…od nesesera Pineiry po Dwie wieże
Skoro już się rozlicza, wypada to robić porządnie
Doliniarze prascy, aby odwrócić uwagę od własnego myszkowania po cudzych kieszeniach, zwykli wykrzykiwać głośno: – Łapaj złodzieja. Zaś schwytani za rękę mówią: – To nie moja ręka. Żeby było zabawniej, to ulubiona anegdota Marka Suskiego, prawej ręki Jarosława Kaczyńskiego, prezesa partii rządzącej Polską przez niedawne osiem lat.
Zarówno Prawo i Sprawiedliwość, u władzy w okresie 2015-2023 a przedtem 2005-7, jak poprzednia formacja Kaczyńskiego: Porozumienie Centrum zbudowały swoje poparcie na wizerunku partii antykorupcyjnej. I zarówno wtedy, gdy rządy sprawowały, jak wcześniej i później – uwikłały się w rozmaite bulwersujące opinię publiczna afery albo wręcz stały się ich motorem.
Lecz nade wszystko słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przywróć i prawdziwość. Niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość – te słowa Juliana Tuwima z “Kwiatów polskich” powróciły z nieoczekiwaną siłą w okresie pierwszej Solidarności, trafiając na afisze i do tekstów wystąpień wiecowych mówców. Wobec ogólnej dezorientacji, związanej z obecnymi rozliczeniami, warto je zapewne po raz kolejny przypomnieć również teraz.
Przed wyborami opowiadałem się za rozumną amnestią dla ludzi sprawujących wtedy władzę i zmuszonych – co już z sondaży wynikało – niebawem ją oddać. Nie skorzystano z takiej możliwości, chociaż publiczna zapowiedź tej treści tuż przed głosowaniem mogła pozwolić przyszłej “koalicji 15 października” na pozyskanie większości, pozwalającej nie tylko na zarządzanie krajem – a to wszystko, co dziś może ona robić – ale na skuteczne odrzucanie prezydenckiego weta czyli uchwalanie ustaw po prostu, bo na tym również rządzenie polega, a nie wyłącznie na administrowaniu. Można było ogłosić, że kto z obozu trzymającego władzę w latach 2015-23 ujawni naganne praktyki, ten nie poniesie odpowiedzialności karnej: prawo polskie zna przecież już od dekad instytucję świadka koronnego.
Obywatele zaakceptowaliby podobną pobłażliwość wobec notabli, gdyby towarzyszyła jej szeroka abolicja dla nich samych, zwykłych Polaków, dotycząca spraw podatkowych i zaległości kredytowych, uwzględniająca wyjątkowość sytuacji, w jakiej całe branże gospodarki znalazły się w pandemii. Ten przecież, kto nie pracuje, bo mu tego zakazała władza, szukał nierzadko dróg na skróty, by nie znaleźć się wraz z najbliższymi nad przepaścią. Nie mam tu wcale na myśli tych, których stać na renomowane kancelarie, gwarantujące optymalizację podatkową.
Odnóża pisowskiej ośmiornicy
Nad rozliczeniem rządów PiS pracują w Sejmie obecnej kadencji trzy komisje śledcze: do spraw wyborów kopertowych, afery wizowej oraz szpiegowania obywateli z użyciem systemu Pegasus. Widać już, że zapewniają raczej spektakl – zresztą nużący już dla wszystkich poza widzami 24-godzinnych stacji – niż rokują rzeczywiste wyjaśnienie spraw, które bulwersowały Polaków. Paradoksalnie dzieje się tak w interesie obu stron: dla “koalicji 15 października” powierzchowne nawet przypominanie pisowskich nieprawości oznacza możliwą premię w wyborach samorządowych (w kwietniu) i europejskich (w czerwcu br.). Z kolei Prawo i Sprawiedliwość krzywdy zrobić sobie nie da, przesłuchiwani pisowscy notable stosują podobne tricki świadczące o starannym przeszkoleniu przez adwokatów i marketingowców. Niektórzy zaś urzędnicy – jak dyr. Jakub Osajda z Ministerstwa Spraw Zagranicznych przed komisją ds. afery wizowej, przedstawiają siebie w roli kozłów ofiarnych, złośliwie obarczanych odpowiedzialnością przez aparat PiS, co podobnie utrudnia prześwietlenie mechanizmów kolejnych pisowskich “ośmiornic”.
