To dobry rok dla Jarosława Gowina: wyszedł z rządu nie zgadzając się na niebezpieczne dla Polaków wybory “kopertowe”, żeby do niego powrócić na lepsze stanowisko – dalej jako wicepremier ale na czele ministerstwa rozwoju i pracy, zajmującego się realną gospodarką a nie odziedziczonego po poprzednim ustroju resortu nauki i szkolnictwa wyższego, który w lepiej funkcjonującej demokracji nie byłby w ogóle potrzebny. Wreszcie to Gowin obwieścił kompromis z większością Unii Europejskiej jeszcze przed jego formalnym zawarciem. Wszystko potwierdziło się co do joty, a ambitny polityk z Krakowa w roli herolda dobrych wiadomości zluzował prezydenta, premiera, ministrów spraw zagranicznych i polityki europejskiej.
Gdyby prezes Jarosław Kaczyński dotrzymał słowa i to Gowina, a nie Antoniego Macierewicza powołał na ministra obrony narodowej w pierwszym rządzie PiS po ponownym dorwaniu się tej formacji do władzy – partia miałaby zapewne w sondażach parę punktów więcej i wyprzedzałaby Koalicję Obywatelską zamiast mieć z nią taki sam wynik (po 25 proc w najnowszym badaniu Kantar) [1]. W resorcie u Gowina bowiem nie straszyłby Bartłomiej Misiewicz, nie plątałby się Edmund Janniger, wszystko pozostawałoby uporządkowane i eleganckie. Presentable, jak mówią Francuzi, na co w polszczyźnie nie ma jednego słowa, najlepiej oddaje to formuła: nadające się do pokazania.
Za wcześnie jednak, by ogłaszać już drugiego premiera z Krakowa, bo pamiętamy, jak się to skończyło w wypadku pierwszego: Jana Rokity. Zresztą Gowina uznać należy raczej za przeciwieństwo niedoszłego szefa rządu PO-PiS Anno Domini 2005. Rokita pozostawał przemądrzały i arogancki, Gowin zawsze okazuje się niespotykanie uprzejmy. Tamten rzucał bon motami w komisji do spraw afery Lwa Rywina ale nikogo za nią skutecznie pod sąd nie postawił, z kolei Gowin niepostrzeżenie niemal zwykł robić swoje i to, że mu się udało widać wyłącznie po efektach.
Żaden polityk w Polsce, może poza młodszym o 15 lat Szymonem Hołownią nie programuje z równie żelazną konsekwencją własnej kariery.
Odkąd w wieku Chrystusowym 33 lat, został redaktorem naczelnym krakowskiego miesięcznika “Znak” – co dla katolickiego intelektualisty jest tym, czym dla piłkarza objęcie funkcji kapitana warszawskiej Legii – jeśli nawet zdarzy mu się krok w tył, to rychło wykonuje dwa kolejne naprzód. “Znak” go zresztą wyklął i pozbawił honorowego miejsca w redakcji, gdy rząd PiS, w którym zasiadał przeprowadził to, co sam nazywa reformą sądownictwa a oponenci jego niszczeniem. Oświeceni katolicy spostponowali Gowina nie bacząc, że robił wszystko, by zaznaczyć zdanie odrębne – zagłosował wprawdzie za, ale nie klaskał ani się nie cieszył, jak pisowska czerń z sejmowych ław. Odłóźmy jednak żarty na bok, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, niebawem może być tak, że dawni koledzy zmuszeni będą Gowina przepraszać, jeśli okaże się “ostatnią nadzieją białych”, jak mawiano kiedyś o Andrzeju Gołocie (nie wiem, czy znający kiedyś doskonale Wisławę Szymborską doktor filozofii Gowin podziela tę fascynację nieżyjącej już noblistki postacią kontrowersyjnego pięściarza) – czyli wraz ze swoimi osiemnastoma sejmowymi szablami stanie się zwornikiem nowego demokratycznego układu. A to, jeśli użyć stopniowania samego Jarosława Kaczyńskiego, którym posłużył się kiedyś, zapytany o możliwość koalicji PiS z Samoobroną – skrajnie mało prawdopodobne, ale niewykluczone.
