Umieć się cieszyć

0
50

W tenisie dzieje się tak, że przegrywający odpada. Zabiera rzeczy z hotelu i jedzie do domu lub na następny turniej. Jedynym wyjątkiem pozostają igrzyska olimpijskie, gdzie przegrani z półfinałów rozgrywają jeszcze – inaczej niż w boksie – dodatkowy mecz o brązowy medal. Tym większy szacunek należy się Idze Świątek, że po porażce z Chinką Quinwen Zheng podniosła się i pokonała znakomitą słowacką zawodniczkę Annę Schmiedlovą.

Iga Świątek brąz zdobyła, to był dopiero nasz czwarty medal na paryskiej olimpiadzie. Wobec tak skromnego urobku po pierwszym tygodniu zmagań tym bardziej należy się cieszyć z tego, co już mamy. Jeśli się tej radości nie nauczymy, na długie lata (czas starożytni Grecy, jak pamiętamy, liczyli właśnie… w olimpiadach) pozostaniemy w czwartej dziesiątce klasyfikacji medalowej, w której znajdujemy się po pierwszym paryskim tygodniu. W dodatku to nasz pierwszy w historii medal olimpijski w tenisie: gdy sukcesy na korcie odnosiła Jadwiga Jędrzejowska, tenis zniknął już z programu igrzysk. Z kolei gdy bohaterem wyobraźni zbiorowej stał się Wojciech Fibak (wicemistrz turnieju Masters z 1976 r.) – jeszcze do niego nie powrócił.

Igrzyska na korcie, nie w komputerze 

Liderka światowego rankingu Iga Świątek była faworytką turnieju, rozgrywanego na kortach noszących imię Rolanda Garrosa, bohaterskiego asa francuskiego lotnictwa z I wojny światowej. Właśnie tam wcześniej kolejno wygrywała wielkoszlemowe Międzynarodowe Mistrzostwa Francji, w ostatnich pięciu latach aż cztery razy. 

Olimpiada jednak jak się okazało, rządzi się nieco innymi prawami. Zresztą to nie Świątek w półfinale była słaba, tylko Chinka od niej lepsza.   Jej znakomite dwa skróty w tenisie przez znawców nazywane drop-shotami trafią zapewne do wielu programów, dokumentujących sportowe wydarzenia roku. Zaś brązowy medal stanowi wartość samą w sobie, dodatkowo optymistyczną w obliczu tak licznych porażek innych polskich reprezentantów w olimpijskich dyscyplinach. I fakt jego zdobycia powinien wystarczyć, żeby nie rozpatrywać w nieskończoność okoliczności przegranej z półfinału.      

W tenisa grają żywi ludzie, kobiety i mężczyźni, turnieje toczą się na korcie, a nie są rozgrywane w komputerze, wpływ na wynik mają emocje i dyspozycja danego dnia. To zresztą specyfika każdego sportu. Trenerzy mają swoje powiedzenie, że nazwiska nie grają.

As serwisowy Igi Świątek w  rozstrzygającym momencie meczu ze Słowaczką jako majstersztyk pozostanie w pamięci równie mocno jak drop shoty jej rywalki z półfinału.   

Wielki tenis licząc od pierwszego turnieju na Wimbledonie (1977 r.) ma za sobą 150 lat historii, a przez  ten czas wygrać w ciągu roku wszystkie wielkie turnieje udało się tylko trzem zawodniczkom (ostatnio Steffi Graff w 1988 r.) oraz dwóm graczom, w męskim tenisie od podobnego osiągnięcia Australijczyka Roda Lavera minęło 55 lat. W dodatku olimpiada – z całym dla niej szacunkiem – nie jest do “Wielkiego Szlema” zaliczana. Poza wspomnianymi Wimbledonem i Roland Garros dwie kolejne jego lewy tworzą międzynarodowe mistrzostwa Australii i Stanów Zjednoczonych.   

Dopóki Iga Świątek nie wygrała czterokrotnie międzynarodowych mistrzostw Francji i raz Stanów Zjednoczonych – największe osiągnięcie polskiego tenisa stanowiły wimbledońskie finały Jadwigi Jędrzejowskiej (jeszcze przed wojną) i Agnieszki Radwańskiej. W tenisie męskim wciąż możemy się poszczycić półfinałami Jerzego Janowicza i Huberta Hurkacza w Wimbledonie jako największym osiągnięciem. Sam wielki Wojciech Fibak we wspomnianym już finale Masters z 1976 r. znajdował się o krok od pokonania Hiszpana Manuela Orantesa, ale turniej ten, pomimo wielkiego prestiżu, do Wielkiego Szlema się nie zalicza. Zwycięstwa w największych imprezach zaczęła kolekcjonować dopiero Iga Świątek. Z czego nie wynika, że ma obowiązek wygrywać każdą  z nich.  