Wszystko to tylko igrzyska. Chleba z tego nie będzie, w sensie odzyskania utraconych przez budżet państwa kwot, pochodzących z naszych podatków – chociaż są one ogromne jak w wypadku pieniędzy wyrzuconych na nieodbyte głosowanie korespondencyjne, łączą się z marnotrawstwem kosztem poszkodowanych ofiar przestępstw przy finansowaniu niebezpiecznych zabawek władzy (Pegasus) z Funduszu Sprawiedliwości, albo też w grę wchodzą prywatne i grupowe zyski kosztem bezpieczeństwa nas wszystkich, jak “bakszysze” za wpuszczanie do Polski niepewnych osób w ramach afery wizowej.
Dobór trzech afer wydaje się przypadkowy, podyktowany względami – rzec by można – możliwej teatralizacji przekazu a nie subtelnościami prawa. Równie bowiem istotne jak rozpatrywane obecnie przez posłów wydają się: sprawa “dwóch wież”, które PiS zamierzał zbudować w centrum Warszawy wystawiając do wiatru austriackiego dewelopera Gerharda Birgfellnera, co miało się odbyć z osobistym udziałem prezesa Kaczyńskiego a także dotacje Ministerstwa Kultury dla “projektów-krzaków” oraz rozkręcane przez protegowanych europosła Adama Bielana przedsięwzięcia w ramach Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, skąd założone niedługo przedtem spółki wyciągały ogromne pieniądze kosztem polskiego podatnika.
Sąd rozstrzygnął: wolno pisać o mafijnym państwie PiS
Pięć lat temu niezawisły polski sąd orzekł w majestacie prawa orzekł, że dziennikarz śledczy Wojciech Czuchnowski może w druku używać określania “państwo mafijne” w odniesieniu do rządów PiS. Zdaniem Sądu Najwyższego ta ostra ocena “nie wykraczała poza granice dopuszczone w debacie publicznej”. Rozprawa dotyczyła artykułu z listopada 2015 r. traktującego o pierwszym ułaskawieniu skazanego za nadużycia władzy Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Andrzeja Dudę. Pozwanymi byli red. Czuchnowski i wydająca “Gazetę Wyborczą” spółka Agora [1].
Jarosław Kaczyński nie zaliczał się przed 1989 r. do wybitnych działaczy opozycji antykomunistycznej, nie wykazywał się też odwagą, co do dzisiaj wypominają mu demonstranci, skandujący pod jego żoliborską willą: “13 grudnia spałeś do południa”. Jednak w chwili ustrojowego zwrotu zyskał sobie mocną pozycję jako uczestnik obrad Okrągłego Stołu i negocjator powołania nowej koalicji Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego (sejmowa i senacka emanacja Solidarności) ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym i Stronnictwem Demokratycznym, wcześniejszymi satelitami Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wzmocnił jeszcze swoją rolę obejmując stanowisko w kancelarii nowego prezydenta Lecha Wałęsy, chociaż rywalizację o rolę głównego kapciowego przegrał z dawnym kierowcą noblisty Mieczysławem Wachowskim.
Jak wspomina w “Opinii”, w rozmowie jaką przeprowadziliśmy wspólnie z drem Andrzejem Anuszem, szef kampanii Komitetu Obywatelskiego “Solidarność” przed wyborami 4 czerwca 1989 r. Andrzej Machalski: “U Jarosława Kaczyńskiego dostrzegłem wtedy kolosalną zachłanność na władzę. Spytałem kiedyś go, czy mógłbym pojechać z nim do Modlina. Tam była możliwość przekształcenia lotniska wojskowego w cywilne. Pomysły były jednak takie, że powiedziałem: – To wygląda, jakbyśmy kradli to wszystko. A on na to: – Komuniści kradli przez kilkadziesiąt lat.
To budziło mój sprzeciw. Estetycznie mnie raziło. Podobnie jak agresywne zachowania Jarosława Kaczyńskiego teraz, które spychają Polskę z prawidłowej drogi rozwoju” [2].
Szanowany producent filmowy i jego polityczne utrzymanki
Kaczyńskiemu zapewne przyszłoby trudniej budowanie sieci klienckich powiązań, krępujących swobodę uprawiania polityki przy równoczesnym szermowaniu hasłami antykorupcyjnymi, gdyby przed prawie ćwierćwieczem nie zlekceważono ostrzeżeń Janusza Pineiry przed jego ciemnymi interesami już z okresu transformacji ustrojowej. Jednak w tym czasie Jarosław Kaczyński zatrudnił w partyjnym “Nowym Państwie” gwardię usłużnych żurnalistów, dających mu osłonę przed nawet uzasadnionymi atakami.
