Ludowcy dostarczają Donaldowi Tuskowi dogodnego pretekstu z wycofania się z nie rokującej najlepiej kandydatury Rafała Trzaskowskiego na prezydenta.
Propozycja Polskiego Stronnictwa Ludowego wystawienia wspólnego kandydata Koalicji 15 Października w wyborach prezydenckich kończy dyktat najsłabszego partnera, rozpadającej się Nowej Lewicy, narzucającej agendę tematów w sojuszu rządowym. Po inicjatywie Władysława Kosiniaka-Kamysza politycy zajmą się ważniejszymi dla ogółu Polaków sprawami niż związki partnerskie, aborcja na życzenie czy edukacja seksualna w szkołach. Walorem oferty PSL, nawet gdyby nie została podjęta: pozostają jej prostota – pomysł okazuje się zrozumiały dla każdego Polaka – oraz bezinteresowność: sam prezes w wyborach przed czterema laty uzyskał 2 proc poparcia, siedem razy mniej niż drugi z obecnych liderów Trzeciej Drogi Szymon Hołownia, wiadomo więc, że ponownie nie wystartuje.
Pomysł ludowców przełamuje impas wokół kandydatury Rafała Trzaskowskiego, wciąż nie ogłoszonej oficjalnie przez Koalicję Obywatelską i traktowanej raczej jak dopust Boży nawet przez jej działaczy wobec minoderyjnych zapowiedzi premiera Donalda Tuska, że sam nie wystartuje.
Dobropolski? – Nie znam takiego kandydata…
Nie są jednak one na tyle mocne, żeby lider KO i rekordzista jeśli chodzi o czas pełnienia funkcji szefa rządu w wolnej Polsce nie mógł się z nich wycofać. Dla dobra Polski oczywiście. Pretekstu dostarczyć mogą dowolne dramatyczne wydarzenia w świecie, wobec perspektywy wygranej Donalda Trumpa w wyścigu o prezydenturę Stanów Zjednoczonych oraz napięć, związanych z wyborami w Mołdawii i Gruzji. Będzie w czym wybierać, żeby przyszła decyzję uzasadnić.
W tym kontekście przypomina się słynna rozmowa Aleksandra Kwaśniewskiego sprzed lat z dziennikarzami, z którymi podzielił się podobnymi spekulacjami personalnymi.
– A dobro Polski? – spytał go zgorszony redaktor.
– Dobropolski? Nie znam takiego kandydata – zareplikował z właściwym sobie refleksem Kwaśniewski.
Trzaskowski kojarzy się wyborcom z 15 października, zwłaszcza tym najcenniejszym, bo nadwyżkowym w tym sensie, że nie głosowali wcześniej, a wtedy zdecydowali o zwycięstwie obozu demokratycznego – z porażką. Poniósł ją przed czterema laty, kiedy wystartował jako kandydat rezerwowy, bo na niego w ostatniej chwili podmieniono słabnącą w sondażach Małgorzatę Kidawę-Błońską, największą zapewne wyborczą pomyłkę w historii Platformy Obywatelskiej (groziło jej, że przegra nawet z Krzysztofem Bosakiem z Konfederacji, tak przynajmniej wynikało z badań).
Mniejsza o to, że Trzaskowski… wcale nie miał wygrać i prezydentem zostać. Chodziło o zablokowanie rosnącego w sondażach kandydata niezależnego Szymona Hołowni. Gdyby to on wszedł do drugiej tury, mógł nawet pokonać bezkształtnego Andrzeja Dudę, ale nawet gdyby na finiszu przegrał – zostałby kosztem Tuska nowym liderem obozu demokratycznego. Do tego zaś aparat Platformy Obywatelskiej nie mógł dopuścić.
Wprawdzie Tusk i jego totumfaccy zaciągnęli dług u Trzaskowskiego, ale wdzięczność to nader zawodna kategoria w wielkiej polityce.
