Jubileuszowy rok naszego futbolu zaczęliśmy od remisu 3:3 z Węgrami, z którymi w 1921 r. zagraliśmy pierwszy w historii mecz, zakończony wtedy porażką 0:1. Dla kibiców prezentem na stulecie okazał się tytuł najlepszego piłkarza świata dla Roberta Lewandowskiego. Jednak piłka nożna to sport zespołowy, a o tym, czy mamy drużynę rozstrzygną finały Euro, gdzie w grupie zagramy z Hiszpanią, Szwecją i Słowacją oraz dalszy ciąg eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Świata w Katarze: głównym rywalem nie są tam Węgry lecz Anglia.
Dwukrotnie w historii zdobywaliśmy trzecie miejsce w świecie: na turnieju w Niemczech w 1974 r. gdy trenerem był Kazimierz Górski a królem strzelców został Grzegorz Lato oraz w Hiszpanii w 1982 r, kiedy drużynę prowadził Antoni Piechniczek.
Każdy selekcjoner narodowej reprezentacji, nie tylko Paulo Sousa, który zadebiutował w tej roli w Budapeszcie, staje przed dylematem, jak ożywić piękne wspomnienia.
Zaś na legendę polskiej piłki nożnej składają się nie tylko wygrane mecze, ale również zwycięskie remisy. Ten na Wembley w 1973 r. utorował nam drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata i późniejszych sukcesów. Kolejny ze Związkiem Radzieckim, w Hiszpanii w trakcie stanu wojennego w kraju, ucieszył znękanych rodaków, bo nie tylko o futbol wtedy chodziło. Na trybunach zakwitły wówczas trzymane przez emigrantów transprenty zdelegalizowanej w Polsce Solidarności.
Stadiony świata zamiast obróbki skrawaniem
“W czerwcu 1969 r. Lato zdał maturę i obronił pracę dyplomową pt. Uchwyt pneumatyczny z zabierakiem do obrabiarki. Został technikiem obróbki skrawania. Fach miał w ręku. O studiach nawet wtedy nie myślał. W głowie miał tylko piłkę nożną. To była jego jedyna miłość” [1]. Z wzajemnością: tym stwierdzeniem warto uzupełnić relację jego biografa Marka Bobakowskiego.
Już w pięć lat później Lato strzeli jedyną bramkę jaka padnie w ostatnim dla Polaków spotkaniu mistrzostw w Niemczech z Brazylią, co reprezentacji narodowej da trzecie miejsce w świecie, jemu zaś tytuł króla strzelców całego turnieju, bo to już siódme trafienie: średnio wypada jeden gol na mecz.
Przedtem Polska, w finałach po raz pierwszy od 1938 r. kiedy rozegra jeden tylko mecz, także z Brazylią, ale przegrany po dogrywce 5:6 – pokona w Niemczech kolejno Argentynę (3:2), Haiti (7:0), Włochy (2:1), Szwecję (1:0) i Jugosławię (2:1), przegra zaś tylko z gospodarzami (0:1) po spotkaniu nazwanym piłką błotną, bo zanim sędzia zagwiżdże po raz pierwszy, nad stadionem rozszaleje się oberwanie chmury. Utrudni to grę drużynie, podziwianej za widowiskowy styl.
W trakcie transmisji kolejnych spotkań ulice polskich miast pustoszeją. Po kolejnych zwycięstwach wychodzą na nie grupy ludzi z biało-czerwonymi flagami. Nikt ich nie organizuje. Dzielą się swoją radością. To okazja do patriotycznych demonstracji na kilka lat przed wyborem Karola Wojtyły na Papieża i fenomenem pierwszej Solidarności.
Piłkarze, głównie z klubów fabrycznych, jak mielecka Stal Grzegorza Laty, wojskowych jak Legia Kazimierza Deyny, milicyjnych jak Gwardia Władysława Żmudy nie mają się źle jak na ówczesne warunki, bo żyją w czteropokojowych mieszkaniach pozałatwianych przez prezesów i jeżdżą dużymi fiatami na talony. Ale za granicą ciułają waluty z dolarowych diet. Na turnieju niespodziewanie wygrywają z milionerami z najbogatszych klubów zachodnich.
Po naszym zwycięstwie nad Włochami rekrutujący się z gastarbeiterów “tifosi” znani z fanatyzmu kibice skupiają się pod szatnią rywali.
– Gdzie ci najdrożsi piłkarze, którzy nie potrafią grać? – wykrzykują rozeźleni do swoich.
Tamci pojadą do domu, a w turnieju pozostaną Argentyńczycy, bo nasi zachowują się po sportowemu. Grają na całego, choć awans dzięki wcześniejszym dobrym wynikom mają już przed meczem zapewniony. Zyska im to sympatię i uznanie świata.
