Od dawna nie mówią już, że “czas na zmiany”. Nie zapowiadają jak w 2005 r. moralnej rewolucji. Ani nawet dobrej zmiany jak w 2015 r. Wygrywa polityka transakcyjna i układowa.
W zamian za przesądzające o drugiej kandencji Adama Glapińskiego w fotelu prezesa Narodowego Banku Polskiego głosowanie za jego kandydaturą Solidarna Polska wytargowała od reszty PiS równoczesny niemal – bo dokonany tego samego sejmowego popołudnia – wybór Krajowej Rady Sądownictwa. Dzień po połączeniu tych spraw okazało się, że Polska dostanie pieniądze z KPO chociaż opozycja zaklinała, że stanie się odwrotnie. Zaś Piotr Nowak odwołany z funkcji ministra rozwoju za przedwczesne rozgłoszenie dobrej nowiny nie kłamał, gdy obwieszczał porozumienie rządu z Unią Europejską, choć zapłacił dymisją za to, że sobie przypisał sukces w negocjacjach i skradł show premierowi Mateuszowi Morawieckiemu.
Transakcja (NBP za KRS) pokazuje rzeczywiste czyli instrumentalne podejście rządzących do gospodarki. Powtórny wybór Glapińskiego można było połączyć z jakąś regulacją prospołeczną, poprawiającą wizerunek wciąż niedostrzegalnej w sondażach – ilekroć mierzona jest osobno – Solidarnej Polski. Nawet takiego wysiłku nie podjęto. Zgrzytający zębami Jarosław Kaczyński, który jak wiadomo wyjątkowo źle znosi negocjowanie z własnymi podwładnymi, zmuszony został brnąć dalej w to, co minister Zbigniew Ziobro zwykł określać mianem reformy wymiaru sprawiedliwości. Wybór “nowej” KRS miał utrudnić pertraktacje z Komisją Europejską w sprawie pozyskania zamrożonych od roku funduszy z Krajowego Planu Odbudowy. Nastąpiło to zablokowanie środków jeśli nie za sprawą, to przynajmniej pod pretekstem upartyjnienia sądów w Polsce. Sens zmian w KRS oddał nie przebierający w słowach jeden z polityków lewicy: Ziobro i jego ludzie chcą mieć wpływ na to, kto ich osądzi, jeśli stracą władzę. Brutalne ale prawdziwe.
Paradoks polega na tym, że dzień po przegłosowaniu zarówno drugiej kadencji Glapińskiego jak składu KRS gdzie dotychczasowi sędziowie zajmują 11 z 15 miejsc – obwieszczono porozumienie z Komisją Europejską przynajmniej co do “kamieni milowych” dotyczących KPO: obejmującego, co zawsze przypomnieć warto, 36 mld euro dla Polski z czego 24 mld dotacji i 12 mld pożyczek. Jak z kolei ludzie Ziobry wypominają premierowi Mateuszowi Morawieckiemu przyczyną dotychczasowego impasu okazywał się nie upartyjniony skład KRS lecz fakt, że szef rządu nie złożył do UE prawidłowego wniosku o środki z KPO. Z kolei przedtem, gdy minister Piotr Nowak obwieścił, że porozumienie z Unią Europejską stało się faktem i do Polski zaraz trafią pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy, został za to odwołany ze stanowiska: chociaż bowiem powiedział prawdę, skradł show Morawieckiemu i samemu prezesowi, co gorzej. Cenę za pieniądze z Unii ma być zniesienie izby dyscyplinarnej Sądu Najwyższego oraz przywrócenie do orzekania sędziów odsuniętych przedtem w ramach politycznej represji.
Wiadomo, że gdy mają przyjść pieniądze, potrzebny okazuje się zaufany skarbnik.
Dlaczego Glapiński
Adam Glapiński prezesem Narodowego Banku Polskiego był już przez sześcioletnią kadencję, ale Kaczyńskiego zna już przez czas ponad pięć razy dłuższy. Razem zakładali Porozumienie Centrum, co Glapińskiemu nie przeszkadzało działać wtedy również wraz z Donaldem Tuskiem w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, zresztą obie partie w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich (1990 r.) poparły Lecha Wałesę, przy czym Kaczyński starający się przy nim o rolę głównego kapciowego przegrał tę rywalizację z wieloletnim kierowcą noblisty Mieczysławem Wachowskim. Stąd obecna nienawiść do dawnego protektora.
