Wszystkie karne mistrzów

0
48

Robert Lewandowski, wykorzystując za drugim razem rzut karny na Euro z Francją uratował w Polsce markę, jaką stanowi dla rodaków jego nazwisko. Dokładnie powtórzyła się historia z meczu z tym samym rywalem na katarskim Mundialu. Dla międzynarodowej czyli klubowej kariery naszego mistrza fakt ten nie ma jednak większego znaczenia. Za to w Polsce – znów ratuje reputację celebryty i kibicowskiego ulubieńca, nawet jeśli jego kariera ma się już ku końcowi.

Nie wszystkie podobne historie znalazły happy end jako finał. Dla trzeciego piłkarza Europy z 1974 r. (w plebiscycie “France Football”) oraz kapitana drużyn Kazimierza Górskiego i Jacka Gmocha – Kazimierza Deyny, karny, którego nie wykorzystał w meczu z gospodarzami argentyńskiego Mundialu (1978 r.) oznaczał nie tylko koniec kariery ale i początek pasma porażek w życiu osobistym, zakończonych w jedenaście lat później zagadkową śmiercią na kalifornijskiej szosie. Prowadzony wtedy przez Deynę samochód uderzył przy pełnej prędkości w zaparkowaną zepsutą furgonetkę. Zanim kapitan reprezentacji wyjechał z Polski, rozeźleni kibole wybili mu szyby w mieszkaniu.

Gdy Deyna przymierzał się do strzału, zdenerwował go Boniek

Biograf Kazimierza Deyny, Stefan Szczepłek, tak opisuje punkt zwrotny w karierze kapitana trzeciej drużyny świata z 1974 r. i piątej z 1978 r.: “Rzut karny w meczu z Argentyną. Złoty jubileusz i czarna chwila. Znajdźmy się w sytuacji Deyny ze stadionu w Rosario (..).  W momencie karnego Argentyna prowadziła 1:0. Od jego strzału zależało, czy wynik się zmieni (..). Był to setny występ Deyny w reprezentacji Polski (..). Jak zwykle wziął piłkę bez słowa, na nikogo nie patrzył, z nikim nie rozmawiał. Podszedł do niego Boniek:

– Kaziu, jeśli nie czujesz się na siłach, może ja strzelę…

Zbyszek był ostatnią osobą, na rzecz której Kazik zrzekłby się tego karnego. Bez względu na to jak by to zostało odebrane, on sam, przed sobą, przyznałby się do tego, że jego czas minął, że nie ma już siły, odporności, tak potrzebnych w takich wyjątkowych sytuacjach. Może więc propozycja Bońka jeszcze bardziej wyprowadziła Deynę z równowagi (..). Chciał jak nigdy dotąd. I nie wytrzymał. Zawiódł po raz pierwszy. Strzelił jak Maricovi w 74. Argentyński bramkarz Matildo Fillol był wtedy w RFN i wyciągnął wnioski. 

Tak Deyna żegnał się z reprezentacją. Tydzień później rozegrał w niej ostatni  mecz – z Brazylią. O karnym nigdy nie chciał mówić” [1].

Jeśli coś w tej relacji warte pozostaje uzupełnienia, to nie dramaturgia, którą mistrz dziennikarstwa sportowego utrwalił znakomicie, ale fakt, że Matildo Ubaldo Fillol w trakcie mistrzostw w RFN w 1974 r. był tylko rezerwowym. Kiedy pokonywaliśmy Argentyńczyków 3:2 w pierwszym po wojnie meczu Polski w finałach Piłkarskich Mistrzostw Świata, między słupkami stał Daniel Carnevali. I to jego niefortunne zachowanie umożliwiło nam błyskawiczne objęcie prowadzenia i zdobycie inicjatywy w meczu z przyszłymi, bo tytuł zdobyli cztery lata później, mistrzami świata.

– Proszę  państwa, Carnevali robi olbrzymi błąd! Carnevali wypuszcza piłkę z rąk! Gol, Lato, gol! – wykrzykiwał z niebywałym entuzjazmem komentator telewizyjnej transmisji Jan Ciszewski, postać dla kibiców kultowa, odkąd na olimpiadzie w Monachium kiedy w finale w 1972 r. pokonaliśmy Węgrów zdobył się na osobistą dygresję: “dwadzieścia lat czekałem na tę chwilę”, co zjednało mu powszechną sympatię, bo rodzimy futbol stawał się właśnie przedmiotem dumy narodowej.     

