Stany Zjednoczone wybrały prezydentem kandydata o 4 lata starszego, ale bardziej obliczalnego – Amerykanie zagłosowali tak za sprawą pandemii, która nie ominęła najpotężniejszego mocarstwa pomimo wielkich nakładów na badania oraz największej liczby nagród Nobla z fizjologii i medycyny. Joe Biden podobnie jak w 1980 r. Ronald Reagan i w 1992 r. Bill Clinton pokonał urzędującego prezydenta, co w USA jest wielką sztuką. Dla pisowskich władz wybór Bidena oznaczać może nawet konieczność publicznego tłumaczenia się z podejścia do reguł demokracji i praworządności na konferencjach międzynarodowych, bo zwycięski demokrata jeszcze w kampanii takie zawstydzanie sojuszników zapowiadał. Ale ze strony Donalda Trumpa już spotkało Polskę wiele despektów.
46. w historii prezydentem USA został doświadczony 78-letni polityk demokratyczny. Joe Biden senatorem był od 31 roku życia. Przy Baracku Obamie pełnił funkcję wiceprezydenta. W odróżnieniu od pokonanego Donalda Trumpa nie pozuje na outsidera. Wytrawny zawodowy polityk, nie jest jednak – w odróżnieniu od kandydującej bezskutecznie przed 4 laty Hillary Clinton – traktowany jak uosobienie złych cech establishmentu. Wygrał, bo przy wysokie frekwencji przeciągnął na swoją stronę część niedawnych wyborców Trumpa.
Co korzystne dla demokracji, ale też umiarkowania w polityce zagranicznej – prezydent-elekt musi liczyć się z większością w Senacie, jaką utrzymają republikanie pod wodzą Mitcha McConnella, zresztą wielokrotnie łapiącego się za głowę przy błędach Trumpa (teraz zapewniał, że przegrany prezydent pokojowo zda władzę). Dlatego na stanowisko nowego sekretarza stanu czyli szefa dyplomacji mniejsze szanse ma Susan Rice, była przedstawicielka USA w ONZ, obciążana przez Partię Republikańską odpowiedzialnością ze śmierć ambasadora podczas zajść w Libii: bardziej prawdopodobne wydaje się objęcie tej funkcji przez Anthony’ego Blinkena (jego ojczym przeżył Dachau i Auschwitz), teraz głównego doradcę Bidena do spraw polityki zagranicznej, opowiadającego się za bezwarunkową pomocą wojskową dla Izraela lub Chrisa Coonsa, senatora z Deleware (skąd mandat sprawował wcześniej sam Biden), który wspierał Roberta Muellera prowadzącego postępowanie w sprawie rosyjskich kontaktów Trumpa, opowiada się za pełną dostępnością aborcji a przed laty pracował jako wolontariusz w Afryce i wśród bezdomnych w Nowym Jorku. Karierę zaczynał jako nastolatek prowadząc lokalną kampanię Reagana, dopiero później został demokratą, zna też doskonale i opisywał przejście Republiki Południowej Afryki od apartheidu do demokracji.
Wszyscy pretendenci to bowiem politycy pragmatyczni a nie ideologiczni. Podobnie jak wiceprezydent-elekt Kamala Harris, pochodząca z liberalnej Kalifornii i postaciująca wielobarwność demokratycznej Ameryki (jest pochodzenia indyjskiego i jamajskiego), która ideowo deklarowała się jako przeciwniczka kary śmierci ale jako prokurator w swoim stanie nie tylko zobowiązała się jej bronić, ale nawet złożyła apelację od wyroku sędziego, gdy uznał ją za niekonstytucyjną.
Nowym sekretarzem obrony zostanie najpewniej Michele Flournoy. Za rządów Obamy była już zastępczynią szefa Pentagonu. Optowała wtedy za obaleniem libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego drogą interwencji zbrojnej, czemu wiceprezydent Biden… się sprzeciwiał.