Jednak o ile Kaczyński prawnikiem był marnym, a wykładowcą tylko w filii UW w Białymstoku w dodatku wykpiwanym przez studentów – o tyle Glapiński odnosił sukcesy naukowe. Skończył elitarne Liceum Batorego a potem Szkołę Główną Planowania i Statystyki, kuźnię kadr administracji gospodarczej PRL i central handlu zagranicznego, gdzie też potem wykładał. Doktorat napisał o Josephie Schumpeterze, wykładowcy z Bonn i Harvardu, uznającego, że na rozwój gospodarczy dominujący wpływ wywierają wybitne jednostki i elity.
Po zmianie ustrojowej był ministrem budownictwa w liberalnym rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz współpracy gospodarczej z zagranicą u Jana Olszewskiego. Potem już z poręki PiS prezesem zarządu Polkomtela i przewodniczącym rady nadzorczej KGHM. Gdy skończyła się jego pierwsza sześcioletnia kadencja w banku centralnym – zaskoczenie stanowiło nie to, że Kaczyński wystawia go na drugą, ale że raczej niesporo mu idzie powtórne przeforsowanie profesora na szefa NBP. Jednak przy tej okazji… obaj dopięli swego. Na tym przykładzie można studentom na seminarium objaśniać na czym polega deal polityczny. Chociaż dla gospodarki okaże się to kosztowne.
Jarosław Kaczyński pokazał się tym razem jako polityk zachowawczy, nieskłonny do zaskakiwania kogokolwiek poza opozycją parlamentarną, która sprawia wrażenie nieobecnej nawet wtedy, gdy siedzi w sali obrad Sejmu. Jednak nie jej rozgłośne protesty mogły wpłynąć na zwrot “last minute”, który wielu podpowiadało a jeszcze więcej przewidywało, nie pozbawiony logiki. Ale ten wariant nie przeszedł.
Prezes partii rządzącej nie skorzystał z możliwości zastosowania niebanalnych rozwiązań. Przynajmniej teoretycznie nasuwały się ich pomysły. Spowodowany wręcz ich nadmiarem szum informacyjny brzęczał jak w ulu. Prezydent Andrzej Duda optował za alternatywną wobec Glapińskiego kandydaturą Marty Gajęckiej, nie wiążącą się z żadną rewolucją, skoro zasiada ona już w obecnym zarządzie NBP. Nadmieniano, że ster banku centralnego może objąć raczej nie Gajęcka lecz inny równie co Glapiński zasłużony działacz i towarzysz drogi Kaczyńskiego: z opisu wynikało, że to Adam Lipiński. Nic z tego.
Dzień po wyborze, korytarz gmachu Sejmu. Krótka rozmowa z nie zatrzymującym się nawet na moment czołowym politykiem PiS:
Marek Suski: – Adam Glapiński to znakomity fachowiec.
Dziennikarze: – A kto odpowiada za wysoką inflację?
Suski: – Putin, wojna, kryzys światowy.
Dla ludzi Kaczyńskiego liczy się nie kondycja złotego ani zawartość portfela podatnika, lecz zamanifestowanie, że chociaż klub PiS liczy już zaledwie 228 na 460 posłów a więc formalną większością nie dysponuje, wciąż jest w stanie wygrywać głosowania.
Tyle, że nie oznacza to już rządzenia ale tylko administrowanie.
Nie tyle Kaczyński co doradzający mu marketingowcy odpuścili wyśmienitą okazję do pokazania nowego otwarcia. Zaprzeczeniem tego okazuje się prolongowanie o sześć lat władztwa w Narodowym Banku Polskim. Ster zachowuje urzędnik obarczany przez emerytów odpowiedzialnością za drożyznę zaś przez kredytobiorców za lawinowy wzrost rat. Nie ma się czym pochwalić. Inflacja sięga 12 proc i nie da się już jej wytłumaczyć efektem wojny prowadzonej przez Władimira Putina na Ukrainie. Ściślej z najnowszego sondażu IBRIS dla “Rzeczpospolitej” wynika, że Polacy odpowiedzialnością za galop cen obciążają kolejno Glapińskiego, PiS oraz dopiero po nich Putina. Fatalny efekt dają kolejne podwyżki stóp procentowych. Prezes banku narodowego wydaje się najbardziej troszczyć się o interesy zagranicznych instytucji finansowych.