Heathcliff Janusz Iwanowski Pineiro, z ojca Kubańczyka, z kolei przybrany syn wielkiego aktora Krzysztofa Kowalewskiego, zarazem przewodniczącego komisji zakładowej pierwszej Solidarności w warszawskim Teatrze Współczesnym, to postać niezwykle barwna i przedsiębiorcza. Gdy w stanie wojennym milicja zatrzymywała go do legitymowania, a ze sobą miał wyładowany nielegalnymi drukami plecak, udawał, że nie mówi po polsku i pokazywał kubański paszport. Zdezorientowani funkcjonariusze, którzy ze szkoleń zapamiętali, że Kuba Fidela Castro pozostaje sojusznikiem PRL, do plecaka chłopakowi nawet nie zajrzeli, tylko odwozili delikwenta pod wskazany im na migi adres, pouczając zarazem gospodynię, ciocię czy babcię, żeby wytłumaczyła młodemu człowiekowi czym są stan wojenny i godzina milicyjna. Przy tym Pineiro, otrzymujący wówczas od tatusia 25 dolarów kieszonkowego stał się też królem życia ówczesnej młodzieżowej Warszawy. Kiedy nie imprezował, dzielnie rozpowszechniał “Tygodnik Mazowsze” i inne podziemne tytuły. Tuż po zmianie ustrojowej jako młody obiecujący biznesmen trafił do ucieleśniającego nową władzę Kaczyńskiego. A co przeżył i co widział, o tym opowiedział w filmie nakręconym przez TVP [3]. Jeden z autorów demaskatorskiego dokumentu Witold Krasucki (drugi to Grzegorz Nawrocki) otrzymał później cenioną hiszpańską nagrodę Wolności Słowa, przyznawaną przez samych dziennikarzy. Zaś Pineiro w branży filmowej zasmakował, niedawno wyprodukował głośną fabułę o Edwardzie Gierku. Wróćmy jednak do jego świadectw sprzed ćwierćwiecza.
Co ujawnia Pineiro: “(..) byłem nieoficjalnym doradcą finansowym partii w praktyce samodzielnie rządzącej Polską, przez moje ręce przeszło mnóstwo jakby to powiedzieć, pozabilansowych pieniędzy. Glapińskiemu dałem czterysta tysięcy dolarów, Jarek Kaczyński był u mnie na pensji – dziesięć tysięcy dolarów miesięcznie. Woziłem pieniądze ja, wozili moi pracownicy i wspólnik (..). Ten neseserek był ze mną wszędzie. Zawlokłem go nawet do Wenezueli, gdzie znalazłem schronienie przed kłopotami. Bywało i tak, że ten neseserek zawierał wyłącznie banknoty. Dolary, bo stare, zdewaluowane złotówki woziłem workami w bagażniku swojego BMW-850” [4].
W praktyce zaś wyglądało to w ten sposób: “Czekałem z pieniędzmi w samochodzie pod Hotelem Poselskim, naprzeciwko wejścia do Kancelarii, wyszedł do mnie Glapiński (..). Powiedziałem, że tutaj mam jakieś pieniądze, czterdzieści milionów złotych, czyli cztery tysiące dolarów i dałem Glapińskiemu po raz pierwszy kopertę, bo wcześniej dawałem niewielkie sumy, żeby sobie kupił jakieś tam rzeczy do ubrania” [5].
Ziarnko do ziarnka aż zbierze się miarka, głosi znane powiedzenie. Pineiro utrzymuje, że w sumie ówczesnemu ministrowi budownictwa a obecnemu prezesowi Narodowego Banku Polskiego Adamowi Glapińskiemu wręczył sto razy więcej niż wtedy vis a vis prezydenckiej kancelarii. Wątek koperty, wciśniętej – o zgrozo – duchownemu i to w obecności Jarosława Kaczyńskiemu powtórzy się w aferze dwóch wież w trakcie drugich rządów PiS, o czym zaświadcza Wojciech Czuchnowski.
