł. Natalia Zmaczyńska, s. 24
[7] Cadier, Biden… op. cit, s. 34
[8] ibidem, s.39
[9] Christoph von Marschall. Barack Obama. Czarnoskóry Kennedy. Studio EMKA, Warszawa 2008, przeł. Jacek Miron, s. 83
[10] Bogdan Rymanowski. Dopaść Morawieckiego. Zysk i S-ka, Poznań 2022, s. 388
[11] ibidem, s. 389