Śmierć ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego – najsłynniejsze po zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza z 1922 r. zabójstwo polityczne międzywojennej Polski – stała się wreszcie osnową powieści. Pisze ją Robert Bombała, producent telewizyjny, dziennikarz specjalizujący się w tematyce ekonomicznej i pasjonat historii.
Jeden z najbliższych zaufanych Józefa Piłsudskiego Bronisław Pieracki, który do Legionów poszedł jako maturzysta, na froncie został postrzelony w pierś a po wojnie pełnił funkcje ministerialne w kilku rządach zginął od kul ukraińskiego zamachowca Hryhoryja Maciejki. Terrorysta czatował pod klubem w budynku na Foksal, w którym dziś mieści się propisowskie Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Bomba nie zadziałała, gdy ją rzucił. Zamachowiec użył więc scenariusza rezerwowego i dwukrotnie strzelił ministrowi w tył głowy, jak w sześć lat później mordercy oficerom z Katynia. Był 15 czerwca 1934 roku.
Zabójca uciekł do bramy kamienicy na Okólniku. Na klatce schodowej zrzucił i zostawił charakterystyczny płaszcz. W kieszeni znaleziono później kokardę w żółto – niebieskich barwach Ukrainy. Już bez płaszcza przeszedł spokojnie przez obławę policyjną, bo stróże porządku szukali człowieka w takim a nie innym okryciu wierzchnim. Potem zbiegł za granicę. Kary nigdy nie poniósł.
Ulicę Foksal po śmierci ministra nazwano imieniem Pierackiego. Pod tym adresem mieściła się knajpa Eugeniusza Bodo. Foksal miała zresztą szczęście do częstych zmian, bo po wojnie kolejna nazwa – Młodzieży Jugosłowiańskiej – upamiętnić miała cudzoziemską brygadę, pracującą przy odgruzowaniu. Gdy Stalin i Bierut weszli w konflikt z Josifem Broz Tito, Foksal powróciła.
Pieracki zginął z wyroku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – protoplastki UPA, masowo mordującej podczas wojny Polaków na Wołyniu – wcale nie dlatego, że dowodził wcześniejszą pacyfikacją Galicji Wschodniej, tylko z tego powodu, że dążył do porozumienia z umiarkowanymi politykami ukraińskimi. Do tego za wszelką cenę nie chcieli dopuścić rusińscy radykałowie. Władze pierwotnie myślały, że ministra zabiła zdelegalizowana parę dni wcześniej ONR, tym bardziej, że w przeddzień zamachu kontaktu z nim desperacko szukał Jan Mosdorf, ale nie został przyjęty. Miał nawet powiedzieć w sekretariacie: – Jutro będzie za późno. Trudno się więc dziwić, że następnie… ukrywał się przez półtora roku.
Gdy okazało się, kto naprawdę mord zaplanował – na ławie oskarżonych zasiedli liczni terroryści ukraińscy. Skazanemu na śmierć Stepanowi Banderze i paru innym wyrok śmierci zamieniono jednak na więzienie. Wolna Polska nie była równie mściwa jak jej wrogowie, co wcale nie pomogło w kilka lat później ofiarom rzezi wołyńskiej.
Zabójstwo ministra Pierackiego stało się jednak dla twardogłowych polityków sanacyjnych pretekstem do utworzenia ośrodka odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Zgodę na to wymogli na chorym już marszałku Józefie Piłsudskim, zwykle brzydzącym się podobnymi metodami. Jednym z więźniów Berezy był konserwatysta Stanisław Cat – Mackiewicz, kultowy publicysta, po wojnie premier rządu londyńskiego, zaś po powrocie ofiara kolejnych represji w PRL.
Niewiele brakowało, a do Berezy trafiłby również… młody państwowiec Jerzy Giedroyc. Nieważne, że redagował prosanacyjne pismo. Jak sam opowiadał, właśnie na jego łamach publicysta Aleksander Bocheński stał się „powodem mojego niedoszłego zesłania do Berezy jako autor artykułu Kirow a Pieracki. Tytuł sugerował, że zabójstwo Pierackiego było wynikiem polityki wobec Ukraińców, a przede wszystkim – prowokacją polskich służb specjalnych” [1].