Ale to nie koniec opowieści: “Glapiński był zaskoczony taką ilością pieniędzy, powiedział coś o cegiełkach które będą świadczyć o tym, że przyjęli te pieniądze, ale na razie nie dadzą, dopiero po wyborach. Ale żeby te pieniądze się nie gubiły, to on założy zeszyt, w którym będzie wszystko zapisywał. Rzeczywiście na samym początku ten zeszyt istniał, tyle tylko, że ten zeszyt był u niego. Gdybym ja go poprosił o ten zeszyt, to on by się trochę przestraszył, ale ja nie chciałem tego robić, bo ja naprawdę lubiłem Glapińskiego” [6]. Podobnie jak my, chciałoby się dodać. Zwłaszcza, że wtręt o cegiełkach zaświadcza, że nie brał dla siebie tylko, jak usprawiedliwiała Lwa Rywina znana producentka, a więc także koleżanka Pineiry z branży artystyczno-filmowej.
Pieniądze, które Pineiro rozdawał politykom, pochodziły z afery Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Jak przybliża Janusz A. Majcherek (“Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej”): “Spośród skandali finansowych o kontekście politycznym, stosunkowo największą skalę miała tzw. afera FOZZ, której korzenie sięgały jednak jeszcze czasów PRL. Już od 1985 r. działał bowiem Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, na początku oficjalnie koordynujący spłatę polskich długów, a później także skupujący je pokątnie na wtórnych rynkach międzynarodowych. Ponieważ była to procedura nielegalna, operacji dokonywano więc przez podstawione firmy, w trakcie tych machinacji ulotniło się gdzieś 150 mld USD” [7].
Z FOZZ przynajmniej nie ukradziono wszystkiego. Dużo gorzej zdarzyło się z “Telegrafem”.
“Telegraf” – matka wszystkich afer III RP, czyli: widzi pan ten tygodnik? A może telewizję? …no właśnie
To nie FOZZ. lecz “Telegraf” okazał się matką wszystkich afer transformacji ustrojowej. W obu przewijają się nazwiska czołowych polityków kiedyś Porozumienia Centrum a teraz Prawa i Sprawiedliwości. Nie było afery “Telegrafu” – powiadają ci ostatni. A FOZZ to komunistyczne służby specjalne. Tyle, że same tego nie zrobiły. Znalazły usłużnych partnerów biznesowych o niespożytej chciwości w obozie nowej władzy.
Jesienią 1990 r. co potwierdza sam Jarosław Kaczyński, jego ówczesny zastępca w “Tygodniku Solidarność” Maciej Zalewski proponuje mu udział w firmie “Telegraf”, niezbędnej, żeby stworzyć nowy “Tygodnik”, bo w “Tysolu” długo już nie pobędą. Po raz kolejny dawny asystent z warszawskiej polonistyki i członek opozycyjnej grupy “Wola” Zalewski przyjdzie w tej samej sprawie do Kaczyńskiego, kiedy ten pracuje już w prezydenckiej kancelarii, z dorzecznym całkiem sygnałem, że skoro pełni tam funkcję, to w spółce już nie powinien zasiadać, z czym prezes się zgadza.
Nie ukazał się ani jeden numer pisma “Telegraf” a telewizja też nie powstała.
Jak precyzuje biograf Kaczyńskiego, Michał Krzymowski (“Jarosław”): “Telegraf zakładają działacze PC wywodzący się z Woli, na czele z Maciejem Zalewskim. Spółka ma stanowić biznesową bazę, z której wypączkuje własne pismo a później telewizja (..). Środowisko Jarosława jest gołe, ale ma wpływy, więc pieniądze na Telegraf wykładają nomenklaturowe przedsiębiorstwa państwowe, które szukają politycznej protekcji: Budimex, Bank Przemysłowo-Handlowy. Kapitał spółki rośnie, ale struktura właścicielska mętnieje, a we władzach tasują się kolejne nazwiska. Zamiast zakładać media, Telegraf idzie w niejasne biznesy. Inwestuje w zakłady mięsne, budki kioskowe, kupuje ciężarówki z coca-colą i adidasami (..). Pod siedzibę zajeżdżają pierwsi polscy biznesmeni: mercedesami, w mokasynach i białych skarpetach. Pożyczają od Telegrafu duże sumy na wysoki procent – np. na zakup szampana w Rosji – ale ich potem nie oddają. Kapitał się rozchodzi. Padają sugestie, że spółka od początku była pomyślana jako sposób na wydojenie czerwonych i rozpuszczenie pieniędzy. Sekretarka Zofia Swoczyna pamięta, że gdy Telegraf powstaje, nagle niektórym działaczom zaczyna się powodzić. Przed biurem parkują luksusowe auta, pojawiają się drogie ciuchy, cygara. Historia z Telegrafem zaprowadzi Zalewskiego do więzienia. Pogrążą go zeznania właścicieli Art-B Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego. Sąd skaże go za żądanie pieniędzy od biznesmenów. Czy to możliwe, że Jarosław naprawdę nie wie, co dzieje się w Telegrafie?” [8]. Kto naiwny, niech udzieli odpowiedzi twierdzącej. Dziś to już pytanie wyłącznie retoryczne.