Już po raz drugi ekipa rządząca Polską – przy czym brak w tej kwestii różnic czy nawet półtonów między prezydentem a rządem – przed wyborami w ogromnym kraju manifestowała bezgraniczne poparcie dla jednego kandydata, który ostatecznie przegrał. Najpierw działo się tak w kwestii Ukrainy, gdzie warszawska dyplomacja obstawiła z uporem maniaka odrzuconego przez własnych rodaków Petra Poroszenkę, chociaż to jego rywal Wołodymyr Zełenski – daleki od nacjonalizmu bohater ludowy, zaczynający karierę od roli w serialu – rokował spełnienie naszych postulatów dotyczących upamiętnienia ofiar rzezi wołyńskiej i lwowskich Orląt oraz praw Polaków za kordonem. Teraz Andrzej Duda, rząd, nawet TVP ostentacyjnie kibicowali Trumpowi, co skomplikuje relacje z jego następcą, nawet jeśli miałby najlepsze intencje.
Zabieganie o rolę najlepszego sojusznika Trumpa okazało się złym wyborem polskiej polityki zagranicznej i obronnej. Dla ustępującego prezydenta priorytetem okazało się utrzymanie dobrych relacji z Władimirem Putinem, z których zapewne – nawet gdyby chciał – nie umiałby się wyplątać, bo Kreml mu pomagał. Polsce przyszło znosić wiele upokorzeń ze sławetną ustawą 447 narzucającą nam obowiązek zwrotu mienia bezspadkowego pozostałego po ofiarach Holocaustu z polskim obywatelstwem organizacjom powstałym w USA czasem kilkadziesiąt lat po wojnie: co kongresmeni przegłosowali, Trump podpisał. Symbolem wasalnej pozycji Polski stało się zaś podpisywanie przez Dudę na stojąco umowy z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie to w trakcie czterolecia Trumpa zniesiono wizy dla Polaków, ale nie zdążyliśmy się tym nacieszyć, bo nadeszła pandemia i podróżowanie w jakimkolwiek celu z zarobkowym włącznie stało się niemożliwe.
Przedłużające się liczenie głosów w Stanach Zjednoczonych i już zapowiedziane podważanie jego wyników przez urzędującego prezydenta pokazują, że kłopoty nie omijają również najstarszej działającej nieprzerwanie demokracji świata. Napięcie związane z pandemią wszędzie zradykalizowało nastroje, USA również to dotyczy.
Nic nie wyszło też z planów zbudowania Fort Trump w Polsce – Amerykanie w ogóle wystrzegają się używania tej nazwy, operuje nią jedynie pisowski przekaz rządowy. Zanim jeszcze Trump przegrał wybory – wszystkie związane z nim konstrukcje warszawskiej dyplomacji rozpadły się jak zamki na piasku.
Warto za to wciąż się przyglądać, jak to się stało, że teraz poniósł porażkę – ale jeszcze bardziej dlaczego wygrał przed 4 laty. Ekscentryczny miliarder i celebryta skupił wokół siebie Amerykanów żyjących z własnej pracy – od prawników z Wall Street z siedmiocyfrowym dochodem rocznym po zatroskanych o przyszłość swoich fabryk robotników stalowni z “pasa rdzy”. Zeszli się razem, policzyli się przy urnach i odbudowali jedność pracującej ciężko i liczącej na siebie Ameryki, przykrywając kartami wyborczymi żyjących z socjalu wyborców Hillary Clinton. W tym roku mechanizm ten już nie zadziałał, zbyt mocne okazało się rozczarowanie nieudolnością władzy wobec COVID-19 (w rankingu EndCoronavirus, międzynarodowej organizacji pozarządowej, Ameryka dokładnie jak Polska klasyfikowana jest wśród państw, co sobie nie poradziły z pandemią), czy zmęczenie nieskuteczną i wiecznie znerwicowaną polityką twitterową, w której specjalizował się urzędujący prezydent, zamiast podejmować decyzje. Trump jest więc sam sobie winien. Podobnie jak ci, co z daleka wspierali go do końca, głusi na realia.