Radość milionów i kompromitacja za miliony. Dziwaczny jubileusz naszego futbolu

Na stulecie polskiego futbolu najlepszy zawodnik Robert Lewandowski nie chce grać w reprezentacji. Zaś kibole aktualnego mistrza kraju Legii Warszawa poniewierają własnymi zawodnikami, przy czym klub, policja, a nawet sami poszkodowani czynią wiele, by proceder zatuszować. Groźby spotykają też graczy Wisły Kraków, którą niedawno pięknie uratował przed upadkiem młody i ideowy biznesmen Jarosław Królewski. Pod względem liczby afer polska piłka nożna porównywalna jest wyłącznie ze stacją telewizyjną TVN.

Prezes: Grzesiu, napij się, jesteś w reprezentacji

Co zdarzyło się przy okazji poprzedniego jubileuszu, bo pół wieku temu w liczącym 40 tys. mieszkańców Mielcu opisuje biograf późniejszego króla strzelców piłkarskich Mistrzostw Świata (7 goli w finałach z 1974 r.) Grzegorza Laty, Marek Bobakowski:

“Październik 1971 roku. Deszczowy dzień. Lato przyszedł do klubu na trening. Siedział w klubowej kawiarence przy szklance kawy z fusami, gdy nagle wpadła sekretarka prezesa. 
– Panie Grzesiu, panie Grzesiu! – zaczęła krzyczeć, próbując złapać oddech. 
– Co się stało? Pali się? – Lato nawet nie oderwał wzroku od lektury “Trybuny Ludu”.
– Natychmiast do prezesa, natychmiast! (..).
Zastał działacza w fotelu, z butelką dobrego koniaku przed sobą i dwoma kieliszkami – jeden z nich był już pusty.
– Grzesiu, napij się – usłyszał piłkarz.
– Dlaczego, co się stało? (..) – wydukał.
Podszedł do biurka, przechylił kieliszek (..). Spojrzał na prezesa, który wręczył mu list. Drżącymi rękami otworzył kopertę (..). Zaczął głośno czytać:
– Szanowny Pan Grzegorz Lato. Mamy niezwykłą przyjemność zaprosić Pana na zgrupowanie polskiej reprezentacji. Proszę stawić się (..). Ze sportowym pozdrowieniem. Polski Związek Piłki Nożnej.

Kiedy oderwał wzrok od listu, na biurku stał już napełniony drugi kieliszek z koniakiem. Wypił go błyskawicznie. Zaczął czytać kartkę po raz drugi, też na głos. To nie była pomyłka. Otrzymał – jako pierwszy piłkarz w historii Stali Mielec – powołanie do reprezentacji Polski” [1].  

Prawda, że pomimo upływu półwiecza biograf Bobakowski pięknie tę scenę odtwarza? Od razu widać, że futbol kocha, ale i koniaczkiem sam nie pogardzi. Odłóżmy jednak żarty na bok. 

Gdybyśmy o tym film kręcili, na ekranie mógłby się bowiem teraz pojawić stylizowany napis: “Minęło pół wieku”. 
Albo jak w znanej reklamie: “Robert 50 lat później”. Pomimo, że Lewandowski ledwie trzydziestkę przekroczył, co dla piłkarza i tak oznacza znaną z Josepha Conrada smugę cienia.   