Wykorzystali to decydenci w 1974 r, więc relację z meczu z Argentyną powtarzano w telewizji w różnych porach, jak wtedy mówiono “dla drugiej zmiany” (bo oficjalnie przecież suwerenem pozostawała klasa robotnicza, chociaż piękno piłki nożnej w reprezentacyjnym wydaniu wszelkie podziały przełamało) i nierzadko Polak, wyprowadzający psa do parku słyszał z otwartych jak to w czerwcu okien dobiegające z telewizora pełne emfazy zdania Ciszewskiego o bramkarzu Carnevalim. Znali je na pamięć pogrywający “w nogę” na podwórkach dziewięciolatkowie, do  których się wtedy zaliczałem.  

Fillol zastąpił Carnevaliego dopiero w ostatnim, szóstym meczu Argentyńczyków na turnieju w RFN, miał więc czas, żeby podpatrzyć szczegółowo, w jaki sposób w spotkaniu z Jugosławią Deyna wyprowadził w pole przy rzucie karnym doskonałego bramkarza rywali Envera Maricia. Wiele książek piłkarskich – po trzecim miejscu reprezentacji na turnieju w RFN wydawano je masowo, czasem jak “Grę o medal” na albumowym kredowym papierze i poziomie edytorskim pozwalającym zabłysnąć nawet na targach frankfurckich – ilustrowanych było później zdjęciem wykonanym przez siatkę bramki, na którym w jednym rogu znajduje się leżący goalkeeper Jugosłowian Maric a w drugim piłka: jeszcze nie słynne “Tango” z wymyślnym deseniem, którą grano dopiero w 4 lata potem w Argentynie, tylko zwykła, w czarno-białe cętki. Wymanewrowany w ten sposób przez polskiego kapitana Bośniak Maric nie był z pewnością patałachem, o czym świadczy jego występ w reprezentacji Europy w meczu z Ameryką Południową w 1972 roku.

Patałachami okazali się za to na pewno rodzimi komentatorzy futbolu, gdy piąte miejsce zespołu Gmocha na argentyńskim Mundialu w 1978 r. pochopnie uznali za porażkę. Deyna zaś został kozłem ofiarnym, co przyczyniło się do jego późniejszych życiowych tragedii. Nie wyzwolił się nigdy od fatum tamtej, niewykorzystanej jedenastki. 

Jedenastka z bramkarskiej perspektywy

Przy strzelaniu rzutu karnego w piłce nożnej szanse nie są równe. Inaczej niż w hokeju na lodzie jest to niemal pewna bramka. Rekompensuje to ocena skuteczności wykonawcy i broniącego. Bramkarz, który sparuje strzał ze stałego fragmentu gry z jedenastu metrów zostaje bohaterem spotkania. Za to udziałem egzekutora, który karnego nie wykorzysta, staje się ciężka trauma.

Uniknął jej Robert Lewandowski, kiedy w trakcie katarskiego Mundialu przed niespełna dwoma laty nie strzelił gola z jedenastki Meksykowi.  Wybaczono mu z kilku względów. Po pierwsze bowiem sam uprzednio tego karnego wywalczył. Po drugie, żadne bramki w meczu nie padły, a remis z wyżej notowanym Meksykiem był dla nas sukcesem. Po trzecie jednak i najważniejsze: wyszliśmy z grupy na Mistrzostwach Świata, po raz pierwszy od 1986 r, więc szukanie winnych nie miało sensu. Chociaż rezultatu kadry Czesława Michniewicza (miejsce w szesnastce najlepszych zespołów globu) nie doceniono podobnie jak w 1978 r.  osiągnięcia piłkarzy Gmocha: obaj trenerzy stracili posady zaraz po turnieju. 

Również w Katarze w ostatniej minucie ostatniego, co było już wiadomo, skoro przegrywaliśmy 0:3 meczu reprezentacji z Francją ten sam Lewandowski stanął w obliczu niezwykłego psychicznego obciążenia. Przyszło mu znowu strzelać karnego.  Za pierwszym razem bramki nie było. Ale sędzia nakazał powtórkę. I w niej Lewandowski okazał się skuteczny. Dzięki niemu Polska pożegnała się z Mundialem całkiem honorowo, bo wynik 1:3 z późniejszymi wicemistrzami świata ujmy nie przynosi.

