Żaden kraj nie prowadził pod hasłem obrony demokracji tylu wojen i zbrojnych interwencji, co Stany Zjednoczone. Teraz Amerykanie – jak pokazują dramatyczne wydarzenia na Kapitolu – muszą zmierzyć się z tym samym problemem u siebie. Nikt ich w tym nie zastąpi. A spór dotyczy już nie amerykańskiej legendy, tylko realnego funkcjonowania państwa.
Donald Trump nie jest bohaterem kreskówki nawet jeśli niekiedy tak się zachowuje. Zaś Joego Bidena trudno porównać do Supermana czy Batmana. Interpretatorzy waszyngtońskich zdarzeń ulegający herezji manichejskiej, opisujący je w kategoriach dobra i zła, z góry skazani są na porażkę myślową, chyba, że sami pragną ją ponieść, pozostawiając odbiorców jak CNN z retorycznym pytaniem, skąd biorą się tacy ludzie, jak zwolennicy Trumpa którzy wdzierają się do Kongresu.
Szturm na piotrogrodzki Pałac Zimowy dał początek niemal stuleciu dyktatury. Zdobycie Bastylii otworzyło perspektywę wieków demokracji i swobód obywatelskich. Obserwatorzy tych zdarzeń nie znali ich następstw. Co zrodzi się z wkroczenia bojówek na waszyngtoński Kapitol, odpartych w odróżnieniu od wspomnianych ataków przez siły obowiązującego porządku, tego jeszcze wiedzieć nie możemy: ale odpowiedź wpłynie nie tylko na los samych Amerykanów.
Po raz pierwszy od zamachu na dwie wieże World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 r. historia przyspieszyła w sposób równie drastyczny. Źródłem dramatu nie stał się zewnętrzny wróg demokracji i kapitalizmu, lecz ludzie w ich warunkach wychowani, którzy poczuli się wykluczeni z amerykańskiego marzenia.
Współczesny problem Ameryki przewidział tuż po rozpadzie ZSRR Zbigniew Brzeziński w ukończonej w 1993 r. książce “Bezład”, której przesłanie bez porównania lepiej od polskiego oddaje tytuł oryginalny: “Out of Control”: “Z jednej strony Stany Zjednoczone stoją na czele świata. Nie mają żadnego rywala zdolnego przeciwstawić się ich globalnej władzy (..). Z drugiej strony, dynamika zmian społecznych oraz wartości dominujące w amerykańskiej kulturze, tak jak jest ona postrzegana na świecie, grożą podkopaniem jej szczególnej przywódczej roli” [1].
Już wtedy, w trakcie budzącej nadzieje prezydentury Billa Clintona, w czasie gdy Rosję absorbowały problemy wewnętrzne, bo Borys Jelcyn właśnie posłał czołgi na parlament, prof. Brzeziński nie miał wątpliwości, że “zmiany w polityce międzynarodowej, które zacierają tradycyjne rozróżnienia polityki zagranicznej i wewnętrznej państwa, zwiększają w przypadku Ameryki wpływ warunków wewnętrznych na jej rolę międzynarodową. Uznanie implikacji tego faktu stanowi punkt wyjścia oceny perspektyw utrzymania przez Amerykę obecnego statusu dominującego mocarstwa światowego (..)” [2]. Nic dodać, nic ująć.
Zawiedzeni zwolennicy demokracji szturmują jej symbol
Do tej pory znaliśmy ten mechanizm z krajów Trzeciego Świata i państw poradzieckich: po wyborach ten, kto je przegrał, nie uznaje ich wyniku i zwołuje zwolenników, by ruszyli na centra władzy. Dochodzi do aktów przemocy. Tym razem taki scenariusz wypełnił się nie w Kirgizji ani Wenezueli, tylko w Washington DC, sercu światowej demokracji. Padli zabici od strzałów z broni palnej. Ameryka, zamiast eskportować do krajów rozwijających się swój model rozwiązywania sporów, zapożyczyła od nich sposób ich detonowania.