Teraz zaś pierwszą powieść, osnutą wokół sprawy zabójstwa Pierackiego pisze Robert Bombała, autor gotowej już i czekającej na wydanie książki o prawdziwych losach pierwowzorów bohaterów „Mausa” Arta Spiegelmana z polskiego Sosnowca. Bohaterami kolejnej nie są wyłącznie politycy ani terroryści. Sensacyjna akcja zazębia się tak, że jej finał dopełni się w czerwcowym dniu 1934 roku na Foksal, ale zaczyna ją niezwykłe zlecenie, jakie otrzymuje legionowy weteran, prowadzący prywatną agencję detektywistyczną.
Autor przyjechał do Warszawy z rodzinnego Płocka, starszego o kilka stuleci od stolicy i znanego z dobrych szkół, w szóstej klasie podstawówki. Wciąż dziwi go, jak niewiele warszawiacy wiedzą o historii swojego miasta. Chciałby pokazać wszystkie jej aspekty, międzywojenna stolica nazywana Paryżem północy miała też liczne dzielnice nędzy.
Chociaż wiele fragmentów nowej powieści nasuwa analogie z „Królem” – Robert Bombała twierdzi, że mocniej niż Szczepan Twardoch, którego mniej ceni, inspirował go piewca dawnego Wrocławia Marek Krajewski.
Za pisanie powieści Bombała, rocznik 1967, wziął się dość późno, co tak nam tłumaczy: – Jako historyk sztuki sakralnej z wykształcenia i uczeń Księdza Profesora Janusza Pasierba na ATK pozostaję wrażliwy na kicz i grafomanię. Dlatego wysoko stawiam poprzeczkę tak innym, jak sobie.
Powieść powstaje, autorowi warto kibicować, a fragment poddajemy pod osąd Państwa Internautów.
Robert Bombała (fragment powieści)
Gdyby nie Konstytucja z 1921 nosiłby tytuł hrabiego
Prywatna sala ćwiczeń, na ścianach kilka luster, na jednej ze ścian – dłuższej, przeciwległej do okien – wiszą, przytwierdzone specjalnymi uchwytami, narzędzia do walki, do ćwiczeń, kije, zakończone ostrzami, szpady, szable…. Przy ścianach stoją gabloty, w nich różne rodzaje antycznej broni białej i palnej. Podłoga wyłożona granatowym materiałem, lekko podniszczona od ciągłych ćwiczeń.
Dwaj mężczyźni walczą. Efektowne kopnięcia z obrotu i półobrotu, na wprost, ciosy zadawane pięściami, uniki, ale i trafienia. Ubrani w jednoczęściowe kostiumy. Nogawki ściśle przylegające do nóg, kończą się tuż przed kolanem, część górna na ramiączkach (strój podobny do ubioru zapaśników) na nogach buty. Ćwiczą „savate”.
„Savate” albo inaczej zwany boks francuski. Francuska sztuka walki. W Polsce w 1917 roku wydano podręcznik „Savate gimnastyka policyjna”, a w 1927 r. kolejny rekomendowany dla wojsk lądowych.
Niższy z mężczyzn – ok. 175 cm wzrostu – Ksawery Żółtowski, wiek 35 lat. Gdyby nie Konstytucja 1921 roku, nosiłby tytuł hrabiego, on sam nie używa tego tytułu w żadnej sytuacji. Nieliczni zwracają się do niego „panie hrabio”. Były oficer Wojska Polskiego. Jedynak, urodził się w bogatej rodzinie ziemiańskiej, otoczony tradycjami niepodległościowymi. Jako zaledwie 17-latek brał udział w I wojnie światowej, gdy uciekł do Legionów. Potem znalazł się w Wojennej Szkole Sztabu Generalnego. Jako porucznik brał udział w wojnie 1920 roku. Przez następnych 10 lat służył w kontrwywiadzie. W 1930 roku zmarli jego rodzice. W tym samym roku zdjął mundur i oficjalnie odszedł z armii w stopniu kapitana. Sprzedał rodzinny majątek za pokaźną sumę, która pozwoliłaby mu bez jakichkolwiek wyrzeczeń dożyć starości. Przeniósł się do Warszawy. Kupił duże mieszkanie w śródmieściu w „Kamienicy Mikulskiego” róg Wareckiej i Nowego Światu, w tym samym domu nabył piwnicę. Od tego czasu oficjalnie jest prywatnym detektywem, który starannie wybiera swoje zadania. Nie interesują go drobne sprawy, raczej te trudniejsze wymagające większego zaangażowania. Współpracuje z nim grupa złożona z 4 osób. Płaci im za każdą sprawę, a ponadto dostają coś w rodzaju pensji czy żołdu każdego miesiąca.