A Robert na to: co mnie obchodzi drużyna narodowa

W rozstrzygającym o rozstawieniu w barażach – a tym samym o udziale Polski w przyszłorocznym Mundialu w Katarze – meczu z Węgrami nie zagrał najlepszy piłkarz kraju Robert Lewandowski. Chociaż był w pełni sił i bez kontuzji, nie dotknęła go też – na szczęście – żadna tragedia osobista. Nie zawiesił się też instagram ani twitter, na których oboje z żoną Anną, przed laty mistrzynią szlachetnej sztuki karate, pozostają obecni aż w nadmiarze. Niejeden nastoletni wielbiciel pierwszego małżeństwa nowej Polski (gdzie państwu Dudom do nich) został na drugi rok, nie mogąc pogodzić nauki szkolnej ze śledzeniem na bieżąco aktywności idoli na portalach społecznościowych. Tu kocyk za 10 tys zł, tam rezydencja na Mazurach i zawsze modna bryka. Nawet paroletnia Klara Lewandowska stała się tego zwielokrotnionego przekazu bohaterką, bo narzeka, że wciąż przychodzi jej zmieniać miejsce pobytu. Na przeciętnym Polaku, który w odróżnieniu od statystycznego Amerykanina nie przeprowadza się w życiu siedem razy w pogoni za pracą również to wywiera wrażenie. Tak mocne, że na boisko już wybiegać nie potrzeba. W kraju. Bo w Monachium i wyjazdowych meczach Bayernu wciąż się to gwiazdorowi kalkuluje.

Absencja Lewandowskiego w kluczowym dla kadry meczu sezonu nie znajduje więc poważnego uzasadnienia. Poza brakiem wyobraźni, bo jak się z mętnych wyjaśnień dowiedzieliśmy, sam wynegocjował to z portugalskim trenerem kadry Paulo Sousą.

Przez niezgulstwo ich obu zagramy w barażach o Katar na wyjeździe z silniejszą Rosją, więc Polska na tym nie zarobi, jak miałoby to miejsce, gdyby mecz odbył się u nas: wtedy moglibyśmy zmagać się o awans z Macedonią Pn. Jak nawet niespodziewanie na Łużnikach w Moskwie wygramy, następnym rywalem okaże się Szwecja, z którą dopiero co przegraliśmy na Euro.

Do patriotyzmu nikogo nie wolno zmuszać. Reprezentowanie Polski to zaszczyt a nie obowiązek jak służba wojskowa w poprzednim ustroju – zauważy ktoś przytomnie.

Zapewne tak. Tyle, że Robert Lewandowski zarobił mnóstwo pieniędzy na reklamach, skierowanych do konsumenta polskiego, a nie bawarskiego, gdzie na co dzień gra. Odwołują się one do emocji, także tych zbiorowych i wspólnotowych. 

Włodzimierz Lubański był już ze swoim Górnikiem Zabrze finalistą europejskiego Pucharu Zdobywców Pucharów – osiągnięcie polskiej drużyny do dziś niedoścignione, bo Legia i Widzew dotarły tylko szczeble niżej do półfinałów – gdy w ponad dwa lata po poważnej kontuzji, zaciskając zęby wrócił do gry nie tylko w belgijskim Lokeren, który zapłacił ze jego operację, pozostającą poza zasięgiem finansowych możliwości Górnika, ale i w reprezentacji Polski. Postanowił ponownie dać radość milionom Polaków. 

Jak opowiada w biografii Lubańskiego Zbigniew Boniek: “(..) Oto wyszedł na boisko Stadionu Dziesięciolecia, by zagrać przeciwko Cyprowi. Jak on się denerwował! Jak przeżywał swój powtórny debiut! Był tak stremowany, że nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje” [2]. Chociaż i jego kibice nie rozpieszczali czasem, bo gdy w jednym z meczów po kontuzji unikał walki, a inni mieli umorusane koszulki, ponieważ grano w błocie – przezwali go złośliwie “białym aniołem” i takim skandowaniem witali.

W niedawnej aferze z wtargnięciem kiboli warszawskiej Legii do klubowego autokaru – jak pomimo policyjnej asysty stało się to możliwe, nie wiemy – i poszarpaniu czy pobiciu piłkarzy, najbardziej niepokojące okazuje się nie tylko samo zaistnienie takiego zdarzenia, ale również fakt, że klub, siły porządku a nawet sami poszkodowani w ramach zadziwiającej omerty składają sprzeczne wyjaśnienia albo wręcz udają, że nic się nie stało. Pokazuje to, jak groźny wirus trawi od środka polski futbol.