Zupełnie inaczej widzą rzecz wyborcy z Jagodna i innych miejsc, gdzie ustawiający się w długich kolejkach obojętni wcześniej na sprawy publiczne obywatele przesądzili o odejściu autorytarnej władzy. Dla tych nowych więc najcenniejszych zwolenników demokratów – porażka z kimś takim jak Duda to ciężki obciach. Tak więc Trzaskowski kandydatem obciachu pozostanie. Zmniejsza to do minimum możliwość rozszerzenia poparcia dla jego kandydatury.
Lucky loser rzadko bowiem wygrywa nawet w konkursach skoków narciarskich.
Trzaskowski kojarzy się też z fatalnymi rządami w Warszawie, gdzie przez sześć lat nie zbudował niczego, co można by identyfikować z tak długim czasem zarządzania przez niego stolicą. Śródmieście slumsuje, na zapleczu Nowego Światu sieją śmierć nożownicy, watahy bezdomnych żebrzących natarczywie pozostawały bezkarne nawet w pandemii, a z Traktu Królewskiego i przecznic znikają księgarnie i kawiarnie, zastępowane przez cuchnące kebabownie i wszelkiego typu sieciówki. Dumna jeszcze na początku transformacji Warszawa upodabnia się z wolna do stolic z Trzeciego Świata, zaś w rankingach polskich miast, gdzie mieszka się najlepiej, dystansują ją już nie tylko Wrocław i Poznań ale również Olsztyn i Lublin.
Rafał Trzaskowski, chociaż od tak wielu lat obecny w polskiej polityce, pozostaje celebrytą, znanym z tego, że jest znany. To raczej podobas, jak nazywają takich nowi wyborcy z 15 października. Lub picuś glancuś, jeśli odwołać się do języka nieco starszych. Niewiele lub po prostu nic nie da się powiedzieć o jego przekonaniach. Za to w Warszawie okazało się, że zdarza mu się podpisywać dokumenty mu podsunięte bez ich uprzedniego przeczytania, jak zdarzyło się to z fatalnym memoriałem obligującym warszawskiego włodarza do nie tylko pospiesznego przestawienia mieszkańców na wegeterianizm ale nawet odzwyczajania ich od jedzenia jajek i kupowania nowych ubrań. Zaś zobowiązanie do zredukowania do minimum korzystania przez warszawiaków z komunikacji lotniczych zestawiono zaraz z listą kosztownych i zbędnych a samolotowych właśnie delegacji ich prezydenta.
Gdy właśnie kończyć będzie – wreszcie – drugą kadencję, równie fatalną co pierwsza, Andrzej Duda, przezywany przez oponentów notariuszem czy nawet długopisem Jarosława Kaczyńskiego – raczej nie zyska aplauzu pomysł zastąpienia go politykiem, co podobną rolę pełnić może wobec Tuska. Plama jaką dał ze sławetnym “obligiem wegańskim” wydaje się nie do starcia.
Przekreśla Trzaskowskiego w gronie wyborców umiarkowanych, często decydujących o wyniku drugiej tury, zbędna “wojna o krzyże” w Warszawie. Nakaz ich zdejmowania ze ścian stołecznych urzędów, zwłaszcza, że mało kto zwracał na nie uwagę, póki tam wisiały – zraża wyborców łączących przywiązanie do demokracji z konserwatywnym systemem wartości.
Ludowcy uciekają więc do przodu, bo to przede wszystkim ich wyborca, nawet mając w pierwszej turze kandydata Trzeciej Drogi (Szymon Hołownia) czy samego PSL (poseł Jarosław Rzepa wskazuje w tym kontekście wicemarszałka Sejmu Piotra Zgorzelskiego) – w drugiej raczej zamiast Trzaskowskiego poprze kandydata PiS pod warunkiem, że nie będzie nim niedawny główny edukator kraju Przemysław Czarnek ani prezes sekciarskiego Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki lecz ktoś, o co nietrudno, bardziej od nich umiarkowany: Mateusz Morawiecki lub nawet Mariusz Błaszczak.
W interesie PSL pozostaje zatem, żeby Trzaskowski nie wystartował, skoro grozi to podziałem zielonego elektoratu lub przynajmniej jego rokoszem wobec wskazań liderów.