Daje jednak Kaczyńskiemu poczucie bezpieczeństwa, nie mające wiele wspólnego z kondycją polskiej waluty ani nagromadzeniem zapasów złota, czym Glapiński chełpił się jeszcze niedawno. Od dawna wiadomo, że prezes – partii rządzącej a nie banku centralnego – obsesyjnie objawia się następnego Mariana Banasia. Wysokiego urzędnika, który przez PiS na stanowisko wskazany, dalej kierować się już będzie podobnie jak dziś prezes Najwyższej Izby Kontroli racją stanu i dobrem polski a nie powinnościami i zobowiązaniami partyjnej natury. Jak widać, Kaczyński ocenił, że Glapiński drogą Banasia nie podąży. Stąd poparcie 234 posłów jako zmontowana przy wyborze go na drugą kadencję prezesa NBP maszynka do głosowania, obejmująca poza klubem PiS w komplecie – również rockmana Pawła Kukiza z dwoma jeszcze pozostałymi mu posłami (nawet b. wicemarszałek Stanisław Tyszka Glapińskiego nie poparł) oraz Zbigniewa Girzyńskiego (Polskie Sprawy), często samodzielnego, który tym razem dał się przekonać dawnym kolegom. Zaś z kręgu nowych kolegów PiS Glapińskiego poparł biznesmen i samorządowiec Łukasz Mejza, krótkiej trwałości wiceminister sportu w rządzie Mateusza Morawieckiego.
Kaczyński i Glapiński bywali też wspólnym celem ataków jak przy aferze “Telegrafu” (z zamierzonego medialnego koncernu Porozumienia Centrum nic nie powstało a pieniądze roztrwoniono) oraz enuncjacji Janusza Heathcliffa Iwanowskiego Piniery, krzątającego się wtedy przy tej partii rzutkiego biznesmena, który oznajmiał, że obu trzymał na pensji i to dolarowej.
Strażnik kasy na wybory
Wedle Napoleona do prowadzenia wojny niezbędne okazywały się trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Gdy wojna toczy się tuż za granicą wschodnią a Polska udziela gościny 3,2 mln uchodźców ukraińskich – pieniądze równie są potrzebne jak cesarzowi Francuzów. Dzień po wyborze Glapińskiego rzecznik rządu Mateusza Morawieckiego Piotr Mueller potwierdził ustalenie z Komisją Europejską “kamieni milowych” porozumienia w kwestii środków z Krajowego Planu Odbudowy dla Polski. Tym istotniejsze więc okazuje się, kto w kraju pozostanie skarbnikiem. Zwłaszcza, że jeśli środków z KPO nie wystarczy, reszty na dokładkę w wyborczej perspektywie rząd poszuka…. w naszych kieszeniach.
Ekonomiści ujawniają szczegóły pakietu socjalnego, jaki PiS szykować ma już na przyszłą kampanię wyborczą. Sama stawka płacy minimalnej wzrosnąć ma w ciągu roku aż dwa razy (od stycznia i lipca), co oznacza psucie rynku pracy ale też finansowanie rozdawnictwa z kieszeni przedsiębiorców, chociaż na mocy decyzji państwa. Pojawią się też 13. i 14. emerytura. Wszystko to hojność z cudzej kieszeni: jeśli Polak dostanie pieniądze, to zabrane wcześniej jego bardziej zaradnemu sąsiadowi bądź właścicielowi jego zakładu pracy lub jemu samemu z formie podatków. Do tego wszystkiego potrzebny będzie Kaczyńskiemu znany i wierny prezes NBP, a Glapiński te wymogi najlepiej spełnia. Z tego głównie względu niespodziewanego zwrotu nie było. Teraz PiS będzie fundował podatnikowi kiełbasę wyborczą za jego własne pieniądze. Coraz bardziej przypominający Leonida Breżniewa z ostatniego okresu rządów Jarosław Kaczyński skłania się krok za krokiem ku logice króla Francji Ludwika XV: po nas choćby potop. Jak wiemy z historii, kierująca się nią władza długo nie przetrwała.