– Indywidualność każdego z nas stanowiła wkład do drużyny – powiedział mi teraz w przeddzień meczu z Węgrami pomocnik Henryk Kasperczak, który na tamtym turnieju zagrał we wszystkich spotkaniach. – W każdym człowieku tkwią dążenia do sukcesu. Pobudzają do doskonalenia umiejętności. Ambicją i wolą walki nadrabialiśmy różnicę. Nie byliśmy inni od tych bogatych. Nie czuliśmy się od nich gorsi. Nasz zespołowy sposób gry przyniósł wyniki. Nie mieliśmy tylko takiego przebicia, jeśli chodzi o marketing, jak zawodnicy z zachodnich reprezentacji. Nas wychowano inaczej. W skromniejszych warunkach. Ale za sprawą woli walki i kolektywnych umiejętności na boisku ta rożnica nie tylko zanikała, ale dużo więcej: wygrywaliśmy – wspomina Kasperczak.
Wszystkie zwycięskie remisy
Marsz polskich piłkarzy po sławę i uznanie zaczął się jednak od zwycięskiego remisu na Wembley 1:1 w 1973 r. z mistrzami świata sprzed 7 lat. Taki wynik wystarczał, bo wcześniej wygraliśmy 2:0 z Anglikami w Chorzowie, kiedy to Włodzimierz Lubański odebrał piłkę jednemu z najlepszych na świecie obrońców Bobby’emu Moore’owi i strzelił jedną z bramek. W tym samym meczu doznał jednak kontuzji, która wyeliminowała go z udziału w finałach, do których dzięki niemu awansowaliśmy.
Na Wembley bohaterem okazał się Jan Tomaszewski, w bramce tak skuteczny, że nazwano go “człowiekiem, który zatrzymał Anglię”. Złotą bramkę strzelił Jan Domarski, kolega Laty i Kasperczaka z mieleckiej Stali. Potem wprawdzie na finały do Niemiec pojechał, ale tylko jako rezerwowy, bo u Górskiego nie grało się za zasługi, a w lepszej formie był Andrzej Szarmach, po Lacie najskuteczniejszy strzelec turnieju.
– Ten sukces dał nam kopa do przodu, jeśli można tak powiedzieć – mówi dziś o Wembley Henryk Kasperczak.
Zaś awans do następnych mistrzostw w Argentynie (1978 r.), kiedy selekcjonerem był Jacek Gmoch zawdzięczamy… kolejnemu zwycięskiemu remisowi, tym razem w Chorzowie z Portugalią. Złotą bramkę strzelił tym razem Kazimierz Deyna, bezpośrednio z rzutu rożnego, co w piłce nożnej zdarza się niezmiernie rzadko. Nie przejmował się, że przez cały mecz strasznie gwizdała na niego śląska publiczność. Remis wystarczał, bo wcześniej w Porto wygraliśmy 2:0 po dwóch golach Laty. Zaś piąte miejsce w Argentynie… uznano wtedy za porażkę. Wiele byśmy dziś dali za podobny wynik…
Do czwórki najlepszych z dowódcą czterech pancernych
Przed finałami mistrzostw świata w Hiszpanii (1982 r.) kiedy drużynę prowadził trener Antoni Piechniczek nie rozegraliśmy żadnego meczu towarzyskiego. W Polsce dopiero co wprowadzono stan wojenny, więc kraje socjalistyczne się bały, a zachodnie bojkotowały. Przyjechaliśmy od razu grać o punkty.
Za to miał kto wtedy piłkarzy pilnować. Jak relacjonują biografowie selekcjonera Piechniczka: “Nominację na komisarza wojskowego w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Sportu otrzymuje płk. Wacław Feryniec, zastępca szefa Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego. Odpowiada za dozór nad tym, co się dzieje w Hiszpanii. W czasie II wojny światowej Feryniec jest dowódcą czołgu T-34 o numerze 102 wchodzącego w skład I Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte (pierwowzoru “Rudego” z książki Janusza Przymanowskiego “Czterej pancerni i pies”)” [2].
Trudniej przyszło jednak upilnować kibiców. Zaś dzięki temu, że wcześniej po trzech bramkach Zbigniewa Bońka pokonaliśmy 3:0 Belgię, z którą zawodnicy radzieccy wygrali tylko 1:0, nam do awansu do najlepszej czwórki mistrzostw wystarcza remis z ZSRR. Wiadomo też, że nie tylko o futbol wtedy chodzi.
