Mijają 32 lata od zmiany ustrojowej: to półtora raza więcej niż trwała II Rzeczypospolita, tyle czasu upłynęło kiedyś od “cudu nad urną” i ucieczki Stanisława Mikołajczyka w roku 1947 do pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny i powstania Konfederacji Polski Niepodległej. Warto zdać sobie z tego sprawę nie tylko przy okazji kolejnej rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r. kiedyś zwycięskich dla Solidarności, zaś teraz wygrywających nieformalny konkurs na symbol końca komunizmu w Polsce, chociaż dla świata nadal pozostaje nim zburzenie muru berlińskiego prawie pół roku później. Dziś nie da się powiedzieć, żeby Polacy w imponujący sposób wykorzystali dany im czas.  

Znana formuła ekonomisty i przedsiębiorcy Dariusza Grabowskiego głosi bowiem, że nie określono nie tylko celu transformacji ustrojowej ale nawet ile ona potrwa. 

“Dlaczego upadł realny socjalizm w Polsce?” – zapytywał wkrótce po tym wydarzeniu socjolog Jacek Tittenbrun. “Na tak postawione pytanie najbardziej skrótowa odpowiedź brzmiałaby: obalili go polscy robotnicy” [1]. Co więcej, nie dokonała tego pierwsza dziesięciomilionowa i powszechnie podziwiana w świecie Solidarność, lecz bez porównania słabsza bo mniej masowa druga jej fala z majowych i sierpniowych strajków 1988 r. kierowanych przez młodych robotników (nierzadko głosujących najpierw demokratycznie czy “starych” działaczy sprzed siedmiu lat w ogóle wpuścić “na zakład”) i studentów, przy czym pierwsza z tych grup wskutek zainicjowanych przez siebie zmian rychło przestała istnieć a jej przedstawiciele pojedynczo odnajdowali się w nowej rzeczywistości. Druga zaś w sensie kadrowym stała się zaczynem nowego establishmentu wespół – to ironia historii – z uwłaszczonymi na państwowym najbardziej zaradnymi przedstawicielami odchodzącego reżimu. Autorzy zmiany ustrojowej wykorzystali przyjazną koniunkturę międzynarodową wynikającą z głasnosti i pierestrojki Michaiła Gorbaczowa w ZSRR oraz zwycięstwa Ameryki Ronalda Reagana w globalnym wyścigu zbrojeń i technologii. 

Dlaczego stało się to możliwe, objaśnia dalej ten sam badacz: “w jednej ze swoich wypowiedzi podłoże poparcia dla idei reaktywowania Solidarności odsłonił Lech Wałęsa – przyznając, że “większości Polaków nie obchodziłby Wałęsa ani Solidarność, ale ta większość będzie okazywać im poparcie dopóty, dopóki władza uporczywie dopuszczać będzie do dalszego pogarszania się warunków życia ludności”, któremu – dodajmy – nie potrafiły się skutecznie przeciwstawić oficjalne związki zawodowe” [2]. 

Brytyjski eseista Timothy Garton Ash w swojej monumentalnej analizie “Solidarność. Polska rewolucja 1980-81” udowadnia, że już w trakcie karnawału 16 miesięcy legalnego działania Związku władza dopracowała koncepcję przerzucenia na Solidarność odpowiedzialności za kryzys gospodarczy lub przynajmniej podzielenia się tym balastem. Niesłusznie kojarzy się ten pomysł wyłącznie z czasem o siedem i osiem lat późniejszym, skoro działania rozpoczęto w 1981 r. Zawsze błyskotliwy obserwator Timothy Garton Ash wykazuje bowiem: “Solidarność domagała się teraz więcej od rządu niż w sierpniu 1980 roku ale także rząd domagał się więcej od Solidarności. Sednem ostatnim poważnych rozmów między rządem a Solidarnością była kwestia, na jakich warunkach Solidarność będzie chciała i będzie mogła wytłumaczyć społeczeństwu konieczność zaciśnięcia pasa? (..) Biorąc po uwagę drastyczność przewidywanych posunięć (150-procentowy wzrost cen, co najmniej milion bezrobotnych), żądania Komisji Krajowej (samorząd, nadzór nad produkcją i dystrybucją żywności, szerszy dostęp do środków masowego przekazu) nie były nierozsądną podstawą do negocjacji. Były jednak frontalnym atakiem na żywotne interesy rządzącej partii komunistycznej” [3]. 

