Blaski i nędze stanu wyjątkowego
Wprowadzenie stanu wyjątkowego na terenach przygranicznych w reakcji na obecność koczujących imigrantów pokazać ma stanowczość pisowskiej ekipy. Tyle, że podobnej determinacji zabrakło jej w toku półtorarocznej już katastrofalnej pandemii koronawirusa.
W związku ze złowrogim pochodem COVID-19 stanu wyjątkowego nie wprowadzono, ponieważ – jak dowiadywaliśmy się nieoficjalnie od przedstawicieli obozu rządzącego – naraziłoby to państwo na konieczność wypłaty odszkodowań pokrzywdzonym przedsiębiorcom. Władza ogłaszała kolejne lockdowny, zakazywała ludziom pracować, nie rekompensowała strat. Wprost przeciwnie, kosztowną inżynierię społeczną obecnej ekipy finansują z podwyższanych im danin obywatele aktywni i broniący miejsc pracy, które w lepszych czasach udało im się stworzyć. Zakazywano imprez masowych i zamykano kina czy siłownie, ale nie zamrożono spłaty rat kredytów ani działalności windykatorów.
Wprowadzenie prezydenckim rozporządzeniem z czwartku 2 września stanu wyjątkowego na trzydzieści dni w 183 miejscowościach województw podlaskiego i lubelskiego nie niesie za sobą żadnej grozy, ale liczne restrykcje, utrudniające życie mieszkańcom ale także uniemożliwiające dokumentowanie działań władz na tych terenach przez ekipy dziennikarskie lub organizacje pozarządowe. Obcy, którzy tam nie mieszkają, w ogóle nie mają prawa się pojawiać na obszarze, objętym stanem wyjątkowym. Nie dotyczy to tylko funkcjonariuszy oraz uprawnionych ratowników.
Czasem trudno zrozumieć tę władzę. Gdy inicjowała przez sześć lat swoich rządów przedsięwzięcia wprawdzie gospodarczo i społecznie kosztowne (jak program 500 plus nie przynoszący zresztą deklarowanego pierwotnie jako główna przesłanka demograficznego efektu), skutkowały one jednak stabilnym poparciem politycznym ze strony grupy, uzależnionej od świadczeń społecznych, co pozwoliło wygrać kolejne wybory parlamentarne (2019) i prezydenckie (2020 r.). Hałaśliwe działania wobec TVN czy wojownicze pokrzykiwania w stosunku do Unii Europejskiej utwardzają elektorat partii rządzącej i utrudniają obejście PiS z prawej flanki przez inną nową, lub już istniejącą (Konfederacja) siłę, czego Jarosław Kaczyński od lat bardzo się obawia. Przeprowadzenie zaostrzenia aborcji z pominięciem parlamentarnych procedur, za to z użyciem Trybunału Konstytucyjnego, wyprowadziło co prawda protestujące tłumy na ulice, ale miało zjednać rządzącym przychylność środowisk katolickich.
W przypadku stanu wyjątkowego na rubieżach równie jasnej kalkulacji skutków nie ma, wciąż trudno je przewidzieć, jedno za to wydaje się pewne: sytuacja na granicy białoruskiej aż takich działań prawnych nie wymagała. 32 imigrantów ani nawet manewry “Zapad” nie tworzą zagrożenia dla prawie czterdziestomilionowego państwa. U podstaw prezydenckiej decyzji o stanie wyjątkowym leżą więc racje socjotechniczne.
Przecieki z obozu rządzącego potwierdzają, że brano je pod uwagę, gdy rozważano termin. Zrezygnowano z daty 1 września, kiedy prezydent miał pierwotnie decyzję ogłosić, bo uznano, za fatalne skojarzenie jej z rocznicą wybuchu II wojny światowej. Przedstawiciele PiS nie tają, że to zdecydowało.
Widać więc sytuacja na granicy wschodniej nie jest aż tak dramatyczna, skoro z wprowadzeniem stanu wyjątkowego dało się bez uszczerbku zaczekać ponad 24 godziny. Zresztą jeszcze niedawno sami rządzący przekonywali, że na Podlasiu i Lubelszczyźnie wszystko pozostaje pod kontrolą.
Teraz władza raczej zagrożenie wyolbrzymia i wprowadza środki wobec niego przesadne. Pragnie pokazać, że jest mocna i – w czym lubuje się zwłaszcza Jarosław Kaczyński – zarządzać lękami rodaków.
Większość Polaków nie chce masowego napływu imigrantów (sprzeciwia się temu 55 proc badanych niedawno przez United Survey), co nie oznacza jednak, że sprzeciw ten wyznacza postawy obywateli wobec władzy.