Pomysł PSL wzmacnia zarazem Donalda Tuska, bo w wypadku przystąpienia do realizacji projektu jednego wspólnego kandydata Koalicji 15 Października – premier stanie się głównym pretendentem do tej roli lub, co być może lepsze, skoro nie wiąże się z ponoszeniem ryzyka – raczej Kingmakerem, mającym największy udział w wyłonieniu tej postaci.
Ogon merda psem zanim odpadnie
Zarazem PSL pokazuje, że nie da się postawić w kącie najsłabszej z formacji koalicyjnych, Nowej Lewicy. Kończy się sytuacja, w której ogon merdał psem. Postkomuniści próbowali odwrócić uwagę od postępującego rozpadu własnej formacji: pójścia na swoje Partii Razem Adriana Zandberga oraz coraz powszechniejszego sprzeciwu posłów i baronów lokalnych wobec sposobu zarządzania Nową Lewicą przez tandem kierowniczy, jaki tworzą Włodzimierz Czarzasty i Anna Maria Żukowska. Już tylko bardzo złośliwi porównują ich do Francoisa Hollande’a i Segolene Royale, pary rządzącej przed laty francuską lewicą. Odczucia tradycyjnego elektoratu postkomunistów trafniej oddaje komentarz córki dyktatora Moniki Jaruzelskiej, że stanowi to problem małżonki przewodniczącego Czarzastego. Przy czym chociaż taki z niego lowelas, wicemarszałek fatalnie odnosi się do podwładnych mu kobiet, co w poprzedniej kadencji znalazło wyraz w sposobie potraktowania Gabrieli Morawskiej-Staneckiej, a w obecnej Pauliny Matysiak. To z kolei zraża nowszych wyborców lewicy, skaptowanych w toku demonstracji przeciw osławionemu werdyktowi Trybunału Konstytucyjnego, zmuszającemu Polki do rodzenia dzieci niezdolnych do przeżycia.
Właśnie dlatego, że Nowa Lewica w oczach topnieje, podobnie jak jej elektorat w sondażach – tandem Czarzasty – Żukowska próbuje uciec do przodu. Rzuca kolejne projekty, wiedząc, że nie są do przeforsowania. Histerycznie nadęte. Tak było z depenalizacją aborcji, regulacją, co bocznymi drzwiami wprowadzić miała możliwość jej dokonywania na życzenie. I teraz ze związkami partnerskimi. Chociaż Polska, zwłaszcza po 15 października ub. r. nie jest krajem, gdzie prześladuje się jakiekolwiek, w tym seksualne, mniejszości. Celem stawiania na porządku dziennym tych projektów było zapędzenie do kąta PSL, którego konserwatywni obyczajowo posłowie w zgodzie z poglądami wyborców sprzeciwiają się ideologicznej histerii.
Nowa Lewica przede wszystkim jednak odwraca uwagę od własnego postępującego rozpadu. Udaje jej się to, ponieważ żurnaliści pracujący w Sejmie, krytyczni wobec PiS, niektórzy nawet w stosunku do Koalicji Obywatelskiej – wobec postkomunistów zachowują się jak statywy od własnych mikrofonów. Nie zadają żadnych kłopotliwych pytań. Przyczyną pozostaje sytuacja na rynku medialnym. Polsat znalazł się w sytuacji właścicielskiego sporu w rodzinie Solorzów. Nie wiadomo, co z nim stanie się dalej. Podobnie jak z TVN, któremu wobec zapowiedzi sprzedaży stacji przez amerykańskiego właściciela Warner Bros. Discovery, grozi wrogie przejęcie przez środowiska pisowskie, rękami węgierskich lub włoskich oligarchów i zapewne za pieniądze rosyjskie. Natomiast Czarzasty na zasadzie stugębnej opinii uchodzi za rozdawcę posad w TVP, gdzie pomimo formalnej likwidacji firmy wciąż pracuje się za niezłe pieniądze i podobny prestiż. Dlatego Nowa Lewica okazuje się pierwszym od początku transformacji ustrojowej ugrupowaniem wyjętym spod tej formy społecznej kontroli, jaką buduje krytycyzm ze strony mediów. Ich bowiem przedstawiciele spijają z ust nie tylko Czarzastego ale nawet Żukowskiej także ewidentne głupstwa przez przewodniczącą wygadywane, jak w kwestii strzelania do uchodźców na granicy i przyjmowania Polaków z Kazachstanu w kraju.