Z ustaleń Asha, aż dziw, że przeważnie przeoczonych przez znawców tematu, pomimo wielu lat funkcjonowania jego książki w obiegu i to na zasadzie klasyki gatunku – wynika, że spore źdżbło prawdy tkwi w znanych z “Konspiry” żartach z Jacka Kuronia, iż pochłonięty ustalaniem składu rządu koalicyjnego nie dostrzegł symptomów przygotowań do stanu wojennego. Również publiczne określanie przez Mieczysława F. Rakowskiego kursu już po 13 grudnia 1981 r. w ówczesnym przekazie władzy mianem “linii walki i porozumienia” nie jawi się w tym kontekście jako propagandowy zabieg ale wyraz politycznego planu.                 

Do kolejnej próby partia bez porównania lepiej się przygotowała, zapewniając swoim nie tylko miękkie lądowanie ale wręcz uprzywilejowaną pozycję w reformowanej gospodarce. Jak wyliczał cytowany już Jacek Tittenbrun beneficjentami prywatyzacji stała się ponad połowa ówczesnych dyrektorów przedsiębiorstw [4]. Uwłaszczenie nomenklatury nie było więc sloganem partyzantów ostatniej godziny żądnych rozliczeń lecz procesem dotyczącym ogromnej, wpływowej i dynamicznej grupy, działającej w myśl hasła rzecznika Jerzego Urbana “rząd się wyżywi”. Jak charakteryzuje badacz: “nomenklatura, czyli wykaz stanowisk, których obsadzenie wymagało akceptacji odpowiedniej instancji partyjnej, obejmowała w 1988 r. ok. 30 tys kluczowych stanowisk, a jeśli dodać do tego stanowiska objęte rekomendacjami partyjnymi, które tylko formalnie nie miały mocy wiążącej – 360 tys” [5]. U schyłku systemu PZPR stała się związkiem zawodowym rządzących i swoją rolę w tym względzie paradoksalnie wypełniła lepiej niż Solidarność, skazująca – przynajmniej w wymiarze zbiorowym – na niebyt własne społeczne zaplecze z chwilą gdy przystała na likwidację wielkich fabryk a teraz także kopalń. 

Kapitalizm w Polsce to nie zasługa dawnych towarzyszy, nie oni stali się jego pionierami lecz założyciele firm polonijnych i pierwszych spółek z kapitałem zagranicznym wykorzystujących furtki uchylone przez ekipę Wojciecha Jaruzelskiego nie z powodu jego generalskiego liberalizmu lecz konieczności uzupełnienia niewydolnego socjalistycznego systemu.

Nakarmienie wszystkich weteranów tego ostatniego nie mogło nie odbić się na poziomie życia ogółu społeczeństwa. Wzrost cen przekraczał dalece zakładane osiem lat wcześniej 150 proc, inflacja zjadła nawet honorarium za jedną z książek Jacka Kuronia, na co poskarżył się w następnej, bezrobocie zamiast miliona przekroczyło trzy, zaś procentowo już za drugich rządów SLD (gdy premierem został wysferzony robotnik z Żyrardowa Leszek Miller) przekroczyło 20%, sięgając rozmiarów społecznej plagi najgorszej pomiędzy II wojną światową a pandemią COVID-19. 

