Co się zdarzyło w biurowcu zwanym Śluzą
Porównanie obecnej afery inwigilacji parlamentarzystów, prokuratorów i adwokatów z użyciem systemu Pegasus do amerykańskiego Watergate nie wydaje się zabiegiem na wyrost, pomimo coraz bardziej peryferyjnego charakteru polskiej polityki.
Richard Nixon pół wieku temu zdecydował się na nielegalne metody – jego komitet reelekcji włamał się do biur opozycji, by zainstalować tam podsłuch – chociaż i bez nich wygrałby wybory prezydenckie w USA. Rządzący w Polsce dwa lata temu postąpili podobnie, inwigilując sztab PO, pomimo że zwycięstwo w wyborach do Sejmu okazało się bezapelacyjne, co dało się przewidzieć.
O podjęciu bezprawnych działań w obu wypadkach nie decydował więc lęk przed porażką. Lecz po prostu skłonność do traktowania polityki jako gry wszystkimi środkami, niezależnie od ich stosowności, a życia publicznego jako areny tuszowania własnych kompleksów: w wypadku Nixona wynikających z niedostatków edukacji, zaś u Jarosława Kaczyńskiego biorących się z niezbyt bohaterskiego życiorysu.
Daleko idące skutki czujności murzyńskiego strażnika
Afera Watergate zaczęła się, gdy w waszyngtońskim biurowcu o tej właśnie nazwie (która po angielsku znaczy: “śluza”), mieszczącym kwaterę Partii Demokratycznej murzyński strażnik nakrył w nocy 17 czerwca 1972 r. pięciu włamywaczy. Jak się okazało, ich wpadka nastąpiła w trakcie drugiego tam wtargnięcia: mieli wymienić zainstalowany już aparat do podsłuchu, bo okazał się zepsuty. Na tę i inne podobne akcje G. Gordon Liddy pobrał w gotówce 83 tys dol. z komitetu na rzecz reelekcji Richarda Nixona, pozostającego prezydentem odkąd pokonał w wyborach 1968 r. Huberta Humphreya. Teraz zaś miał za rywala demokratę George’a McGoverna.
Nim minął tydzień od zatrzymań w biurowcu Watergate, Nixon przystał na tuszowanie sprawy. Za jego wiedzą CIA powiadomiła FBI, że włamanie uzasadnione było względami ochrony bezpieczeństwa narodowego. Teraz podobne wykręty towarzyszą wykorzystaniu inwigilującego programu Pegasus w Polsce.
Nixon wkrótce wybory wygrał (zdobył 60 proc głosów, zaś McGovern 40 proc), ale po nich ruszyła lawina oskarżeń. Prezydent kluczył. Zwalniał podwładnych, zamieszanych w aferę. Twierdził, że o niej nie wiedział, ale bierze za nią pełną odpowiedzialność. “I’m not a crook” (“nie jestem oszustem”) – zapewnił w listopadzie 1973 r. Sprawę badał specjalny prokurator, a także komisje parlamentarne.
Jak sędzia i dwóch dziennikarzy honor Ameryki ocaliło
Do przełamania omerty, zmowy milczenia, przyczyniła się stanowczość bliskiego wtedy siedemdziesiątki sędziego Johna Siricy. Gdy główny sprawca włamania do Watergate Liddy odmówił ujawnienia inspiratorów, Sirica wcześniej już przezywany “sędzią maksimum” ze względu na stałą tendencję do orzekania wyroków na zasadzie górnej granicy zagrożenia kodeksowego – skazał go na 20 lat więzienia, pokazując, że demokracja nie jest bezzębna.