“Polityka międzynarodowa w coraz większym stopniu staje się zależna od tendencji wewnątrzpaństwowych, które nie uznają barier granicznych” – pisał Zbigniew Brzeziński [3]. Dziś zaliczyć można do tych trendów zarówno zjawisko społeczne nazywane populizmem, jak zwoływanie zgromadzeń i akcji politycznych przez Internet tak samo w Waszyngtonie jak Kairze czy Hongkongu a wreszcie komunikację twitterową, z powodu skrótowego formatu likwidującą niuanse i radykalizującą przekaz. Żadne z zacytowanych tu zdań Brzezińskiego na tweeta się nie nadaje, pasuje za to do “ćwierkającego” medium każda wypowiedź Donalda Trumpa. Nawet jego nie da się jednak obciążyć odpowiedzialnością za zwycięstwa formacji autorytarnych w Europie Środkowej i Wschodniej, zmarnowanie demokratycznego potencjału arabskich rewolucji wszędzie poza Tunezją (w budzącym nadzieje Egipcie mamy do czynienia z restytucją reżimu sroższego niż poprzedni Hosniego Mubaraka) czy ekspansję Chin w Trzecim Świecie ani odrodzenie się nacjonalizmów w krajach takich jak Ukraina przy równoczesnym rozpadzie wielu tradycyjnych tamtejszych struktur państwowych. Zwolennicy Trumpa, półnadzy i z bawolimi rogami przytroczonymi do głów mogą wydawać się odrażający, zwłaszcza, gdy szturmują Kapitol jako symbol i twierdzę demokracji, ale nie da się pominąć, że czynią to jednak w imię… jej specyficznego pojmowania. Nie da się ich obwinić za całe zło współczesnej Ameryki a tym bardziej świata.
Francuski myśliciel Guy Sorman korzenie konfliktu lokuje jeszcze w czasach prezydentury Baracka Obamy, poprzednika Donalda Trumpa w Białym Domu: “Część Amerykanów nie mogła pogodzić się z myślą, że czarny może zostać prezydentem. Trump grał na tym szoku. Biali – głównie mężczyźni – wybrali go przeciw czarnym, Latynosom i mniejszościom. (..) Powiedział to wyraźnie: jestem ostatnią szansą, żeby zatrzymać zwycięstwo tych, którzy nie są jak wy. Grał kartą tożsamosciową. I musimy o tym pamiętać: 70 milionów Amerykanów na niego głosowało (..). Tożsamość to problem, o którym zresztą zupełnie zapomnieliśmy: mówiliśmy o lewicy, prawicy, globalizacji sprawiedliwości społecznej ale nigdy o tożsamości. I nagle widzimy, że ona jest bardzo ważnym motorem naszych zachowań wyborczych. Dla wielu ludzi tożsamość jest najważniejszą rzeczą, którą mają” [4]. O tym ostatnim przekonaliśmy się również w Europie Środkowo-Wschodniej, zwłaszcza w Polsce i na Węgrzech. U nas poprzedniej władzy nie udało się po raz kolejny przekonać do siebie większości budową autostrad (nie każdy ma dobry samochód) ani nawet przyszkolnymi boiskami orlikami (nie każdy ma dzieci płci męskiej) za to “szrotowe” kolejnej ekipy, jak coraz częściej nazywa się świadczenie 500 plus wprawdzie bez znaczenia demograficznego i wzbogacające głównie niemieckich sprzedawców używanych samochodów – okazało się zdumiewająco skuteczne ale tylko w sferze socjotechniki. Bo to nasze i dla nas. A między Bugiem a Nysą to “my som” jak rymował zresztą jeden z publicystów prawicy. Nieważne, że to psu na budę, tylko że władza o nas pamięta jak kiedyś przed 1 Maja.
Gdy w Polsce trwała jeszcze podziemna Solidarność a rządziła dyktatura generałów – podobny kryzys tożsamościowy przeżywali w Ameryce wyborcy o przekonaniach demokratycznych.
– Jak to możliwe, że prezydentem został Reagan, skoro wszyscy moi znajomi głosowali na Mondale’a? – nie posiadała się ze zdumienia broadwayowska aktorka. Wybory 1984 roku jej dawny kolega po fachu republikanin Ronald Reagan wygrał w 49 stanach, jego rywal demokrata Walter Mondale… w jednym.