Podczas otwartego mityngu Regionu Mazowsze na Politechnice jedyny związkowy doradca utrzymujący się z własnej pracy a nie na państwowym etacie Dariusz Grabowski pytał Jacka Kuronia czy zamiast nalewać bezrobotnym darmową zupę nie lepiej byłoby stworzyć im szansę, aby sami na nią zarobili. Już w pierwszych latach transformacji zakonserwowana została grupa społeczna uzależniona opieki socjalnej państwa, teraz stanowiąca klientelę rządzącego Prawa i Sprawiedliwości, co zadowolona z otrzymywanych świadczeń nie dostrzega, że pochodzą z podatków zapłaconych przez ich zaradniejszego życiowo sąsiada, który w razie zmniejszenia obciążeń na rzecz państwa mógłby dać jej stałą pracę.

Zaś co do nastrojów poprzedzających zmianę, to jak wskazywała Mirosława Marody w 1988, a więc ostatnim pełnym roku władzy komunistycznej, “ponad 80 proc badanych zgadzało się, że nierentowne przedsiębiorstwa muszą być zamykane, a zbędni pracownicy zwalniani, lecz zarazem 32,3 proc studentów i 42,3 proc młodych warszawiaków było przeciwko dopuszczeniu do bezrobocia (..). Za to większość badanych uważała, iż państwo powinno zapewnić każdemu obywatelowi bezpłatną opiekę zdrowotną, bezpłatne wykształcenie oraz mieszkanie dla każdej rodziny” [6]. Mit zgody społecznej wokół rozwiązań zaczerpniętych z modnego wtedy consensusu waszyngtońskiego i praktyki szkoły chicagowskiej, której ekonomiści doradzali liberalizującym się państwom Trzeciego Świata pozostaje więc tylko bajką. Do wolności gospodarowania za to już wówczas byliśmy przywiązani, skoro z cytowanych przez Marody badań wynika też, że “większość badanych w 1988 roku młodych ludzi postulowała pełną swobodę działania prywatnej przedsiębiorczości (74,3 proc – studenci i 65,2 proc młodzi mieszkańcy Warszawy) i zrównanie jej z innymi formami  własności” [7]. Deklaracje budowały jednoznaczny obraz obywateli wrażliwych społecznie pod wpływem doświadczenia pierwszej Solidarności i jej równościowych haseł, ale zarazem otwartych na zmiany, a gospodarkę postrzegających w pożądanym jej modelu przez pryzmat równości szans.

Za to w sferze obyczajowej mocniej utrzymywał się socjalistyczny porządek wartości, jak zauważała bowiem Hanna Bojar, u schyłku komunizmu “na alkohol i papierosy w Polsce wydaje się pięć razy więcej niż na higienę osobistą, turystykę i wypoczynek łącznie” [8]. Przodujemy w chorobie i śmierci – alarmowała u schyłku PRL prasa drugiego obiegu.      

Po zmianie ustroju zlikwidowano jednak nie tylko to, co przestarzałe i nierentowne – trucicielską Hutę Siechnice pod Wrocławiem zamknęli jeszcze komuniści – ale również najnowocześniejszą w dawnym bloku wschodnim elektronikę i w całości zaspokajającą przynajmniej krajowe potrzeby motoryzację, bo miejsce polonezów i dużych fiatów zajęły przechodzone niemieckie produkty ze szrotu, zaś po katastrofalnej powodzi w Holandii utopione tam auta masowo trafiały nad Wisłę i Odrę.   

Powodzenie i dobrobyt poszczególnych krajów często w historii okazywało się iluzoryczne, z kolei niedawni pariasi zyskiwali uznali i nadrabiali dystans.   

Trzykrotny laureat nagrody Pulitzera amerykański eseista Thomas Friedman pisze: “Wydaje się, że niektóre kraje (między innymi Korea Południowa i Tajwan) potrafią wykorzystać swoją energię do rozwoju gospodarczego a inne (takie jak Egipt czy Syria) koncentrują się głównie na ideologii i lokalnych waśniach. Niektóre kraje mają przywódców, którzy dany im czas na urzędzie wykorzystują do pobudzenia procesów modernizacyjnych, a nie po to, by się wzbogacić. W innych krajach elity są sprzedajne, a stanowiska państwowe służą do napychania sobie kieszeni (..)” [9]. 