Wśród sponiewieranych graczy znalazł się bohater pucharowych meczów Legii Mahir Emreli: warszawska drużyna dzielnie zaczęła grupową fazę Ligi Europy od zwycięstw nad wyżej notowanymi rywalami, Spartakiem Moskwa na wyjeździe i Leicesterem, potem dopiero nastąpiły cztery porażki, ale dla zadymiarzy ważniejszy okazuje się wynik ligowych mazowieckich derbów z Wisłą Płock.

Wszyscy na razie się ich boją. Jak pisze w “Rzeczpospolitej” Tomasz Wacławek: “Sprawa ataku na piłkarzy w drodze z Płocka do klubowego ośrodka w podwarszawskich Książenicach wyjaśniana jest przez policję, żaden z zawodników nie złożył zawiadomienia o pobiciu, ale słychać, że kilku z nich – m.in. Mahir Emreli, Luquinhas i Rafael Lopes, którzy mieli zostać poszkodowani – rozważa rozwiązanie kontraktu z winy klubu” [3]. Rozumiecie coś z tego Państwo poza oczywistym wielkim strachem, co jak się wydaje przejmuje niepodzielnie rządy w krajowym futbolu akurat w stulecie pierwszego międzypaństwowego meczu z Węgrami, które przyjdzie obchodzić 18 grudnia br? 

Najsilniej jednak kibice domagają się odejścia właściciela Dariusza Mioduskiego. Ultrasi wywiesili na stadionowym ogrodzeniu transparent, żeby “wyp…”. 

Pogróżki ze strony kiboli spotykają zawodników Wisły Kraków. Jeszcze niedawno pozostawała ona budującym przykładem: po licznych chybionych inwestycjach i transakcjach klub uratowany został przez przedsiębiorcę Jarosława Królewskiego, który sam grał w piłkę i zapragnął coś dobrego dla niej zrobić. 

Światło w tunelu   

Debiutujący w europejskich pucharach Raków Częstochowa niedawno wyeliminował z tych rozgrywek dysponujący wielokrotnie liczniejszym budżetem a także doświadczeniem (piłkarze powiadają: ograniem) w elitarnej Lidze Mistrzów rosyjski Rubin Kazań. Chociaż kolejne ekipy rywali okazały się już zbyt mocne, trener czarnego konia z Częstochowy Marek Papszun wymieniany jest wśród kandydatów do objęcia posady selekcjonera Legii Warszawa, też przed pięciu laty w Lidze Mistrzów obecnej. Na razie jednak stołeczny klub pozostaje w ekstraklasie pierwszy pod względem budżetu, a przynajmniej po 18 kolejce ostatni w tabeli osiągnięć w jesiennych rozgrywkach.    

Przykład Rakowa nie pojawia się tu na zasadzie deus ex machina. Kluby, które kochamy, to nie tylko zespoły w wielkich miast z wypasionymi budżetami. O fabrycznej Stali Mielec była już mowa. Dwa razy zdobywała mistrzostwo Polski, w ćwierćfinale Pucharu UEFA bliska była wyeliminowania Hamburger SV bo pierwszy mecz na wyjeździe zremisowała 1:1 a Zygmunt Kukla obronił wtedy rzut karny.

Całkiem jak w bajce przebiegała kariera górniczego klubu, jaki dopiero w 1971 r. powstał w Tychach. Teraz pasjonat piłki nożnej Klaudiusz Slezak i wykładowca Uniwersytetu Śląskiego Zbigniew Kantyka w przygotowanej już do druku książce wspominają jego dzieje. Gdy GKS Tychy w czwartym roku istnienia awansował do ekstraklasy, na jego debiut z Lechem przyszło 15 tys widzów. Przygrywała im orkiestra dęta Kopalni Lenin, a stadion miał adres przy ulicy Engelsa, bo takie to były czasy. W sezonie 1974/75 zespół utrzymał się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Zaś w kolejnym roku wywalczył wicemistrzostwo Polski, mając przy tym tyle samo punktów, co Stal Mielec, o której była już mowa – wtedy w składzie ze wspomnianymi już Latą i Kuklą oraz Andrzejem Szarmachem i Henrykiem Kasperczakiem. 