Paradoks Gowina zasadza się bowiem dziś na tym, że nie ma szans zostać premierem rządu z udziałem PiS – funkcja ta musi pozostać zarezerwowana dla partii-matki, a Gowin jako koalicjant wewnętrzny kieruje kanapowym, chociaż niekonkurencyjnym, ale jednak osobnym Porozumieniem, wypiętrzonym z dawnej Polski Razem. Za to łatwo wyobrazić sobie Gowina jako premiera rządu, powołanego przez nową większość sejmową na zasadzie pospolitego ruszenia: wszyscy przeciw PiS. Co więcej – w razie wyłonienia się podobnej siły głosów byłby on jedynym poważnym kandydatem do odegrania tej roli.
A grał już w życiu różne. W 2013 r. rzucił w Platformie Obywatelskiej wyzwanie wciąż mocnemu chociaż spoglądającemu już w stronę Brukseli Donaldowi Tuskowi, wtedy premierowi już od sześciu lat. Jako jego kontrkandydat do roli przewodniczącego partii zdobył 20,5 proc głosów. Każdy, kto chociaż trochę zna Tuska, Platformę i ich powikłane wzajemne relacje przyzna, że to bardzo dużo.
Słyszał krzyk embrionów, likwidowanych w ramach dopuszczalnych przy in vitro zabiegów, więc byłby do zaaprobowania nawet dla Konfederacji. Nie błaznował zresztą, gdy to mówił, pozostaja naprawdę żarliwym katolikiem, w odróżnieniu od wielu bigoteryjnych obłudników ze Zjednoczonej Prawicy, na czele z prezesem rządowej telewizji Jackiem Kurskim, biorącym niedawno drugi ślub kościelny w kojarzonych z Janem Pawłem II Łagiewnikach. Sprzeciwił się też Gowin wyborom pocztowym tak stanowczo, że odszedł z rządu, co powinno zyskać mu zrozumienie Koalicji Obywatelskiej a może i lewicy. Najkrócej więc rzecz ujmijmy: na kłopoty tylko tylko Gowin i nikt inny.
Kto jednak zapamiętuje szczegóły z pozoru drugoplanowe, które za to budują mechanizmy uprawiania polityki a zwłaszcza wszystkie jej uprawdopodobnienia – ten pamięta, że wokół Gowina wtedy w maju było… mnóstwo wolnej przestrzeni. Nie jest to bowiem lider otoczony oddanym zapleczem zwolenników, władnych skoczyć za nim w ogień i wodę, bo jak mówili kiedyś legioniści Józefa Piłsudskiego: komendant wie lepiej. Chociaż jeśli trzeba, Gowin potrafi być bezwzględny, pamiętamy jak przewalczył swój jesienny powrót do rządu kosztem krótkotrwałej wicepremier Jadwigi Emilewicz, która w całej jego grze odegrała wyłącznie rolę kukiełki i pacynki, chociaż naprawdę Joanną Lichocką nie jest, co więcej każde takie porównanie stanowi dla niej ciężką obrazę.
Łodzią kołysze dziś nie Gowin, tylko Zbigniew Ziobro, paradoks polega na tym, że w razie czego sam z niej pierwszy wypadnie, zaś wicepremier od rozwoju, z doktoratem, ma szansę zostać kapitanem łajby ale… za cenę zmiany bandery. To już cała seria paradoksów. i warunków, co do których wątpić można, żeby się spełniły równocześnie.
Z drugiej jednak strony Jarosław Gowin niewątpliwie kocha Pana Boga po pierwsze szczerze, po drugie… z wzajemnością. Już w debiucie jako polityk z poparciem PO zdobył mandat senatora z Krakowa. Po upływie dziesięciolecia wszedł do Sejmu też z Krakowa, ale z listy PiS i z ostatniego miejsca.