Z podobnej logiki wychodzi dziś telewizja CNN wydająca się sugerować, że w USA jest 70 mln “świrów”. W istocie dziwactwa Trumpa jako polityka i egzotyzm jego zwolenników to skutek a nie przyczyna napiętej sytuacji. Jej źródeł szukać można nie w rozważaniach o tożsamości tylko w ekonomii.
Kryzys subprime wyniósł Trumpa, pandemia go pogrążyła
Fenomen popularności Donalda Trumpa, co znaczące, rozciąga się od jednego kryzysu gospodarczego do drugiego. Wyniósł go, z pewnym tylko opóźnieniem, do władzy syndrom związany z krachem na rynku kredytów hipotecznych i instrumentów wysokiego ryzyka, symbolizowany przez upadek Lehman Brothers we wrześniu 2008 r, co zapoczątkowało kryzys światowy. Pozbawił go z kolei rządów kolejny szok ekonomiczny, stanowiący następstwo pandemii koronawirusa, do którego – skoro o tożsamości mowa – doszła bezradność najpotężniejszego kraju świata wobec przywleczonej z chińskiej prowincji zarazy.
Liczba amerykańskich noblistów z fizjologii i medycyny (tylko w latach 2011-20 było ich 12 na 24 przyznane nagrody, w więc co drugi medyczny Nobel powędrował za Ocean) ani astronomiczne nakłady na badania nie przekładają się na sprawność administracji w zwalczaniu plagi COVID-19. Rankingi organizacji pozarządowych jak EndCoronavirus zaliczają Amerykę do państw, które z pandemią sobie nie radzą, podobnie jak Polska, Francja czy Rosja.
O porażce Trumpa przesądziły nie stany bogate (te były przeciwko niemu także gdy wygrał w 2016 r), ale wahające się “swinging states” Georia, Michigan, Pensylwania i Wisconsin, które dały mu kredyt cztery i pół roku temu, żeby go teraz cofnąć, kiedy zaufania nadużył. Ich wyborcy nie postąpili tak z uwagi na okoliczności powołania Amy Barrett do Sądu Najwyższego, tylko dlatego, że dotychczasowy ich ulubieniec nawet nie umiał zamarkować rozwiązywania piętrzących się problemów, które rzutują na jakość życia codziennego.
Ucieczka z Waszyngtonu za granicę
Zamiast się za nie zabrać, republikańska administracja Trumpa szukała ucieczki w spazmatycznych kontaktach z północnokoreańskim dyktatorem Kimem, miotając się od zrytualizowanych pertraktacji po dzikie groźby, w restrykcjach wobec innego atomowego “państwa zbójeckiego” Iranu, które tylko utrudniły możliwości liberalizacji islamskiej dyktatury tamtejszym zwolennikom demokratyzacji, we flircie z Arabią Saudyjską, najbardziej konserwatywną z arabskich monarchii.
Zarazem to Trump przeniósł ambasadę w Izraelu z Tel-Awiwu do Jerozolimy, co rozeźliło cały świat arabski, bo tak daleko nie posunęły się w polityce proizraelskiej poprzednie, bardziej obliczalne ekipy waszyngtońskie.
Egzotyczne sojusze, najczęściej z partnerami skłonnymi wyciągać z Waszyngtonu pieniądze i pozyskiwać pomoc wojskową, udawały się lepiej niż relacje z Unią Europejską, zaś wypowiedzi republikanów doby Trumpa podawały też w wątpliwość jeśli nie przyszłość Sojuszu Północnoatlantyckiego, to aktualność artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego sygnatariuszy do wzajemnej obrony i pomocy w razie ataku na któregoś z nich. Rezygnacja z literalnego rozumienia tego zapisu oznacza degradację NATO do rangi transatlantyckiego klubu politycznego o konsultacyjnym a nie decyzyjnym charakterze.