Przed dwoma czy trzema dekadami słowo “Rumun” pozostawało w potocznej polszczyźnie eufemizmem, oznaczającym romskiego żebraka ulicznego – dziś Rumunia nie tylko zajmuje w Unii Europejskiej pozycję podobną do naszej, ale w wielu rankingach nas wyprzedza. Z Węgrami jest odwrotnie: pod koniec lat 80 chociaż wnikliwy student Viktor Orban zafascynowany naszą Solidarnością pisał o niej pracę magisterską na wydziale prawa uniwersytetu budapeszteńskiego to raczej my zazdrościliśmy Węgrom ich względnego dobrobytu i swobody dla prywatnej inicjatywy w warunkach “gulaszowego komunizmu” Janosa Kadara. Dziś wraz z Turcją wymieniani są jako przedmiot specjalnej troski europejskich demokratów a my sami sobie życzyć możemy, abyśmy do nich nie dołączyli. Smutnym przykładem pozostaje Argentyna: niegdyś w dziesiątce najbogatszych krajów świata i stanowiąca cel masowej emigracji, po latach dyktatur i populistycznych rządów kojarzy się wprawdzie wciąż ze wspaniałymi piłkarzami i znakomitymi literatami ale również z  rozregulowaną gospodarką, wymagającą zagranicznej kroplówki. Z kolei azjatyckie “tygrysy” w jeszcze krótszym czasie odbyły drogę od peryferyjnych zacofanych satrapii do grona najzamożniejszych i zwykle nieźle zarządzanych (skutecznych również w walce z COVID-19) państw świata, każdy zna jako markę koreańskie samochody, tajwańską elektronikę czy hotele w Tajlandii.       

A my? Chociaż pierwszy po zmianie ustrojowej wzrost gospodarczy uzyskaliśmy już w kwietniu 1992 r. za rządów Jana Olszewskiego, kiedy ministrem finansów był Andrzej Olechowski, pracy Jerzy Kropiwnicki zaś doradcami premiera Dariusz Grabowski i Stefan Kurowski – Polska doby transformacji wciąż nie doczekała się epokowych i przemawiających do wyobraźni przedsięwzięć jak w międzywojniu budowa Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. Nie wypromowano też w świecie żadnej globalnej marki, kojarzącej się z naszym krajem. Chociaż sympatia dla Polski z czasów rozpoznawalnego logotypu “S”, przemówienia Lecha Wałęsy “We, the People” i globalnych pielgrzymek naszego Papieża pozwalała na trwałe przypisanie nam znaczących również w świecie rynku i globalnej konkurencji przymiotów.  

Wśród późniejszych sukcesów jeden tylko – udane przygotowanie Piłkarskich Mistrzostw Europy w 2012 r. wspólnie z Ukrainą poprzedzone budową stadionów i sieci autostrad – wiąże się bezpośrednio z działaniami władz centralnych. Z kolei rozkwit Małych Ojczyzn i absorbcja środków unijnych stanowią zasługę samorządów, w badaniach darzonych przez obywateli zaufaniem nawet trzy razy wyższym niż Sejm czy Senat. Zaś sukcesy drobnej i średniej przedsiębiorczości wynikały z tradycyjnej ale ponownie objawiającej się pracowitości Polaków i ich zdolności adaptacji do zmieniających się warunków – jednak dokonywały się nie dzięki lecz wbrew wielu praktykom władzy publicznej, zwłaszcza skarbowej. Startująca z poziomu rozpadu anachronicznego w wyniku przegranej w zimnej wojnie mocarstwa Rosja doczekała się po latach Skolkowa, rodzimego odpowiednika Doliny Krzemowej wzniesionego pod Moskwą. Za to polscy informatycy stanowią obiekt drenażu mózgów ze strony najbogatszych krajów.

