Politycy przed każdymi wyborami powtarzają, że właśnie one, te najbliższe okażą się najważniejsze od 1989 r. Ale niewiele robią, żeby do udziału w nich zachęcić.
W tym roku widać to jaskrawo. Nie chodzi wyłącznie o zgorszenie publiczne, związane z niewybrednym słownictwem, kiedy to lider opozycji tytułowany jest przez szefa partii rządzącej “ryżym” a z kolei oponenci PiS porównują marną jakość obecnej władzy do dyktatury białoruskiej. Ani nawet o fatalne kandydatury, wystawiające jednoznaczne świadectwo ich promotorom, jak na świętokrzyskiej liście Koalicji Obywatelskiej do Sejmu Roman Giertych, który jako wicepremier i minister edukacji przymierzał się do usunięcia z listy lektur książek Witolda Gombrowicza i zastąpienia ich grafomanią kolaboranta ze stanu wojennego Jana Dobraczyńskiego czy Łukasz Mejza z lubuskiej listy PiS, znany z oferowania rodzicom obłożnie chorych dzieci niesprawdzonych terapii za ogromne pieniądze i próbującego ich zastraszać, kiedy się przeciw jego praktykom zbuntowali. Na nich można przecież nie głosować – brzmi najlepsza odpowiedź na litanię zarzutów, bezsprzecznie słusznych, dotyczących klasy pretendentów do parlamentu.
Gorzej, gdy mataczenie polityków, wsparte przez media, wprowadza w błąd wyborców i może do samego aktu głosowania zniechęcić. Bo przecież – co oczywiste – im więcej obywateli skorzysta z prawa wyborczego, tym mocniejszą legitymacją cieszyć się będzie wyłoniona w październikowym głosowaniu władza. A czas zapowiada się wciąż kryzysowy. Nie wygasły wszystkie ogniska pandemii COVID-19 a grozę wzbudza legionella. Nie ustało zagrożenie ze strony Kremla za to wzmaga się na granicy białoruskiej.
Zarzucali fałszerstwo innym, teraz sami kombinują
Połączenie wyborów z referendum, decyzją pisowskiej większości, utrudnia obywatelom podjęcie decyzji, kto ma Polską rządzić przez najbliższe cztery lata – lub krócej, jeśli trwałej większości nie uda się wyłonić – ponieważ nie sprzyja skupieniu uwagi na najważniejszym aspekcie głosowania. Dodatkowe cztery pytania, sprawiające wrażenie zadawanych przez osoby niezbyt rozgarnięte, skoro rządzący stawiają je po ośmiu latach wyłącznej odpowiedzialności za Polskę – zaciemniają przegląd sytuacji. Polacy i bez połączenia wyborów z referendum oddawali w nadmiarze głosy nieważne. Nasze znane z historii przywiązanie do demokracji oraz szlacheckie jeszcze tradycje wolności i równości stanowią słuszny powód do dumy. Nie zastąpią jednak nieprzerwanej praktyki kolejnych głosujących pokoleń, jaką poszczycić się mogą: Szwajcaria czy kraje skandynawskie. Pamiętamy ile kłopotów sprawiła polskim wyborcom sławetna książeczka do głosowania w wyborach samorządowych przed dziewięciu laty i późniejsze oskarżenia o fałszerstwo formułowane akurat przez tych, którzy aktualnie sprawują władzę w kraju. Chociaż nikt wtedy przestępstwa przeciwko wyborom nie popełnił, tylko z powodu zbędnej komplikacji reguł głosowania część elektoratu, niczym baba co siała mak w ludowym wierszyku, nie wiedziałajak ze swojego prawa skorzystać.