Już po wygraniu globalnej rywalizacji z ZSRR i rozpadzie głównego konkurenta Zbigniew Brzeziński wyliczał wśród barier dalszego rozwoju Ameryki takie jak: “Chciwa klasa posiadająca (..). Do warstwy tej należą wielcy dyrektorzy przedsiębiorstw stanowiących publiczną własność, którzy osiągają zyski – często troskliwie ukryte przed okiem akcjonariuszy – na poziomie wielokrotnie przewyższającym Europę Zachodnią i Japonię (..)” [5]. Zaś na drugim biegunie “kilka milionów ludzi już w drugim a nawet trzecim pokoleniu żyje z opieki społecznej”. Przy czym szczególnie dotkliwy okazuje się “upadek świadomości obywatelskiej, od obywatela nie wymaga się już żadnej formy służby czy poświęcenia na rzecz państwa narodowego (..). Pojawiające się w systemie politycznym rysy sprawiają, że w odczuciu elektoratu rząd jest skorumpowany, nie zajmuje się sprawami obywateli i nie odpowiada przed wyborcami. Grupy uprzywilejowane korzystają z bezpośrednich sposobów wpływu na politykę, a elita polityczna dysponuje nieuczciwymi możliwościami przedłużania swojego udziału we władzy” [6]. Krew polała się na Kapitolu, gdy Donald Trump zdecydował się właśnie na to ostatnie.
W zestawieniu z powszechnością dostępu do broni w USA, złowrogą tradycją tamtejszych lokalnych “milicji obywatelskich” budującą subkultury, oparte na dopuszczalności przemocy oraz znaną stanowczością amerykańskiej policji – wytworzyło to mieszankę wybuchową, której eksplozja w Waszyngtonie, stolicy najstarszej demokracji świata kosztowała życie 5 osób. Zapłonem tragedii okazał się również specyficzny, jedyny w swoim rodzaju sposób komunikowania się przez Donalda Trumpa ze światem zewnętrznym. Żaden prezydent takiego nie miał, nawet Wilson i Roosevelt, pod koniec kadencji obłożnie chorzy. Przy czym egzotyczne jest nie tylko to, co do Trumpa dociera, ale również to, co on sam rządzonym przekazuje.
Trzy telewizory przy łóżku
“Dzięki trzem telewizorom w sypialni prezydent bez problemu samodzielnie śledził to, co mówiono o nim w telewizji. Jeśli chodzi o teksty drukowane, polegał na Hope Hicks” – pisze Michael Wolff w książce “Ogień i furia. Biały Dom Trumpa” Michael Wolff [7]. Hicks to 26-letnia podwładna prezydenta, w seksistowskim jak rzadko które miasto Waszyngtonie znana z zamiłowania do krótkich spódniczek.
“(..) Przez większą część kampanii pełniła obowiązki jego młodszej asystentki oraz rzeczniczki (choć Trump lubił podkreślać, że sam jest swoim rzecznikiem). W ocenie wielu osób w Zachodnim Skrzydle Hicks została zepchnięta na boczny tor (..) była (..) też zdecydowanie zbyt chętna do potakiwania” – relacjonuje Michael Wolff w książce o Białym Domu [8]. Według autora, kto tam przychodził do pracy, ten uważał, że “to się może udać”, a za swoją rolę uznawał “gaszenie pożarów”, chyba, że z czasem jak sekretarz stanu Rex Tillerson z dobrym życiorysem w poważnym biznesie stracił cierpliwość i nazwał Trumpa “pieprzonym kretynem” [9]. “Co za pieprzony debil” – podsumował z kolei po rozmowie z nim nie byle kto, bo sam Rupert Murdoch [10].
Biograf Trumpa opisuje jego rozmowę z Richardem Ailesem, byłym szefem ultraprawicowej telewizji Fox News, po zwycięstwie:
“- Na szefa kancelarii potrzebujesz prawdziwego sukinsyna. Mało tego, potrzebujesz sukinsyna z kontaktami w Waszyngtonie – tymi słowami Ailes zwrócił się do Trumpa krótko po wyborach.
– Pewnie będziesz chciał sam pełnić tę funkcję, ale nie masz kontaktów w Waszyngtonie” [11].
Replika ta najlepiej odzwierciedla podejście Trumpa do ludzi, w tym wypadku jego własnych.
Prezydent w trakcie swojej czteroletniej kadencji niektórych podwładnych zatrudniał na… dziesięć dni i zwalniał, jak Anthony’ego Scaramucciego, finansistę, który kiedyś zapłacił pół miliona dolarów, żeby zagrać epizod w filmie “Wall Street 2” i aby pojawiło się na ekranie logo jego firmy. Pozostający ekscentrykiem Trump ciągnął za sobą mnóstwo dziwaków. Być może nie miał wyboru, lepsi się do niego nie garnęli.