Polskim bohaterem Mistrzostw Świata w Katarze został jednak nie Lewandowski,  lecz bramkarz Wojciech Szczęsny. Dzięki temu, że wybronił karnego, egzekwowanego przez Lionela Messiego, uznanego wtedy za najlepszego piłkarza świata. Nic nie ujmując kunsztowi Szczęsnego, przyznać trzeba, że dopełniła się wówczas także boiskowa sprawiedliwość, ponieważ rzut karny przeciwko nam podyktowany został pochopnie. Z Argentyną przegraliśmy wprawdzie 0:2, ale wynik ten dał nam awans do dalszych gier a Wojciech Szczęsny zyskał sobie mołojecką sławę. 

Nawiązał tym samym do wielkiej tradycji Jana Tomaszewskiego, który w trakcie radosnych dla nas Mistrzostw Świata w 1974 r. w Niemczech jako jedyny bramkarz wybronił tam dwa rzuty karne: strzelane przez Szweda Staffena Tappera (dzięki temu wygraliśmy 1:0) oraz zawodnika gospodarzy Uliego Hoenessa (pomimo to przegraliśmy 0:1). 

Zaś na kolejnym wielkim turnieju, podczas niedawnego Euro, snajper Lewandowski także w meczu z Francją, tak samo ostatnim dla Polski, skopiował dokładnie na użytek kibiców thriller z Kataru. Bramkę dla nas zdobył dopiero z powtarzanego rzutu karnego. Dała  nam remis z aktualnymi wicemistrzami świata.

U kibiców zyska na tym Lewandowski a nie straci. Nie lubi się bowiem w Polsce perfekcjonistów.

Kiedyś psychologowie wyświetlali studentom trzy filmiki. W każdym z nich przeciętny z wyglądu bohater siadał za stolikiem, na którym postawiono filiżankę z kawą. Pierwszy delikwent z niczym nie miał kłopotów. Przysunął sobie krzesło i kawę popijał. Drugi wylewał kawę potrąciwszy stolik. Studenciaki zgodnie zdyskwalifikowały zarówno pierwszego jako aroganta jak drugiego, bo taka z niego oferma. Ich sympatię zyskał sobie wyłącznie trzeci, który lekko trącał stolik, z przepraszającym i nieco nieśmiałym uśmiechem przytrzymywał filiżankę, żeby zafundowana przez eksperymentatorów neska się nie rozlała, po czym zwyczajnie ją wypijał. Jesteśmy w domu?     

Robert Lewandowski zmagający się z własną słabością i wreszcie na chwałę nas wszystkich przezwyciężający ją, wydaje się masom sympatyków bliższy niż kiedykolwiek.                         

Jego psychologiczna szamotanina z klątwą rzutów karnych ma oczywiście znaczenie wyłącznie dla polskiego kibica.

Zagraniczni sympatycy piłki nożnej zajmują się raczej tym, czy Lewandowski przed rozpoczęciem nowego sezonu opuści Barcelonę, by zrealizować proponowany mu rekordowo lukratywny kontrakt w Arabii Saudyjskiej. 

W sierpniu Robert Lewandowski skończy 36 lat. Dla pojedynczych zawodników wiek bardziej zaawansowany nie był przeszkodą, jak dla słynnego Kameruńczyka Rogera Milli, który brylował na Mundialu mając 42 lata.  Dla większości nawet znakomitych graczy oznacza jednak smugę cienia. Tyle, że Josephowi Conradowi (Józefowi Korzeniowskiemu) zawdzięczamy wiedzę, że nie zawsze stanowi ona fatum nie do przezwyciężenia.

Roberta Lewandowskiego nie chciano przed wielu laty w Legii Warszawa, uznając jago talent za zbyt nikły, a warunki fizyczne za mierne. Doceniono go dopiero w poznańskim Lechu. Zaś jego sukcesy w Borussi Dortmund, monachijskim Bayernie i wreszcie Barcelonie zawstydziły przykładnie działaczy ze stołecznej Łazienkowskiej.

Jeżeli pomimo upływu lat Lewandowski jednak poprowadzi Polskę do awansu na kolejny Mundial, a turniej finałowy za dwa lata wreszcie okaże się dla niego udany, chociaż każdy dotychczasowy pozostawiał niedosyt – nie tylko zawstydzi sceptyków. Wtedy Lewandowski, który już jest bożyszczem kibiców, stanie się bohaterem narodowym. Dla chłopaka z Pruszkowa (gdzie jako osiemnastolatek w Zniczu zaczynał poważną grę) okazałoby się to lepszym zwieńczeniem kariery niż podobno wymarzona Złota Piłka.

Ale nie uprzedzajmy faktów, jak powiadał w takich wypadkach nieoceniony i cytowany już tu wielki komentator Jan Ciszewski.    

[1] Stefan Szczepłek. Deyna. Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, Ruda Śląska 1996, s. 112-113

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here