Przypomina się anegdota o latynoamerykańskim ministrze infrastruktury, który podejmuje francuskiego ambasadora. Gość rozgląda się zdumiony przepychem.
– Skąd taki piękny dom? – pyta Francuz.
– Niech pan podejdzie do okna – radzi gospodarz. – Widzi pan tę autostradę?
– Nie ma żadnej autostrady – nie posiada się ze zdumienia dyplomata.
– No to widzi pan.
Podobnie jak z autostradą z dowcipu zdarzyło się “w realu” z pismem “Telegraf” i niedoszłą telewizją Porozumienia Centrum.
Z nagrania dla Obserwatora, pierwszego w historii Telewizji Polskiej dziennika bez komunistów, dokonywanego na przełomie 1990/91 a więc wkrótce po wyborczym zwycięstwie Lecha Wałęsy zapamiętałem ówczesny styl Macieja Zalewskiego, głównego machera od “Telegrafu”. Przyjął mnie w kancelarii adwokackiej na Freta, przecież nie swojej, bo z wykształcenia był filologiem a nie prawnikiem. Klimat przypominał Chicago lat 30, względnie późniejszy thriller “Firma” według powieści Johna Grishama. Wszystko dobrane jakby wedle ceny, skórzane fotele klubowe, w jednym z nich rozpierał się szeroko mój rozmówca, co do którego pamiętałem, jak po jego aresztowaniu za działalność opozycyjną na polonistyce organizowano naprędce kwestę, żeby żona i dzieci miały co jeść. A teraz zgrywał bohatera czarnych kryminałów w stylu “Sokoła maltańskiego” o których wcześniej opowiadał nam studentom na zajęciach z filmoznawstwa. Z kolei od tych kolegów, którym wydawało się, że wedle słów Stanisława Barańczaka “po maturze poszli w tę rozsądniejszą stronę”, chociaż tym razem się akurat zawiedli, może dlatego, że rokiem naszego egzaminu dojrzałości był akurat ten Orwellowski – dowiadywałem się, jak po dobrej whisky nabijają się z ignorancji nowobogackich “solidaruchów” w kwestiach styku biznesu i polityki. I z ich etyki też.
Asystentka Dochnala macha nogami w sztabie Lecha Kaczyńskiego
Bez grzechu nie okaże się też Lech Kaczyński. Nazwisko jego wymieniane jest w papierach dotyczących “Telegrafu”. Zaś w jego kampanii wyborczej w sztabie przy ulicy Tuwima w Warszawie (ściślej: wejście od Tuwima, adres Nowy Świat z dodatkiem “a”, żeby było dyskretniej a nie od frontu) obowiązki gospodyni pełni niejaka Agata Stremecka. Siedzi tam na stole i wymachuje nogami. Co w tym dziwnego lub gorszącego? Ta sama Agata Stremecka pracuje u Marka Dochnala, jednego z największych aferzystów III RP oraz kontynuatora linii Bagsika i Gąsiorowskiego również jeśli chodzi o zażyłość z politykami. Później Stremecka będzie przesłuchiwana przez sejmową komisję śledczą. Również ona będzie w kilkanaście lat później witać Donalda Tuska też jako gospodyni spotkania z nim na Uniwersytecie Warszawskim organizowanego przez Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza, którego strategie zawsze pryncypialnie krytykowali obaj Kaczyńscy. Zaś rodzona matka pani Agaty, Marta Stremecka jako redaktorka w “Życiu”, wkrótce po odsunięciu Tomasza Wołka przez spółki związane z Platformą Obywatelską (giełdowy “Chemiskór”, wcześniej garbarnia, to nie żart – i “4Media”) i zastąpieniu go całkiem anemicznym i bezwolnym Pawłem Fąfarą sekuje osoby niechętne spazmatycznej zmianie linii gazety. Za to gdy “Życie” zostanie doprowadzone do upadku, Marta Stremecka zostanie funkcyjną w springerowskim “Fakcie”.