Udowodnili to także, zyskując mołojecką sławę, demaskatorzy afery, dobiegający dopiero trzydziestki dziennikarze “Washington Post” Bob Woodward i Carl Bernstein, w serii artykułów ujawniający kolejne jej kulisy. Ich informatorem stał się powiązany ściśle z władzą, ale oburzony jej praktykami wysoki urzędnik o kryptonimie “Głębokie gardło” (pochodzącym od tytułu modnego wtedy filmu porno), z którym spotykali się w podziemnych garażach. Najpierw podejrzewano, że tym kluczowym kretem mógł zostać przyszły prezydent George Bush Senior, Henry Kissinger lub Aleksander Haig. Dopiero po latach ujawniono jego tożsamość: był nim ówczesny wicedyrektor FBI Mark Felt. Jak zauważa Paul Johnson: “Rozpoczynając publikację w dniu 10 października 1972 serii nowych artykułów “Washington Post” postanowił (..) uczynić z włamania w Watergate poważny problem moralny, a w ślad za nim poszły pozostałe środki przekazu na Wschodnim Wybrzeżu” [1].
“Wielu Amerykanów traktowało Watergate jako swego rodzaju pojedynek między Nixonem a środkami masowego przekazu, zwłaszcza telewizją” – wskazuje Longin Pastusiak [2]. Ta ostatnia, gdy nie było jeszcze internetu, stanowiła główne źródło wiedzy Amerykanów, spośród których aż 85 proc obejrzało choćby fragmenty transmitowanych przesłuchań w sprawie Watergate.
Wobec groźby impeachmentu – postawienia go w stan oskarżenia przez większość Izby Reprezentantów oraz dwie trzecie składu Senatu, jak stanowił wymóg konstytucyjny, co oznaczałoby pozbawienie go stanowiska – Richard Nixon sam powiadomił o złożeniu prezydentury w wystąpieniu telewizyjnym 8 sierpnia 1974 r o godz. 21. Dzień później opuścił Biały Dom, w którym zastąpił go inny republikanin wiceprezydent Gerald Ford.
Co kluczowe, Ford rychło ułaskawił poprzednika 8 września 1974, co zamknęło dochodzenie przeciw byłemu prezydentowi w sprawie Watergate. Jak pisze anonimowy autor wstępu do polskiego wydania publikacji tego ostatniego “Nigdy więcej Wietnamu”: “Po tym okresie Nixon wziął się do pisania książek, tworzenia fundacji, wygłaszania odczytów i innych podobnych, parapolitycznych działań. Musiało upłynąć trochę czasu, aby społeczeństwo amerykańskie zapomniało o przewinach swojego byłego przywódcy (..)” [3]. Za to, jak wyszczególnia oksfordzki słownik historii świata XX w, “W rezultacie, na kary więzienia skazano kilkunastu wyższych urzędników Białego Domu”, zaś “(..) afera Watergate, kumulując się ze skutkami wojny wietnamskiej, podważyła zaufanie opinii amerykańskiej do politycznego establishmentu kraju” [4].
Narodziny krytycznego pokolenia
28-letni Bill Clinton, wykładowca prawa w rodzinnym Arkansas, uczestniczył wtedy w kampanii do Kongresu: “(..) Pięć dni przed stanową konwencją demokratyczną w Hot Springs, prezydent Ford udzielił Richardowi Nixonowi bezwarunkowego pardonu za wszystkie przestępstwa, które popełnił, lub mógł popełnić podczas swojej prezydentury. Kraj był temu zdecydowanie przeciwny. Mieliśmy jeszcze szansę. Na konwencji stanowej (..) wygłosiłem płomienne przemówienie (..). Zacząłem od krytyki pardonu, który prezydent Ford udzielił byłemu prezydentowi Nixonowi. Jedno z lepszych zdań brzmiało: “Jeśli prezydent Ford czuje potrzebę wybaczania, powinien najpierw wybaczyć doradcom ekonomicznym rządu”. Z biegiem lat zmieniłem zdanie na temat pardonu dla Nixona. Zrozumiałem, że kraj musiał iść naprzód (..)” – przyznaje w autobiografii Clinton [5].