Potrafił sprawić, że ludzie mu wierzyli
“Kto znał Trumpa, ten raczej nie miał złudzeń co do jego osoby. Jego urok w pewnym sensie polegał na tym, że był taki, jaki był: błysk w oku, bezeceństwa w głowie” – precyzuje Michael Wolff [12].
Główny problem stworzy to, że nie zmienił się przez cztery lata kadencji w Białym Domu. Dlatego zaczęła się ona niepewnie, a kończy tragicznie.
Trump okazał się kolejnym w historii politykiem, co nie umiał odczytać społecznych nastrojów, które wyniosły go do władzy. Przesądziło to, że tym samym nie potrafił jej zachować.
Biograf stwierdza, że “niemal wszyscy fachowcy, którzy mieli z nim pracować, musieli jakoś sobie poradzić z wrażeniem, że on nic nie wie. Nie licząc może budowlanki, nie było takiej dziedziny, w której dostatecznie dobrze by się orientował. Jego wypowiedzi były jedną wielką improwizacją. Nawet, jeśli coś wiedział, to sprawiał wrażenie człowieka, który wie to maksymalnie od godziny i to też nie do końca na pewno. Mimo to wszyscy nowi członkowie ekipy Trumpa wmawiali sobie, że jest inaczej. Robili to z uwagi na jeden istotny fakt: Trump wygrał wybory. Najwyraźniej zaproponował coś atrakcyjnego. W rzeczywistości biznesmen Trump nie potrafił zinterpretować bilansu. Trump, który w czasie kampanii chwalił się swoimi kompetencjami w zakresie ubijania interesów, tak naprawdę był okropnym negocjatorem. W towarzyskim kręgu ludzi najbogatszych wszyscy wiedzieli, że Trump jest kompletnym ignorantem, ale z jakiegoś powodu przypisywali mu nadzwyczajny instynkt. To go definiowało. Jego siłą była osobowość. Potrafił sprawić, że ludzie mu wierzyli” [13].
Liczni zwolennicy zaufali mu do końca, gdy twierdził, że ukradziono – im i jemu – zwycięstwo wyborcze i wezwał do protestów. Gdy wdarli się na Kapitol, zmasakrowały ich podległe mu służby. Paradoks zrodził tragedię. Ale żadne qui pro quo jej nie umniejsza. Rolą następcy okaże się teraz posklejanie tego, co rozbite. Bez wykluczania kogokolwiek. Zło zaczęło się bowiem od usuwania całych grup ludności na margines, to tym poszkodowanym Trump dał rzecz bezcenną i od przywoływanej przez Sormana tożsamości bez porównania ważniejszą: poczucie przynależności.
Zwolennikom Trumpa nie przeszkadzało bowiem, że on sam nazywał ubogich pobratymców “białymi śmieciami” [14]. Ani że niezależni sędziowie poodrzucali pozwy, kwestionujące prawidłowość przegranych przez niego wyborów prezydenckich.
Obowiązkiem Joego Bidena staje się wykazanie i potwierdzenie, że amerykańska demokracja nie jest głucha na ich wątpliwości. Bo robienie z nich cudaków, dziwaków, nawiedzonych i typów reliktowych jak czynią to najmocniejsze media nie pomoże w powstrzymaniu przemocy, co najwyżej w jej doraźnym zduszeniu, które już się dokonało. Pożaru nie da się ugasić benzyną, zamieszek uspokoić wyzwiskami ani stygmatyzowaniem ich uczestników.
Bezpieczniki zawiodły, cały obwód do naprawy
Biden pokazał już zresztą, że wie o tym, że wyborów prezydenckich nie wygrywa się w Kalifornii ani Nowym Jorku tylko w Michigan i Wisconsin.
– Prezydent nie jest królem ani Kongres Izbą Lordów. Rolą sądów nie jest chronienie prezydenta – podkreślał Joe Biden w jednym z ostatnich wystąpień w skromniejszej roli prezydenta-elekta już po tragedii na Kapitolu, w trakcie prezentacji kandydata na prokuratora generalnego Merricka Garlanda, całkiem jak on sam umiarkowanego [15].