Wyższy mężczyzna – ok. 185 cm wzrostu – Hieronim Józefowicz, wiek 38 lat. Jest prawą ręką Ksawerego Żółtowskiego. Pełni też rolę lokaja, kamerdynera, kucharza. Żyje w tym samym mieszkaniu. Są przyjaciółmi, jeśli można mówić o przyjaźni w przypadku osób różniących się pochodzeniem. Znają się od prawie 25 lat. Był synem bogatego chłopa mieszkającego w okolicach majątku ziemskiego rodziców głównego bohatera. Jego matka zmarła przy porodzie. Gdy miał 12 lat, jego ojciec ponownie się ożenił i oddał syna na parobka do wspomnianego majątku. Tam poznał on 9-letniego wówczas „panicza”. Sam nie musiał wykonywać żadnych gospodarskich prac, jego jedynym zadaniem była opieka nad – młodszym od niego o 3 lata – synem dziedzica. Spędzali czas razem. Razem uczyli się jazdy konnej, fechtunku, strzelania, walki wręcz. Dzięki temu nabył umiejętności, które wykorzystuje od lat. Razem uciekli do Legionów, Hieronim został ordynansem „panicza” w szkole oficerskiej. Podczas wojny 1920 r. nie odstępował go na krok. Nawet najtrudniejsze zadania wykonywali razem. Miał stopień „starszego legionisty” – starszego szeregowego.
Kończy się trening. Ksawery zwraca uwagę Hieronimowi, że musi nadal popracować nad lewą ręką. Blok wychodzi mu zbyt słaby. Bierze ręcznik, wyciera pot. Mówi do Hieronima, że dzisiaj ma siedzieć w domu i czekać na telefon, aby w odpowiednim momencie wezwać resztę towarzystwa. Zapowiada, że następnym razem poćwiczą ze sprzętem.
Ksawery ubiera się. Mówi do Hieronima, sprzątającego rozrzucone po pokoju ubrania, aby przywołał taksówkę.
Po sprawdzeniu przed lustrem równości krawata sięgnął po opartą o krzesło laskę. Był to dosyć długi drewniany kij pokryty emalią, przez co jego ciężar był większy niż klasycznych lasek, z dziwną rączką – uchwytem w kolorze srebrnym. Po naciśnięciu ukrytego w rączce spustu, z końca laski wyskakiwało ostrze. Sprawdził czy urządzenie uruchamiające ostrze działa. Schował je – kręcąc rączką laski w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Jeszcze raz przypomniał Hieronimowi o telefonie i wyszedł. Na dole zamiatający dozorca – Wincenty – ukłonił się i zdjął czapkę. Taksówka czekała.
„Taksówki były malowane w ten sposób, że górna część karoserii była czarna, dolna popielata. Pośrodku znajdował się pasek z białych i czerwonych prostokątów. W latach trzydziestych do taksówek wmontowano radioodbiorniki, mające zachęcać do korzystania z nich”
Był to Ford przerobiony z sanitarnego furgonu, co świadczyło, że kiedyś mógł należeć do „korporacji” generała Włodzimierza Zagórskiego. Taksówkarz przywitał gościa, opuścił chorągiewkę i zapytał dokąd jechać. Ksawery kazał zawieźć się na róg Chłodnej i Towarowej. Taksówkarz odwrócił się a na jego twarzy malowało się zdziwienie. Ksawery powtórzył dokąd chce jechać. Samochód ruszył, był ładny, słoneczny dzień, kwiecień 1934 roku, Warszawa, około południa.
„W drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku taksówki miały taksometry z dzwonkiem, które trzeba było przełączać ręcznie. Taksówkarz włączał zegar po rozpoczęciu jazdy, a dzwonek zapobiegał zbyt częstemu przestawianiu taksometru bez wiedzy pasażera. Były także taksometry Kosmos z chorągiewką z napisem „wolny”. Opuszczenie chorągiewki powodowało włączenie taksometru i początek kursu.”