Rozwikłanie afery Watergate okazało się ważne, a nawet formacyjne, dla następnej generacji. Hillary wtedy jeszcze Rodham a nie Clinton miała 25 lat, gdy oto, co się jej przydarzyło: “Pewnego dnia w początkach stycznia piłam z Billem kawę w kuchni, gdy zadzwonił telefon. Był to Doar. Chciał zaprosić Billa do udziału w tworzonym właśnie zespole, który ma się zająć przygotowaniem impeachmentu. Powiedział Billowi, że zwrócił się (..) o zarekomendowanie kilku młodych prawników do pracy przy dochodzeniu. Na czele listy widniało nazwisko Billa (..). Bill powiedział Doarowi, że on sam postanowił startować do Kongresu (..). Doar oświadczył, że zadzwoni teraz do mnie. Zaoferował mi pełnoetatową pracę, wyjaśniając, że płaca będzie bardzo niska, godziny pracy długie, a samo zajęcie benedyktyńskie i monotonne. Jak to się mówi, propozycja nie do odrzucenia. W tym momencie amerykańskiej historii nie potrafiłam wyobrazić sobie ważniejszej misji. Bill cieszył się ze względu na mnie, poza tym oboje z ulgą przyjęliśmy pretekst do odłożenia na jakiś czas naszych osobistych spraw” [6]. Kolejne pokolenie polityków amerykańskich, które w ćwierć wieku po Watergate otwierać miało Polsce drogę do struktur atlantyckich, nie ustrzegło się oczywiście własnych afer i skandali (“Whitewater” Clintonów) ale zachowało szczególną wrażliwość na kwestie poszanowania demokratycznych procedur i respektowało ją u obywateli.
Zaś Richardowi Nixonowi nie pomogło nawet to, że zgodnie z przedwyborczymi obietnicami wreszcie zakończył brudną wojnę wietnamską, co nastąpiło na mocy układów paryskich ze stycznia 1973 r. Nixon musiał odejść nie dlatego, że zgodził się na podsłuchy, tylko z powodu, że gdy sprawa została ujawniona, kuglował i okłamywał własne społeczeństwo, najpierw odmawiając udostępnienia nagrań rozmów w swoim prezydenckim gabinecie, potem dostarczając je niepełne. Przede wszystkim jednak metody oraz sposób i styl działania jego ekipy okazały się przeżytkiem nie do przyjęcia dla społeczeństwa amerykańskiego. Nieugięci sędziowie i wnikliwi reporterzy, deszyfrujący kolejne rozdziały Watergate oraz senatorowie i kongresmeni, wycofujący poparcie dla prezydenta z własnej partii, działali w zgodzie z przekonaniem ogółu.
Powszechne przywiązanie Amerykanów do wolności, której podsłuchy i pokątne włamania tak oczywiście zaprzeczały, nie okazało się iluzją. Równocześnie też Nixon, w odróżnieniu od swojego poprzednika na urzędzie Lyndona B. Johnsona wychodzącego z wizjonerskim projektem Wielkiego Społeczeństwa nie reagował na wyzwania na miarę nowych czasów. Nie umiał też pomóc Amerykanom spełnić ich codziennych potrzeb w momencie kryzysu paliwowego, który sam sprowokował wraz z arabskim embargiem swoją nierozumną i jednotorową polityką bliskowschodnią. Braki na stacjach benzynowych, które w Stanach Zjednoczonych znajdują się przy każdym skrzyżowaniu dróg oraz ograniczenie prędkości na szosach do 88 km na godz (przelicznik 55 mil) ugodziło równie brutalnie w styl życia codziennego Amerykanów jak włamanie do kompleksu Watergate w ich system wartości. Zmiana stała się koniecznością i faktem.
[1] Paul Johnson. Historia świata. Polonia, Londyn 1989, s. 704
[2] Longin Pastusiak. Prezydenci. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1988, t. 3, s. 246
[3] Richard Nixon. Nigdy więcej Wietnamu. Wyd. Heuros, Łódź 1992, s. 10
[4] Mały oksfordzki słownik historii świata w XX wieku. Puls, Londyn 1992, s. 632
[5] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki. Warszawa 2004, s. 212
[6] Hillary Rodham Clinton. Tworząc historię. Świat Książki, Warszawa 2002, s. 68