Raz wprawdzie strach przed uchodźcami przyczynił się do wygrania wyborów przez PiS (w 2015 r.), a obawy przed imigrantami nie są płonne, co pokazał parę lat temu przebieg nocy sylwestrowej w Niemczech, kiedy to grupy niedawnych azylantów rozrabiały i zaczepiały przechodniów, zwłaszcza zaś młode kobiety, co obficie relacjonowały wtedy stacje telewizyjne, poza tymi, co uległy kryteriom specyficznie pojmowanej poprawności i same siebie ocenzurowały.
Jednak teraz dla Polaków ważniejszym zagrożeniem pozostaje pandemia koronawirusa. Wtedy problem COVID-19 jeszcze nie istniał, nie rozważali go nawet najbardziej przenikliwi futurolodzy i progności. Obecnie, po powrocie dzieci i młodzieży do nauczania stacjonarnego w szkołach, dalece bardziej obchodzi zwyczajnych obywateli groźba czwartej czy nawet piątej fali zarazy z chińskiego Wuhan niż nawet najbardziej masowe transfery wygnańców z Azji Środkowej, wspomagane po to, żeby zaszkodzić Unii Europejskiej przez białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenkę.
Skoro władza szuka wszelkich sił i środków, żeby zapewnić szczelność granic, a tak przynajmniej twierdzi – uderzający okazuje się fakt, że nie zwróciła się wzorem Litwy i Łotwy o pomoc do Frontexu, unijnej agencji wyspecjalizowanej w ich ochronie, a w dodatku jako jedyna tej rangi agenda UE mającej siedzibę w Warszawie. W świetle braku takiego współdziałania niezbyt wiarygodnie brzmią słowa prezydenta Andrzeja Dudy o konieczności zabezpieczenia przez nas wschodniej granicy Unii Europejskiej.
Po prezentacjach projektów społeczno-gospodarczych (Polski Ład) w PowerPoincie i ogłaszaniu dyplomatycznych sukcesów w związku ze spotkaniami skąpo odnotowanymi przez światowe agencje informacyjne, władza kontynuuje teflonową politykę. Z licznych choć niezręcznych korytarzowych wypowiedzi przedstawicieli obozu rządzącego wynika wprost, że stan wyjątkowy wprowadzany jest… poniekąd na wszelki wypadek. Nie służy to powadze władzy.
Za to w jej intencji powinno posłużyć własnej popularności. Zaufanie do prezydenta Andrzeja Dudy (43 proc w sierpniowym sondażu IBRIS) oraz premiera Mateusza Morawieckiego (40 proc w tymże) znacząco przekracza odsetek wyborców, zamierzających zagłosować na PiS (37 proc w badaniu United Surveys z 27 sierpnia). Pokazanie, że rząd, który o stan wyjątkowy zawnioskował, współpracuje sprawnie z prezydentem, co go wprowadził i sejmową większością, która wkrótce to zalegalizuje – może służyć pozyskaniu choćby ułamkowego elektoratu “państwowców”, obawiających się swarów i chaosu.
W sytuacji, gdy z badań opinii wynika, że PiS nie rządziłoby po wyborach jak teraz samodzielnie, lecz co najwyżej z Konfederacją (razem zdobyłyby bowiem 250 mandatów), nikła nawet nadwyżka ma kolosalne znaczenie. Przybliża tak kochającego władzę Kaczyńskiego do marzeń o odbudowie stabilnej większości. Ta ostatnia przecież w obecnym Sejmie zawisła na ludzkich słabościach Pawła Kukiza i jego współpracowników. A prezes od polityków obrotowych trwale nie zamierza się uzależniać. Uchodźcy, białoruskie KGB, a nawet manewry “Zapad” nie są więc prawdziwą przyczyną, lecz tylko pretekstem.
Nikt nie twierdzi, że działania białoruskiej dyktatury, filtrującej uchodźców i dostarczajacej całej logistyki ich exodusu, nie stanowią problemu dla bezpieczeństwa Polski. Trudno też bagatelizować zagrożenie masowym napływem obywateli z Trzeciego Świata, we wszystkich aspektach: od kulturowego po humanitarny. Jednak w sytuacji, gdy pandemia wciąż się nie skończyła, trudno oprzeć się wrażeniu, że władza otwiera sobie kolejne fronty i tworzy fikcyjne przyczółki, żeby zamaskować własną nieudolność w najważniejszej z toczących się wojen: o życie i zdrowie Polaków. Nie zagrażają im Afgańczycy z pasa granicznego ani służby Łukaszenki, lecz pandemia COVID-19.
Gdy w sierpniu 1988 r. strajkowały masowo śląskie kopalnie a telewizja zapowiedziała po dzienniku wystąpienie wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka – co bardziej strachliwi koledzy z opozycji obawiali się już powtórki stanu wojennego sprzed siedmiu lat. Tymczasem w wieczornym przemówieniu wicepremier ogłosił z ekranu… wprowadzenie godziny milicyjnej w województwie katowickim. I tylko tyle.
– Kiszczak strzelił z patyka – podsumował ktoś wtedy.
Tym razem, jak się wydaje, z patyka strzela również całkiem demokratycznie wyłoniona władza.