Auto wyjechało z Wareckiej, przejechało Plac Napoleona i potem Mazowiecką do Królewskiej i Grzybowskiej. Ulice Warszawy, którymi przejeżdżali tętniły różnorodnością. Przy Pałacu Saskim mijali spacerowiczów, im bliżej Grzybowskiej, tym więcej pojawiało się biedoty. Kilkadziesiąt metrów dalej i ulice zamieniły się w część żydowską. Ludzie w chałatach i jarmułkach, kaszkietach, marynarkach, przechodnie i handlujący, dyskutujący na ulicy i biegające dzieci. Kobiety z koszami w czepkach na głowie i bardziej zamożne w kapeluszach. Małe sklepiki z napisami polskimi i w języku jidysz. Dania koszerne, galanteria, magiel. Zbliżali się do największego – być może nawet w Europie a już z pewnością w tej części świata – targowiska. Słynnego Kercelaka.
Samochód zatrzymał się. Taksówkarz odwrócił się i podał cenę za kurs. 3 złote 50 groszy.
„W mniejszych taksówkach płaciło się 70 groszy za pierwszy kilometr i 40 za dalsze. W większych odpowiednio złotówkę i 50 groszy.”
Ksawery zapłacił i wysiadł z auta. Stanął na rogu, bliżej ulicy Towarowej. Z oddali słychać było nawoływania handlarzy z Kercelaka.
„Ludzie, ludzie cuda w tej budzie” przeplatały się z „Liście bobkowe, pachnące i zdrowe, pieprz ziołowy, cynamon, papryka – proszę brać bez ryzyka”
albo
„Daj pan na rączkie i zabaw się bączkiem”;
albo:
płyn przeciw karaluchom o nazwie “pinezyn”
„Proszę wysłuchać! Kupno nie obowiązuje! Chodzi tylko o lekrame. Pinezyn – jedyny w całej Jewropie środek na karaluchi, prusaki, mole i muchi. Kto ma karaluchi niech ino wieczór, a nigdy w dzień rozpyli pinezyn koło danej dziurki, a karaluch gdy wyjdzie zaraz ginie omentalnie od danego zapachu. Bo karaluchi proszę państwa, to najmądrzejsze zwierzęta na świecie. Niech państwo się dziwują – wyciągam karalucha ze słoja, kładę do szklanki, biere rozpylacz, wsadzam do płynu i dmucham…a karaluch, jak państwo widzicie, ma letką śmierć! Kupno nie obowiązuje! Chodzi tylko o lekrame! A ktoby się z państwa zainteresował, to duża flaszka kosztuje 1 złoty, mniejsza tylko 50 groszy, do tego rozpylacz 20 groszy.
Z naprzeciwka ruszył do niego młody, może dwudziestoletni mężczyzna. Ubrany w wełniane spodnie w kratkę, marynarkę w tzw. pipetkę, chustkę na szyi i z kaszkietem na głowie.
– Pan hrabia? – zapytał. Ksawery kazał mu prowadzić. Szli szybkim krokiem. Młodzieniec, co pewien czas, mijając większą grupę handlarzy i kupujących, zdążających na bazar wołał: – Z drogi, gość do Taty Tasiemki. Dawało to poczucie bezpieczeństwa Ksaweremu i jego przewodnikowi.
Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski (1876-1944), swój pseudonim nabył jeszcze za młodzieńczych czasów pracując w przemyśle pasmanteryjnym. Działał w bojówkach PPS. Potem jako polski Al Capone żył ze ściągania haraczy na Kercelaku. Siemiątkowski jako były działacz PPS-u mógł liczyć na poparcie osób wysoko postawionych. Sam Składkowski miał powiedzieć o nim, gdy toczyło się śledztwo w jego sprawie, że zapewnia spokój na Kercelaku. Niektórzy twierdzą, że Tata Tasiemka utrzymywał kontakty z naszym kontrwywiadem i stąd pojawiają się insynuacje jakoby miał mieć coś wspólnego ze zniknięciem gen. Zagórskiego. Poczynania gangu na Kercelaku były tajemnicą poliszynela. Prasa wielokrotnie wspominała o kercelakowej grandzie.
[1] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. oprac. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 69