czyli dlaczego obywatele nie chcieli kandydata Platformy
Rafał Trzaskowski uzyskał poparcie ponad 10 milionów Polaków, ale jego wynik – 48,97 proc oddanych w drugiej turze głosów rozczarowuje. Skoro Andrzej Duda w pierwszej turze uzyskał 43,5 proc, a żaden z wyeliminowanych w niej poważnych pretendentów nie poparł urzędującego prezydenta – istniała szansa zachowania przez dwa tygodnie niepisowskiej większości, dającej zwycięstwo wyborcze.
Żadna siła wyższa nie zdecydowała. Chociaż administracja kombinowała ile wlezie, bruździła też jak zwykle TVP – nie da się też mówić o ukradzionym zwycięstwie. Kandydat był źle dobrany i popełnił błędy.
Rafałowi Trzaskowskiemu brak dobrych cech Donalda Tuska – jego niewątpliwej charyzmy, złowrogiej czasem skuteczności przejawiającej się w kolejnym eliminowaniu z polityki przyjaciół, co odbierane bywało jednak jako bezkompromisowość, wreszcie pewnej chłopięcości, która niezawodnie rozbraja chętnie głosujące na Platformę emerytowane nauczycielki czy lekarki albo panie z domów kultury. Za to w komplecie posiada prezydent Warszawy gorsze cechy dawnego szefa: denerwującą czasem dezynwolturę i zapatrzenie w siebie.
WinęTuska pamiętamy, niezapomniany Wojciech Młynarski napisał nawet piosenkę na jej temat. Donald Tusk nie wystartował, bo bał się, że będzie atakowany. Spodziewa się, że poczeka pięć lat i wygra. Pokaże tym, co się śmiali, że zamierza powrócić na białym koniu, co jak wiemy nie udało się gen. Władysławowi Andersowi.
Teraz wystartował Trzaskowski i stał się dogodnym celem ataków. Wymarzony kandydat PO, zaktywizował wszystkich wyborców Dudy rozczarowanych nawet solidnie rządami PiS ale jeszcze bardziej obawiających się powrotu Platformy do władzy. Bo przecież Trzaskowski to archetyp platformersa z memów na pisowskich stronach: celebryta znany z tego, że jest znany, wieczny urzędnik (zdążył być ministrem, eurodeputowanym i posłem a pozostaje prezydentem stolicy), liberał znany z ukłonów w stronę mniejszości seksualnych, z żoną wyemancypowaną i aspirującą do roli aktywniejszej niż pełniona przez Agatę Dudę. Łatwo przyszło przyprawić mu gębę kandydata bogatych choć tereny popegeerowskie zagłosowały na niego, nie na konkurenta.
Dostojny i zarazem skromny marszałek Tomasz Grodzki, wybitny lekarz i w sam raz autorytet na czas pandemii, otwarty wobec dziennikarzy w odróżnieniu od Trzaskowskiego, którego sztab na konferencje zapraszał… samych operatorów kamer, ze świeżym sukcesem w postaci patronowania skutecznej demokratycznej większości w Senacie kontrastującym z nijakością rządów prezydenta stolicy – pozyskałby głosy tych wyborców, których poparcia zabrakło Trzaskowskiemu do zwycięstwa: starszych i z mniejszych miejscowości. Co więcej, marszałek Grodzki miałby w kampanii niepowtarzalną przewagę: skoro od ponad pół roku pozostawał stałym celem ataków pisowskich mediów, odbiorcy zdążyli się do nich przyzwyczaić, a on sami i jego publiczny wizerunek – całkiem na nie zaimpregnować. I jeszcze jedno: pewien majestat, obcy pisowskim przedstawicielom władzy, wydaje się wpisany w zachowania Marszałka Senatu, który całkiem dorzecznie radził sobie z arcytrudnym zadaniem wygłaszania – zgodnie z przysługującym mu prawem – wystąpień w opluwającej go na co dzień ile wlezie TVP.
– Rafał, Rafał! – skandowali młodzi entuzjaści Trzaskowskiego już kiedy nad Polską – w znaczeniu dosłownym i przenośnym – zapadły ciemności po ogłoszeniu pierwszych exit polls, ale też wcześniej w całym kraju na niezliczonych wiecach.
Polska – jak się wydaje – wcale nie chce jednak jeszcze prezydenta, z którym byłaby po imieniu. Zwłaszcza na tak trudny czas. Grodzkiego nikt w kampanii Tomkiem by na pewno nie tytułował, raczej zwracano by się do niego: panie doktorze, panie profesorze, panie marszałku… Bo takiego prezydenta potrzebują Polacy. Nie luzaka ani swojego chłopa. Raczej męża stanu, mówiła o tym niedawno w jednym z wywiadów mec. Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, przez krótki czas szefowa kampanii Dudy.