Jeśli tych zasad zwycięzca z listopada ub. r. będzie trzymał się dalej, ma szanse odbudować nie tylko prestiż amerykańskiej demokracji ale jej skuteczne funkcjonowanie. Obecny krach nie jest bowiem kryzysem wizerunku, tylko samej jej istoty, Chwyty z branży public relations wcale tu nie pomogą, Trump i jego zaplecze również znali je doskonale. Po czasie, który zmarnowali, mniej potrzeba charyzmatycznego przywódcy, bardziej arbitra umiejącego słuchać, chociaż dopiero co wybory wygrał.
Zwycięstwo Joego Bidena nie rehabilituje też z dnia na dzień kasty zawodowych polityków, chociaż w Senacie zasiadał on od czasów wojny wietnamskiej. Wygrał w Trumpem właśnie dlatego, że nie okazał się typowym reprezentantem tej grupy. Przetrwa, jeśli tak już zostanie.
Demonizowanie Trumpa przez establishment zawiera w sobie oczywisty feler logiczny: kiepski bowiem musi system, który potrafił zepsuć jeden człowiek.
Skoro bezpieczniki amerykańskiej demokracji zawiodły, warto naprawiać cały obwód.
Wyborcy w Stanach Zjednoczonych przed niespełna trzema miesiącami jasno wskazali, kto ma tego dokonać. Zaś przykład Trumpa wykazuje, że zawiedzione nadzieje powracają pod postacią przemocy. Uczestników ataku na Kapitol rozczarował przecież tak naprawdę ich prezydent, a nie Kongres…
Następca będzie zmuszony miarkować wszystkie działania i wsłuchiwać się w głosy z różnych stron. Dysponuje bowiem zakresem władzy, która raz źle użyta, przyczynia się do degeneracji państwa.
Joe Biden nie ma więc wyboru, on już wybrany został.
Po raz kolejny okazało się, że Amerykanów obchodzi ich Kapitol a nie afgański Kabul.
Od odpowiedzialności za jakość demokracji nie da się uciec w wojny interwencyjne ani zagłuszyć jej twitterowym ćwierkaniem.
Demokracja wśród puszcz
W zaczynającym się dla Ameryki równie fatalnie jak obecny roku 1973, czasie klęski w Wietnamie, afery Watergate oraz globalnych sukcesów radzieckiego konkurenta i gorszącego poparcia Ameryki dla zbrodniczej dyktatury gen. Augusta Pinocheta w Chile, nagrodzony Pulitzerem David Boorstin kończył swoją książkę “Amerykanie. Fenomen Demokracji” pełnym optymistycznego natchnienia nakazem: “Amerykańska podróż – do Ameryki, po Ameryce, z Ameryki gdzieś dalej – nie ma końca. Pielgrzymi pierwsi, a po nich wszyscy obywatele tego narodu Nowych Początków, zawsze żyli na niebezpiecznej – choć żyznej – granicy między tym, co dzikie i nieznajome, a tym co okiełznane i swojskie. Oni to wytyczali granice nowej cywilizacji. Minęły stulecia, a kontynent amerykański wciąż nie jest “zasiedlony” – czy kiedykolwiek będzie?” [16].
Zaś wcześniej ten sam autor z równym patosem stwierdza: “Amerykanie – gdziekolwiek się znaleźli – stawali się wynalazcami i odkrywcami nowego, demokratycznego świata” [17]. Teraz, jak się wydaje, muszą go powtórnie odkryć u siebie, porzucając misjonarstwo i ekspansjonizm, niedawne przywary ich zachowania, które doprowadziły do skarykaturowania amerykańskiej idei w dżunglach Wietnamu i na piaskach Iraku, wyrodziły się w piekło My Lai i Abu Ghraib.