I znów kto naiwny ten niechaj wierzy, że obaj bracia bliźniacy nie wiedzieli o wszystkich tych paskudnych powiązaniach i zachowaniach. Promotorem kariery Stremeckiej -mamy był Andrzej Urbański, zaś jej córki Agaty – Ryszard Czarnecki. Obaj w bliskim kręgu zaufanych Jarosława Kaczyńskiego.
I tak koło się zamyka. Zostaje tylko wstyd, tych co w PC a potem w PiS dostrzegali partię antykorupcyjną.
O co chodzi prezesowi
Medice, cura te ipsum. Lekarzu, kuruj się sam – pouczali starożytni.
Ale również oni wymyślili powiedzenie: pecunia non olet, pieniądz nie śmierdzi.
Tłumaczy się to na dzisiejszy format, że najlepsze interesy robi się na walce z korupcją.
Jak Wiesław Walendziak, pomawiający o nią frakcyjnych rywali w AWS, późniejszy poseł Prawa i Sprawiedliwości. Gwoździem do trumny formacji rządzącej Polską w latach 1997-2001 okazało się wspieranie projektu Telewizji Familijnej przez spółki Skarbu Państwa. Nowa stacja miała służyć Akcji Wyborczej Solidarność, ale jej los okazał się nie lepszy niż “Telegrafu”. Główny promotor Familijnej Walendziak znalazł jednak miejsce w klubie parlamentarnym PiS. A gdy oddał mandat poselski – przytulił go na wysokiej posadzie oligarcha Ryszard Krauze.
Jak wykrył niespełna dwa i pół roku temu dziennikarz śledczy Łukasz Cieśla: “W śledztwie dotyczącym lobbysty Marka Dochnala w dwuznacznym kontekście pojawiło się nazwisko ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry oraz byłego posła PiS Wiesława Walendziaka. Z notatki współpracownicy Dochnala miało wynikać, że do prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej udało się jej pozyskać przychylność Ziobry i Walendziaka. Wątek tych dwóch prawicowych polityków zaczęła badać łódzka prokuratura. Gdy PiS wygrało wybory, całe śledztwo w sprawie Dochnala przeniesiono do Katowic, do zaufanej prokuratury Zbigniewa Ziobry (..). Autorką notatki, która tak zainteresowała śledczych, była Agata Stremecka” [9]. Mamy więc w tym układzie samych ulubieńców prezesa antykorupcyjnej – bo tak się przedstawia PiS w publicznym przekazie – partii.
Pamiętam niedawną rozmowę z warszawskim taksówkarzem. PiS jeszcze wtedy rządził.
– Temu Kaczyńskiemu to przynajmniej o coś chodzi – zagaił rozmowę szofer, zabierając mnie spod Sejmu.
– A o co niby? – spytałem z głupia frant.
I jak w powieści nastało długie milczenie.
– O władzę i kasę? – drążyłem.
– No… chyba tak – przyznał niechętnie mój rozmówca.
W ten sposób być może pozbawiłem partię Kaczyńskiego jednego głosu w październikowych wyborach.
Nic dodać, nic ująć.
[1] Sąd Najwyższy: Czuchnowski i wydawca “Gazety Wyborczej” nie muszą przepraszać PiS za “mafijne państwo”. Wirtualnemedia.pl z 11 października 2019
[2] Pierwsze dziesięć lat wyszło nam doskonale. Z Andrzejem Machalskim rozmawiają Andrzej Anusz i Łukasz Perzyna. “Opinia” nr XXXIX (137) jesień 2022, s. 183
[3] Dramat w trzech aktach, reż. Witold Krasucki i Grzegorz Nawrocki, emisja TVP1 w 2001
[4] Heathcliff Janusz Iwanowski Pineiro, Jakub Kopeć. Po drugiej stronie lustracji. Wydawnictwo JJK, Warszawa 2000, s. 15
[5] Piniero… op. cit, s. 48-49
[6] ibidem, s. 49
[7] Janusz A. Majcherek. Pierwsza dekada III Rzeczypospolitej 1989-1999. Presspublica sp. z o.o. Warszawa 1999, s. 102
[8] Michał Krzymowski. Jarosław. Tajemnice Kaczyńskiego. Wyd. Ringier Axel Springer Polska sp. z o.o. Warszawa 2015, s. 382-383
[9] Łukasz Cieśla. ABW znalazła notatkę dotyczącą Zbigniewa Ziobry. Śledztwo zostało nagle przeniesione. Onet.pl z 16 grudnia 2021