Sam Trzaskowski, skoro już kandydatem został, starał się bardzo w tej kampanii: wykreował wizerunek herolda demokracji z wielka tubą w ręku (jego premiera nastąpiła na schodach gmachu Państwowej Komisji Wyborczej, dokąd ze zwolennikami przytargał 1,6 mln podpisów – zabranych w warunkach pandemii i w krótkim czasie). W takiej pozie utrwalił go wybitny malarz Wilhelm Sasnal. A ponieważ wsparł go wielki aktor Michał Żebrowski, w “Ogniem i mieczem” Jerzego Hofmana odtwarzający Jana Skrzetuskiego – można się było spodziewać, że jak bohater Henryka Sienkiewicza przedarł się po pomoc ze Zbaraża, tak on wyprowadzi polską demokrację z oblężonej twierdzy.
W Poznaniu jednak odciął się od własnego zaplecza, perorując, że nie będzie prezydentem totalnej opozycji. Tym samym obraził setki tysięcy uczestników ulicznych protestów przeciw łamaniu zasad demokracji przez PiS i miliony aktywnych w tematycznych akcjach internetowych, skierowanych przeciwko władzy. Zniechęcił do siebie fanów “Soku z buraka” i setek witryn, demaskujących pisowski obciach, nie zyskał za to głosów żadnych mitycznych umiarkowanych.
Decydując się na przekaz równoległy zamiast debaty w reżimowej TVP – rozmawiał ze swoimi w Lesznie w tym czasie gdy Duda sam ze sobą dyskutował w Końskich – pogrzebał szansę na pozostającą w pamięci inscenizację, w stylu: wstaję i wychodzę, zapraszam na plac dwie ulice dalej, gdzie swobodnie rozmawiają moi zwolennicy – na ten mankament zwrócił uwagę Tomasz Sekielski.
Trzaskowski pokazywał się w kampanii z popularnymi prezydentami miast z PO, ale nie zmobilizował ogromnej i cenionej ekipy polskich samorządowców, chociaż władza lokalna jak pokazują badania cieszy się dwa razy większą popularnością niż centralna.
Zmarnował szansę, by stać się kandydatem Polski lokalnej, coraz bardziej zagrożonej przez zapędy władz państwowych do podporządkowania sobie wszelkich sfer aktywności. Przeszła obok możliwość skaptowania ludzi na co dzień wręcz deklarujących, że nie lubią polityki ani uprawiających ją działaczy – żeby tym razem zagłosowali. Zamiast tego trwały zabiegi o różnego rodzaju dziwaków i oryginałów.
O tym jednak, że Trzaskowski pomimo przekroczenia imponującej liczby 10 mln głosów nie przebił szklanego sufitu i nie przełamał fatalizmu, że od poprzednich wyborów kiedy to Bronisław Komorowski nieoczekiwanie przegrał z Dudą Platforma i jej kandydaci skazani są na porażkę – zdecydowały w znacznej mierze błędy i zaniechania jego poprzedników. Odczuła to zresztą już Ewa Kopacz, która nawet gdy pomysły w kampanii miała sensowne – jak podróżowanie koleją na wiece wyborcze zamiast w kolumnie z “kogutami” na dachu – przezywana była z tego powodu “Ewą Peron”, bo klimat wokół niej stworzyły nieoczekiwana rejterada Tuska do Brukseli oraz taśmy, sponsorowane przez importera ruskiego miału węglowego Marka Falentę, na których prominenci z PO wygadywali wszelkie możliwe głupstwa i wulgaryzmy. To z ich listy dialogowej dowiedzieliśmy się, że tylko idiota pracuje za sześć tysięcy miesięcznie.
W samej Warszawie Trzaskowski okazał się gospodarzem nie tyle kiepskim, co… żadnym. Przez dwa lata zarządzał nią obywając się bez wizjonerskich projektów, kojarzonych z jego wielkimi poprzednikami Sokratem Starynkiewiczem i Stefanem Starzyńskim. Chociaż miał do dyspozycji gotowe opracowania nie tylko politycznych konkurentów z kampanii, ale gotowy program nie ubiegającego się o warszawską prezydenturę ekonomisty Dariusza Grabowskiego – nie sięgnął po cudze ambitniejsze zamierzenia tak jak nie wykreował własnych. Przedłużył krótszą i nowszą z dwóch linii stołecznego metra o kilka stacji w każdą stronę. Za to w samej kampanii zdążył wprawdzie – ścigając się z pisowskim wojewodą Konstantym Radziwiłłem – na miejsce strasznej katastrofy autobusowej na wiadukcie mostu gen. Stefana Grota Roweckiego. Zabrakło go jednak w stolicy gdy zalewała ją woda niezliczonych podtopień po katastrofalnej burzy, bo wybrał się akurat w Kujawsko-Pomorskie walczyć o głosy, chociaż lektura prognoz meteo powinna być obowiązkiem odpowiedzialnych ratuszowych urzędników, nawet jeśli nie ma na nią czasu sam kandydat. Pozostało wrażenie, że Trzaskowski ubiega się o prezydenturę bardziej prestiżową nie podpisawszy obiegówki w Warszawie. Podobnie zachowywał się w 2005 r. Lech Kaczyński ale z lepszym skutkiem, bo nastroje społeczne były inne i sprzyjały – po dziesięciu latach obecności Aleksandra Kwaśniewskiego w Pałacu – zmianie w radykalnej postaci.