Dlatego to, co dzieje się w Waszyngtonie – wbrew opinii prezydenta Andrzeja Dudy wygłoszonej świeżo po tragedii na Kapitolu – nie jest tylko wewnętrzną sprawą Stanów Zjednoczonych. Ich przywództwo światowe wiąże się bowiem z także z innymi niż egoistyczne obowiązkami, a wynika nie z serii zbiegów okoliczności, ale również z zasług ruchu społecznego skupionego wokół NSZZ Solidarność w Polsce czy wysiłków naszego Papieża na rzecz przezwyciężenia dwubiegunowego podziału świata. Ameryka nie jest odpowiedzialna wyłącznie za siebie. Nie od dzisiaj zresztą.
Kiedyś zagrożeniem dla demokratycznego mitu amerykańskiego była skrajna lewica – w czasach, gdy w brudnej zresztą wojnie wietnamskiej protektorem przeciwnika pozostawały ZSRR i Chiny a jego niezatapialnym lotniskowcem u wybrzeży Florydy Kuba braci Castro – teraz stają się nim prawicowi ekstremiści. Jednak nie zmienia to faktu, że kto ceni Amerykę Hemigwaya i Dos Passosa temu trudno oglądać pełne przemocy świeże przekazy z Kapitolu.
Już w czasach, gdy z dawnych kolonii brytyjskich wśród puszcz i Indian powstawały Stany Zjednoczone, “nikt nie wątpił, że przeznaczenie ludzkości zostanie w jakiś sposób objawione i spełnione w Ameryce” – pisze w wydanej przed pięcioma laty książce “Porządek światowy” Henry Kissinger, laureat pokojowego Nobla, nie idealista przecież, tylko współtwórca układów paryskich, zamykających interwencję USA w Wietnamie oraz teoretyk i znawca globalnego ładu: “(..) Przystępując do utwardzania swojej niepodległości, Stany Zjednoczone określiły się jako kraj o nowym rodzaju władzy. Deklaracja Niepodległości formułowała jej zasady i w roli swoich odbiorców obsadziła “ludzkość”. W tekście rozpoczynającym wydany w 1787 roku zbiór esejów “Federalista” Alexander Hamilton opisał nową republikę jako “imperium pod wieloma względami najbardziej interesujące na świecie”, którego sukces lub porażka staną się sprawdzianem możliwości zaprowadzenia samorządności wszędzie indziej. Traktował to stwierdzenie nie jak nowatorską interpretację, ale rzecz powszechnie wiadomą (..)” – stwierdza laureat pokojowej Nagrody Nobla Kissinger [18].
Symbolicznie to tragiczne wydarzenia w mieście nazwanym imieniem ojca założyciela Stanów Zjednoczonych Jerzego Waszyngtona – a ściślej sposób, w jaki Ameryka z nich wyjdzie – stają się całkiem konkretną próbą, weryfikującą po 250 latach możliwość zbudowania państwa i demokracji na miarę nie tylko amerykańskiego marzenia.
[1] Zbigniew Brzeziński. Bezład. Editions Spotkania, Warszawa 1994, s. 81, przeł. Krzysztof Murawski
[2] ibidem, s. 83
[3] ibidem
[4] Na przekór będę optymistą. Z Guy Sormanem rozmawia Michał Matlak. “Gazeta Wyborcza” Magazyn z 9 stycznia 2021
[5] Brzeziński. Bezład. op. cit, s. 95
[6] ibidem, s. 96
[7] Michael Wolff. Ogień i furia. W Białym Domu Trumpa. Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 231, przeł. Magda Witkowska, Bartosz Sałbut i Magdalena Moltzan-Małkowska
[8] ibidem
[9] por. Wolff, op. cit, s. 428-429
[10] ibidem, s. 63-64
[11] Wolff. Ogień i furia. W Białym Domu Trumpa… op. cit, s. 50
[12] ibidem, s. 41
[13] ibidem, s. 43
[14] ibidem, s. 44-45
[15] por. Maciej Czarnecki. Biden stawia na praworządność. “Gazeta Wyborcza” z 9-10 stycznia 2021
[16] Daniel J. Boorstin. Amerykanie. Fenomen Demokracji. Wydawnictwo Bellona, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1995, s. 574, przeł. Jolanta Kozak
[17] ibidem, s. 5
[18] Henry Kissinger. Porządek światowy. Wyd. Czarne, Wołowiec, s. 227, przeł. Maciej Antosiewicz