Kiedy prowadziłem w telewizji internetowej program “Pod Palmą”, we wtorkowe południe w Sejmie szukałem gościa do studia na godz. 16 tegoż dnia, jeden mi się wycofał, zadzwonił, że nie da rady dojechać, był styczeń i śnieżyca straszna. Podszedłem więc na korytarzu do Jarosława Gowina. Przez chwilę wertował swój terminarz, staromodny i ciężki. Wreszcie z całą powagą oznajmił, że z chęcią przyjdzie do programu… w marcu w ostatni wtorek przed Wielkanocą, bo wtedy ma wolny termin. Zaraz to zresztą zapisał. Wcale nie pozował, naprawdę pozostaje tak zorganizowany. Rozmówcę “na już” dobrałem więc sobie z grona polityków, co mediom nie odmawiają, tak jak byli kiedyś żołnierze co się kulom nie kłaniali. A przed wtorkiem w Wielkim Tygodniu zadzwoniłem do Gowina, żeby termin potwierdzić, rzucił krótkie “oczywiście”, do studia przyszedł, program z nim okazał się udany…
Gdy był członkiem Platformy Obywatelskiej pytano, jak w niej wytrzymuje, w czasach PiS jest podobnie.
Nie ustrzegł się lapsusów, wynikających z wybujałego ego, jak wówczas, gdy perorował, że człowiekowi z liczną rodziną ciężko przychodzi wyżyć za 17 tys zł miesięcznie, co natychmiast podchwyciły populistycznie nastawione media, chociaż swoim gwiazdkom i gwiazdeczkom też nie płacą deputatami kartoflanymi.
Dalece poważniejszym błędem Gowina, jako ministra sprawiedliwości jeszcze w rządzie PO okazała się likwidacja małych sądów w miastach powiatowych, co wydłużyło w Polsce lokalnej drogę do sprawiedliwości. Jako szef resortu szkolnictwa wyższego w rządzie PiS z kolei ograniczył rolę samorządności uczelni, chociaż to ona stanowiła przed laty… temat doktoratu Jarosława Kaczyńskiego. To dowód, jak starannie pielęgnowana tożsamość krakowska a teraz warszawska działa czasem jak końskie okulary.
Gdy w sejmowej Sali Kolumnowej wchodząc w rolę prezydenta, premiera i ministrów spraw zagranicznych oraz do spraw europejskich równocześnie ogłaszał dobrą nowinę o kompromisie budżetowym z Unią – ponieważ z góry wiedziałem co powie, skupiłem się na tym, jak to robi. Zastanowiłem się, jakie marzenie mu przyświeca. I znowu niech pomoże francuski leksykon polityczny, bogatszy od naszego o prawie dwieście lat demokracji: Francuzi mówią o takich “presidentiable”, czyli – w największym przybliżeniu – nadający się do tego, żeby zostać prezydentem. Może więc o to chodzi.
W 2025 r. Andrzej Duda kończyć będzie drugą kadencję, wprawdzie wiele razy łamał Konstytucję dla Kaczyńskiego, ale ten nie zrewanżuje się mu tym samym, żeby mu zapewnić trzeci mandat. Szykowany do nowej roli Mateusz Morawiecki może się okazać zużyty łączeniem dotychczasowej premierowskiej funkcji z rolą prezentera niezliczonych medialnych inscenizacji, do których nie tylko zdaniem wrogów sprowadza się sprawowanie przez niego urzędu. Więcej kandydatów do tej funkcji w twardym PiS nie ma, a kanapa partyjna koalicjanta wewnętrznego może okazać się w tym wypadku równie skuteczna w katapultowaniu wzwyż jak fotel w samochodzie Jamesa Bonda w kultowym filmie o agencie 007.
Zaś co do urzędu premiera – w sejmowych kuluarach słyszy się czasem, że Gowin jest na to za inteligentny, a szefem rządu po Morawieckim zostanie raczej Mariusz Błaszczak lub Joachim Brudziński. Niech to starczy za konkluzję tego odcinka, skoro wiadomo, że to nie koniec, o ambicjach i planach Gowina będziemy jeszcze pisać wielokrotnie, oby tylko świat polskiej polityki im sprostał…
[1] sondaż Kantar z 4-9 grudnia 2020