Trzaskowski nie przedstawił bilansu swojej kadencji w Warszawie, bo niewielu osiągnięciami może się pochwalić.
Nie przeprosił też za naganne praktyki poprzedników w stolicy. Układu warszawskiego nie wymyśliła partyjna propaganda PiS. Krzywda ofiar przestępczej reprywatyzacji oraz eksmisji z mieszkań komunalnych, które to praktyki na Pradze Południe dotykały nie żaden margines społeczny ale nawet klasę kreatywną to nie iluzja, tylko dotkliwy społeczny fakt. Przez dwa lata miał okazję Trzaskowski naprawić nieprawidłowości, zapewnić poszkodowanym zadośćuczynienie a sprawców urzędowej bezduszności (jeden z nich awansował z obciachowej Pragi Pd. na prestiżowy Ursynów w ramach premii za wyrzucanie ludzi z mieszkań) przykładnie ukarać, aby potem w kampanii to wszystko nagłośnić – ale nawet nie próbował. Refleks medialny ma, za to zmysłu społecznego jeszcze mu brakuje. Chociaż – zapewne za sprawą mądrości doradców – znalazł w kampanii godną przeciwwagę dla pisowskiego okrętu flagowego 500plus – dodatek 200 zł dla emerytury kobiet za każde wychowane dziecko: sposób zarówno na godnościowe uhonorowanie matek jak rozwiązanie kwestii niższych kobiecych emerytur.
Janusz Korwin-Mikke – przypomnijmy jednak – w jednej z kampanii jeździł na słoniu i wcale mu to nie pomogło.
Z kolei Dudzie nie zaszkodziło nawet to, że obraził warszawiaków i ułaskawił pedofila.
Pewnie dlatego, że jego rywal nie uwolnił się od balastu, ciągnącego w dół poprzedników.
Od wielu lat to PiS podawał tematy publicznych debat, pozycjonował – często fałszywie – scenę polityczną. W kampanii 2005 r. chociaż zamiast prospołecznej oferty dla całego świata pracy miał tylko posady dla pazernych związkowców z resztówki NSZZ “Solidarność”, sobie uzurpował reprezentowanie “Polski solidarnej” zaś konkurentom – tej złej “Polski liberalnej”. Choć absurdalny, podział ten pokutuje do dzisiaj.
Trzaskowskiemu nie udało się przełamać tego stereotypu. Nieważne, że bliżsi dziś PO niż PiS pozostają zarówno liderzy historycznej dziesięciomilionowej Solidarności (Lech Wałęsa czy Władysław Frasyniuk) jak jej eksperci (Ryszard Bugaj i Jadwiga Staniszkis) ani że to w klubie parlamentarnym Platformy a nie Prawa i Sprawiedliwości zasiadają inicjatorzy sierpniowych strajków: Bogdan Boruszewicz, tramwajarka Henryka Krzywonos, która zatrzymała wtedy komunikację miejską oraz Jerzy Borowczak, dający sygnał do protestu stoczniowców.
Rządząc od pięciu lat i dysponując wedle woli państwową telewizją i radiem można próbować wmówić opinii publicznej, że Wałęsę do Stoczni Gdańskiej przywiozła milicyjna motorówka a przez mur naprawdę gramolił się Jarosław Kaczyński, podtrzymywany za jedną nogę przez Jacka Kurskiego a za drugą przez prokuratora Stanisława Piotrowicza. Nie w tym problem, ale w kwestii, że Trzaskowski nie znalazł godnej na taką narrację odpowiedzi. To już tylko jego wina, a nie poprzedników.
Wszystko inaczej czyli Polska głosuje wbrew stereotypom
W ubogim Włocławku zdecydowanie wygrał Rafał Trzaskowski (60 proc poparcia). Przegrał za to w Rybniku, chociaż stamtąd pochodzi jego żona, co w kampanii bardzo eksponował, kończąc tam i zaczynając objazd kraju. Za Trzaskowskim głosowały za to górnicze Zabrze i Chorzów. Wschód opowiedział się za Andrzejem Dudą, ale nie dotyczy to wielkich miast: prezydent przegrał bowiem w Lublinie i Białymstoku a także nie zaliczanych do metropolii Suwałkach, Sejnach i Hajnówce. Urzędujący prezydent zwyciężył także w zamożnym Zakopanem. Ale przegrał w Toruniu, siedzibie wspierającego go dzielnie Radia Maryja.
Pomimo wykreowanego entuzjazmu, którego lekceważyć się nie da, ale który porażki nie przetrwa – nie oderwał się od wizerunku kandydata partii sytych, pielęgnujących “tłuste koty”, o których mowa była na taśmach Falenty. Zabrakło empatii i zrozumienia polskich problemów – zapaści gospodarki spowodowanej pandemią, udręki przedsiębiorców sprowokowanej przez biurokrację i niepokojów zwykłych ludzi, nękanych narastającą drożyzną – na tyle, żeby udowodnić nie uprzedzonym wyborcom, że nadrabiający tak szybko sondażowe straty challenger jest je w stanie nie tylko zdefiniować, ale w przyszłości skutecznie rozwiązywać.