Boom edukacyjny, imponujący bo przewyższający jeśli o liczbę studiujących chodzi (niedawno nawet 2 mln) wielokrotnie zamożniejsze państwa nie wziął się z niczego, lecz z ambicji polepszenia pozycji społecznej i bytu matarialnego. Jednak bohaterowie tej edukacyjnej hossy często zasilali później swoimi talentami kraje Zachodu a nie ojczyznę, co nie ich winę przecież stanowi. Emigracja za chlebem, podobnie jak demografia, pozostaje nierozwiązanym polskim problemem. Dotyczy najbardziej twórczej młodzieży.

Polska zachowała bowiem w świecie swoją kreatywną markę, stanowiącą wymierny kapitał społeczny. Oscar dla “Idy” Pawła Pawlikowskiego, dwie literackie nagrody Nobla: dla Wisławy Szymborskiej oraz Olgi Tokarczuk, międzynarodowy sukces zarówno sagi o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego jak jej bogatych wirtualnych i ludycznych mutacji, podziw dla “Katedry” Tomasza Bagińskiego pokazują, że wszystko, co wiąże się ze sferą ducha i umysłu pozostaje polską specjalnością.

Nie dostosowali się do tego politycy, forsujący doraźne rozwiązania ani urzędnicy utrudniający życie ludziom najbardziej aktywnym i tworzącym miejsca pracy. Pandemia koronawirusa w brutalny sposób zweryfikowała możliwości państwa, w kwestii tak podstawowej jak zdrowie publiczne bezradnego bardziej niż wiele administracji państw Trzeciego Świata. Zarazem jednak wychodzenie z pandemii służyć będzie nie tylko bilansowi stanu posiadania, ale korygowaniu wadliwych rozwiązań. Po raz kolejny w naszej historii w trudnej sytuacji społeczeństwo zdało egzamin w stopniu nieporównywalnie lepszym niż opłacana przez nie biurokracja zaś pomoc sąsiedzka okazywała się skuteczniejsza od sowicie dotowanych i teoretycznie wyspecjalizowanych instytucji. Sprzyja to wolnej od urzędowego entuzjazmu ale też populistycznego czarnowidztwa ocenie zmian ustrojowych.

Podobnie jak w dobie pamiętnej powodzi stulecia władza znów okazała się nieudolna, zaś obywatele wykazali się cierpliwością i zdolnością dostosowania się do zmieniających się warunków. O jakości państwa świadczy to fatalnie, o nas samych dużo lepiej. Nie dzieje się tak jednak wyłącznie podczas katastrof, ta sama różnica przejawiała się przez dekady transformacji w większości codziennych spraw. Obywatele przestają oglądać się na władzę, coraz częściej upominając się znów o swoje, jak jeszcze przed pandemią nauczyciele o godne płace czy obecnie przedsiębiorcy o powszechny samorząd gospodarczy. Zaś skoro transformacja – o czym była już mowa – wcale się nie kończy a z jej oceną nie ma powodu się spieszyć, również rządzący mogą uczyć się na własnych błędach. Jeśli nawet tak się nie stanie – rządzeni sobie poradzą, kolejny raz w historii.   

[1] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992, s. 7
[2] Tittenbrun, Upadek socjalizmu realnego… op. cit, s. 172
[3] Timothy Garton Ash. Polska rewolucjia. Solidarność 1980-81. Wyd. Res Publica, Warszawa 1990, s. 189 
[4] por. Tittenbrun, Upadek… op. cit, s. 215; zob. też “Życie Gospodarcze” nr 39 z 1990, s. 8
[5] Tittenbrun, Upadek… op. cit, s. 215; zob. też Drzwi obrotowe. “Konfrontacje” nr 7/8 z 1989, s. 20
[6] Mirosława Marody. System realnego socjalizmu… [w:] Co zostało z tych lat. Społeczeństwo polskie u progu zmiany ustrojowej. Aneks, Londyn 1991, s. 257
[7] ibidem
[8] Hanna Bojar. Rodzina i życie rodzinne [w:] Co zostało z tych lat… op. cit, s. 56
[9] Thomas L. Friedman. Świat jest płaski. Krótka historia XXI wieku. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2006, s. 426

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 2

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here