Jak opisują Beata Żurek i Paweł Czado: “Meczowi ze Związkiem Radzieckim towarzyszy niezwykła otoczka. Na trybunach są polscy kibice, rozwijają transparenty Solidarności. Transmisja do kraju odbywa się z kilkuminutowym opóźnieniem. Kiedy hiszpańska telewizja pokazuje trybuny z transparentami, w Polsce na wizji pokazywany jest neutralny fragment trybun.
Grzegorz Lato: – Siedział facet w reżyserce i kiedy pojawiał się transparent z “Solidarnością”, naciskał guzik z przebitką i pokazywał kibiców. W polskiej telewizji niczego nie można było dostrzec” [3]Na boisku padł jednak bezbramkowy remis. W kraju fetowany jak zwycięstwo. Dodał otuchy. Polacy w półfinale przegrali z Włochami, którzy wtedy zdobyli mistrzostwo. Podobnie jak w RFN wywalczyliśmy trzecie miejsce, pokonując na koniec Francję.
Furtkę do następnego Mundialu, w Meksyku (1986 r) otworzył nam kolejny zwycięski remis, z Belgią w Chorzowie. Rywale zresztą też awansowali, a w finałach zdobyli czwarte miejsce. Polska znalazła się wśród szesnastu najlepszych drużyn, pokonując Portugalię, już wtedy bardzo mocną.
Bramki strzelali, regulaminu nie znali
Tradycję zwycięskich remisów zapoczątkował jeszcze Górnik Zabrze, walczący w 1970 r. o pierwszy w historii polskiej piłki awans do finału europejskich pucharów. Nic jednak tego nie zapowiadało. Po meczu u siebie z wynikiem 2:2 z Romą nasi gracze schodzili smutni do szatni, bo wcześniej w Rzymie też padł remis, ale 1:1, a pamiętano, że w pucharach bramki zdobyte na wyjeździe liczą się podwójnie.
Nastroje zmieniły się już po meczu. Jak czytamy w biografii Lubańskiego:
“Wtem otworzyły się drzwi, za którymi okazało się oblicze redaktora Jerzego Wykroty z “Trybuny Robotniczej”.
– Czemu macie takie grobowe miny? – zapytał z głupia frant.
– Nie zna pan mądrzejszych pytań? – odpowiedział za wszystkich [Zygfryd] Szołtysik (..).
– Ludzie, to wy nic nie wiecie? – do dziennikarza dotarło wreszcie, co jest przyczyną tego cmentarnego nastroju. – Przepisy UEFA mówią wyraźnie, że bramki w meczu wyjazdowym liczą się podwójnie tylko wówczas, jeżeli uzyskane zostały w normalnym czasie gry, a więc do 90 minuty. Dogrywka jest zupełnie oddzielnym rozdziałem. Gramy trzeci mecz” [4].
W finale Pucharu Zdobywców Pucharów zagrał ostatecznie zabrzański Górnik a nie Roma. Wprawdzie skończyło się porażką z Manchesterem City 1:2, ale to i tak najlepszy wynik w historii klubowej piłki w Polsce. Stuletniej, odkąd pierwszy tytuł mistrza uzyskała w 1921 r. Cracovia.
W tej skali Górnik Zabrze pozostał fenomenem. Gdy wygrywał w kopalniach wzrastało wydobycie, co potwierdzały statystyki.
Jak rodzi się zespół
Nie brak więc szczytnych tradycji, do których można nawiązywać. Świetny prognostyk stanowi laur najlepszego piłkarza świata dla Roberta Lewandowskiego. Nie dostąpili tego zaszczytu nawet Kazimierz Deyna, trzeci w plebiscycie “France Football” w 1974 r. ani Zbigniew Boniek, który w 1982 r. powtórzył ten sukces. Pozostaje sukces lidera przekuć na wyniki drużyny narodowej. Lewandowski nie jest sam, sporo zawodników gra z sukcesem w renomowanych klubach zachodnich.
– Jeśli teraz stworzy się zespół, a indywidualności się do tego dopasują, to będzie wielka kolektywna ekipa – przewiduje Henryk Kasperczak. – W piłce nożnej zazębiają się tryby ludzkich indywidualności. Każdy ma swoją rolę, żeby pomóc ten parowóz rozpędzić po szynach, wszystkie doskonałości indywidualne się sumują, na tym polega drużyna – podkreśla bohater mistrzostw z 1974 i 1978 r. To, czy niedawny wynik z Budapesztu uznamy w przyszłości za kolejny zwycięski remis w historii polskiej piłki, zależy już od powodzenia dalszych działań nowego trenera Paula Sousy i jego rodzącej się ekipy.
[1] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Aha! Łódź 2015, s. 20-21
[2] Paweł Czado, Beata Żurek. Piechniczek. Tego nie wie nikt. Agora, Warszawa 2015, s. 36
[3] Czado, Żurek. Piechniczek… op. cit, s. 35[4] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 151