W europejskich pucharach GKS Tychy wylosowało w pierwszej rundzie FC Koeln. Zachodni Niemcy byli wtedy aktualnymi mistrzami świata. W Kolonii grali Dieter Mueller i Heinz Flohe. Pierwszy mecz na wyjeździe zakończył się zwycięstwem 2:0 FC Koeln, ale wynik nie pozbawiał GKS szans awansu.

Wtedy jednak w Tychach popełniono błąd. Rewanż przeniesiono decyzją działaczy z tyskiego stadionu, gdzie Lechosław Olsza, Roman Ogaza oraz ich koledzy znali każde źdźbło trawy, na Śląski stutysięcznik w Chorzowie. Oddajmy głos Klaudiuszowi Slezakowi i Zbigniewowi Kantyce, skoro mieliśmy przyjemność poznać efekt ich pracy przed ukazaniem się w druku: “Decyzje działaczy okazały się chybione – na trybunach zasiadło zaledwie 20 000 widzów i ogromny stadion wydawał się pustawy. Tyscy zawodnicy czuli się w tych warunkach obco i de facto rewanż zamiast u siebie grali jakby na wyjeździe” [4].         

Jednak jeszcze na kilkanaście minut przed końcem, chociaż niemieckie kluby miały wtedy renomę zbliżoną do tamtejszych samochodów (Bayern Monachium trzy razy z rzędu wygrał Puchar Europy, trofea zdobywały też Borussia Moenchengladbach oraz Hamburger SV, którego tak bliska wyeliminowania była Stal z Mielca) – losy awansu pozostawały otwarte, skoro to Tychy od 18 min prowadziły po bramce Romana Ogazy i do dogrywki potrzebowały jeszcze jednego trafienia. Wyrównał jednak Dieter Mueller i sen się zakończył.

Slezak i Kantyka dedykują swoją książkę tym, co “wierzą mocno w to, że lata chwały piłkarskiej drużyny GKS Tychy kiedyś powrócą” [5]. Liczne przykłady wskazują, że nie musi to być nadzieja płonna.

Radomiak znów stał się dumą ćwierćmilionowego miasta, które pomimo bohaterskiej tradycji z 1976 r. poniosło niewspółmierne do innych koszty transformacji ustrojowej. Jeszcze przed dwudziestu laty klub wymagał akcji ratowniczej, w którą skutecznie zaangażował się ówczesny parlamentarzysta z tego okręgu ekonomista Dariusz Grabowski. Teraz w ekstraklasie Radomiak jest piąty, chociaż to dopiero drugi jego sezon na tym szczeblu rozgrywek. Poprzedni był w 1984/85 r.

Jeśli odnowa polskiej piłki ma się dokonać, to zapewne za sprawą talentów ujawniających się w Radomiu czy Częstochowie, za chwilę być może znów w Tychach. Na stulecie futbolu życzyć sobie wypada, żeby było ich tyle, by przyszły selekcjoner bardziej odpowiedzialny niż Sousa mógł powiedzieć Lewandowskiemu, gdy ten znowu będzie mieć muchy w nosie: nie chcesz, to nie graj. Poradzimy sobie bez ciebie.     

[1] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Aha! Łódź 2015, s. 39-40
[2] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 259  
[3] Tomasz Wacławek. Strażak Vuko ma zgasić pożar. “Rzeczpospolita” z 15 grudnia 2021
[4] Klaudiusz Slezak, Zbigniew Kantyka. Największy sukces GKS Tychy. Tychy 2021; materiał przygotowany do druku
[5] ibidem

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here