Żal można tylko wyrazić, że nie żyje już Bohdan Tomaszewski (1921-2015), powstaniec warszawski i niedościgniony komentator, który swoim głosem o niepowtarzalnym timbrze i zawsze kulturalnej argumentacji potrafiłby to malkontentom wytłumaczyć.

Warto oddać głos jednemu ze współtwórców sukcesów Igi Świątek, menedżerowi i znawcy tenisa Bernardowi Rejniakowi: “Iga Świątek pierwsze swoje tenisowe kroki stawiała właśnie u nas. Jej siostra tu grała. I pewnego dnia przyprowadziła ją do mnie, na ursynowskie korty. Zapamiętałem, jak Iga Świątek się u nas pojawiła, z wielką rakietą, w porównaniu do jej wzrostu. Jak tu przyszła, miała siedem lat. Na korty przy Koncertowej, nie tutaj na Kabaty, gdzie teraz rozmawiamy. Mam jej zdjęcie z tego okresu, tutaj w klubie. Realizowałem wtedy program “Twoja Era” jeden z wielu wprowadzanych przeze mnie w życie w celu wyławiania zdolnej tenisowej młodzieży i umożliwienia jej sportowego rozwoju (..). W finale Mistrzostw Polski w kategorii wiekowej do 14 lat widziałem w niej już potencjał większy, niż w Agnieszce Radwańskiej. I tak już zostało. Z całą pewnością trafiła na dobry czas i w pewnym sensie trwa on do dzisiaj. Nawet jeśli później Arany Sabalenka czy Jelena Rybakina przewyższały ją ogólną sprawnością a forhendy czy bekhendy grają takie same, ona je z kolei zdystansowała zwinnością przecież a nie siłą. Trudno się z nią gra (..) Jeśli chodzi o instynkt gry to zestawienie Igi Świątek z Robertem Lewandowskim okazuje się zasadne, bo oboje go objawiają” [1].   

Lekcja Górskiego czyli doceniamy poniewczasie

Kiedy w 1976 r. w Montrealu zostaliśmy na olimpiadzie szóstą sportową potęgą świata – przed nami w klasyfikacji medalowej znalazły się wyłącznie systemowo hodujące cyborgów ZSRR i NRD oraz najbogatsze kraje świata: USA, RFN i Japonia – srebrny medal piłkarzy, wobec siedmiu złotych w innych dyscyplinach (m.in. siatkówce mężczyzn) przyjęto niczym klęskę. Rzeczywiście w nominalnie amatorskim turnieju zespół Kazimierza Górskiego, dwa lata wcześniej trzeci na zawodowych Mistrzostwach Świata, prawie w tym samym składzie (z wyjątkiem Roberta Gadochy, który grał już we francuskim FC Nantes i Adama Musiała, co po po pijanemu rozbił luksusowe BMW)  występując w Montrealu stanowił cień drużyny z boisk RFN, skoro tam pokonał Argentynę, Włochy i Brazylię a w Kanadzie zremisował z Kubą i przegrał finał z NRD. Górski ustąpił potem z funkcji trenera. 

Montrealskie srebro przyszło nam docenić dopiero wówczas, gdy zabrakło nas na trzech kolejnych olimpiadach: w 1980 i 1988 r. odpadaliśmy w eliminacjach, zaś w znanym z George Orwella 1984 r. wysiłki piłkarzy nie miały znaczenia, bo decyzję o bojkocie igrzysk w Los Angeles podjęli politycy. Dopiero w 1992 r. w Barcelonie nie tylko wystąpiliśmy w piłkarskich finałach ale okazaliśmy się rewelacją turnieju i wywalczyliśmy znów srebro, pod wodzą selekcjonera Janusza Wójcika, z Wojciechem Kowalczykiem w składzie. Tyle, że od tamtego czasu ani razu już na olimpiadę nasi piłkarze się nie zakwalifikowali.  

Pod adresem malkontentów, skłonnych do zmuszania Świątek, żeby płakała ze wstydu, że jest tylko trzecia – poza sakramentalnym “to jest sport”, sformułować można przestrogę: oby kiedyś nie przyszło im w latach posuchy wzdychać do czasów, kiedy Polka w tenisie zdobywała brązowy medal olimpijski…          

[1] W tenisie decyduje instynkt gry. Rozmowa z Bernardem Rejniakiem. “Opinia” nr 47 (145) lato 2024, s. 53-54 i 56

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 1

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here