Skoro o andronach wygadywanych publicznie do kamer mowa, to warto przypomnieć, jak parę lat temu, kiedy PiS wspólnie z PO na mocy sekretnego porozumienia Ryszarda Terleckiego z Borysem Budką próbowały pomimo publicznego zgorszenia podnieść i tak wysokie uposażenia poselskie – wypytywana o to na sejmowym korytarzu Barbara Nowacka w wprawą blondynki z najbardziej seksistowskich dowcipów odpowiadała do kamer, choć musiała wiedzieć, o co chodzi, że pani prezydentowa nie ma pensji a jej zdaniem mieć ją powinna.
Dlaczego warto do tego wracać? Teraz Nowacka, formalnie w KO, jako “ministra” edukacji forsuje wprowadzenie do szkół od 1 września przyszłego roku edukacji seksualnej pod marką zdrowotnej jako przedmiotu. Adresatem operacji nie są wcale nauczyciele, rodzice ani sami uczniowie, lecz kurczący się elektorat Nowej Lewicy. Gdy liczba jej posłów zmniejszy się do tego stopnia, że nawet już na klub nie starczy – Nowacka wystąpi tam w roli zbawczyni i podobnie jak kiedyś Leszek Balcerowicz od Unii Wolności przyjdzie tam od razu po to, żeby objąć przywództwo.
Zapewne taką właśnie misję powierzył jej Tusk. żaden progresista przecież, o którego przekonaniach w kwestiach obyczajowych równie trudno powiedzieć coś konkretnego jak o poglądach Trzaskowskiego… we wszystkich sprawach.
I to jest właśnie wariant, którego Czarzasty z Żukowską powinni obawiać się bardziej, niż obecnego – roztropnego i starannie zaprogramowanego – kontrataku PSL.
Marszałek wszystkich Polaków
O jednym jeszcze graczu nie wolno zapominać, zwłaszcza, że chodzi o rewelację poprzednich wyborów prezydenckich. I polityka, który przez ostatni rok zyskał najwięcej. Tuż przed 15 października ub. r. nie było do końca wiadomo, czy Trzecia Droga jaką “last minute” zbudowali Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz przekroczy wysoki, jak dla każdej koalicji, prób wyborczy.
Rezultat okazał się znakomity (nawet PSL w koalicji zyskało więcej niż cztery lata wcześniej samodzielnie) a Hołownia ponownie stał się autorem wyborczej niespodzianki.
Przekuł to zaraz na funkcję marszałka Sejmu, pełnioną ze swadą, obcą wszystkim poprzednikom. Bez przesady w tej roli okazał się bohaterem wyobraźni zbiorowej.
Jednak w stawce pretendentów do prezydentury, jak wskazują sondaże, Szymon Hołownia jako kandydat Trzeciej Drogi wcale nie jest faworytem. To również jeden z powodów propozycji, ogłoszonej przez koalicjanta, prezesa PSL Władysława Kosiniak- Kamysza.
Jeszcze wcześniej w wywiadzie dla PNP 24.PL miarodajny i wpływowy poseł partii marszałka Polski 2050, Mirosław Suchoń, zgłosił podobną tyle, że zawężoną do jednej osoby propozycję: ażeby wspólnym kandydatem na prezydenta z ramienia Koalicji 15 Października został Szymon Hołownia, który w tej roli ma szansę wygrać. jednym słowem, chodzi o to, żeby KO nie powtórzyła błędu z 2020 r. kiedy to jej manewr pomógł wygrać prezydenturę PiS-owi.
Mało prawdopodobne, żeby Tusk teraz na kandydaturę Hołowni przystał, natomiast jeśli pretendent ma być wspólny – lider Polski 2050 będzie musiał pozostać na stanowisku marszałka Sejmu do końca kadencji. Kosztem Włodzimierza Czarzastego, któremu miał zwolnić ten fotel już za rok. To jak się wydaje minimum tego, co może uzyskać Hołownia. A maksimum? Sky is the limit, jak nauczył nas Joe Biden? Zobaczymy…