Nie służy zachętom do udziału w wyborach medialne targowisko próżności, związane z efektownymi – zdaniem autorów eksponujących je komentarzy i felietonów telewizyjnych – pojedynkami polityków w wyborach do Sejmu. Nie jest to bowiem gra o sumie zerowej, jak do Senatu, w której zwycięzca bierze wszystko, ale przedtem musi pokonać wszystkich innych. A tym bardziej druga tura wyborów prezydenckich, gdzie mamy do wyboru… jednego z dwójki kandydatów i nikogo więcej. Nie musimy nawet mieszkając w Świętokrzyskim koniecznie oddawać głosu na Romana Giertycha lub Jarosława Kaczyńskiego. Do Sejmu z kieleckiego okręgu wejdzie 16 posłów. Na pewno z kilku ugrupowań. Prezesa PiS wśród nich raczej nie zabraknie. Giertycha – być może, skoro swego czasu wyborcy PO z nieodległego Radomia odrzucili podobnie przywiezioną im w teczce kandydaturę innego nawróconego: Ludwika Dorna i postawili na pretendentów znanych im… z pracy w okręgu wyborczym, nie z telewizji.
Każą się nam ekscytować zmaganiami jak w ringu bokserskim. Zapominają o celu tych wyborów: wyłaniamy większość rządzącą na trudne czasy.
Larumgrają? Niech surmy nie zagłuszą myślenia
Spindoktorzy jak samych siebie nazywają propagandyści PiS wszystko jedno czy występują w kostiumie polityków czy żurnalistów kanału Info – robią co mogą, żeby twardemu elektoratowi swoich chlebodawców pokazać, że jesienią głosujący mieć będą wybór między Polską a Niemcami niczym w plebiscytach sprzed ponad stu lat na Śląsku (rozumnie wygranym, bo uzyskaliśmy, co się dało, z Katowicami włącznie) oraz Warmii, Mazurach i Powiślu (sromotnie przegranym, bo Józef Piłsudski zamiast zatroszczyć się o mówiącą po polsku ludność i granicę bezpieczniejszą niż zaraz za Mławą, wolał o Polskę walczyć… pod Kijowem, co w rozstrzygających z kolei o przynależności państwowej Olsztyna dniach ściągnęło na nas nawałę bolszewicką).
Marketingowcy Koalicji Obywatelskiej nie tylko w kwestii terminu największej bo półmilionowej demonstracji tego ugrupowania odwołują się do 4 czerwca. Przekonują, że podobnie jak w 1989 r. chodzi o plebiscytarny sprzeciw wobec prorosyjskiej władzy, zbliżającej Polskę do Białorusi.
Co łączy oba przekazy, nietrudno wskazać. Oba zubożają naszą decyzję, czynią ją po części podjętą pod presją – nawet jeśli pozostaje psychiczna tylko, w znanym formacie szantażu emocjonalnego – bardziej niż naszą własną. Podobnie połączenie wyborów z referendum może zniechęcić obywateli, nie kwapiących się oddać głos w tym drugim do pójścia do punktu głosowania, jeśli obawiają się, że zostaną trwale uznani za wrogów obecnej ekipy rządzącej. To nadmiernie wysoka cena czterech niby retorycznych pytań.
Tymczasem mamy – każdy z nas ma – jeden głos do Sejmu i jeden do Senatu. Pokolenia Polaków o to walczyły, kosztem licznych wyrzeczeń, ofiar i cierpień.
I nie musimy żadnego z nich oddawać na celebrytów z ekranu TVP Info ani z pierwszej strony “Gazety Wyborczej”.
Bo tonaszgłos, własny. Nieichprzecież.
Tak długo byliśmy: “my” i “oni”. Ten drugi zaimek dał nawet tytuł słynnej książce Teresy Torańskiej o komunistycznych notablach, zwanych też prominentami lub zwyczajniej właścicielami PRL. Podział, znany z poprzedniego ustroju, powrócił – co politologowie zwykli uczenie nazywać alienacją, wyobcowaniem pochodzącej z demokratycznego nadania władzy. Odrodził się, bo również twórcy polskiej niepodległości – od robotników strajkujących zakładów, szybko pozamykanych przez nowe władze, po wspierających uliczne demonstracje studentów, którzy już jako absolwenci szukać musieli chleba w zagranicznych korporacjach lub na saksach w Londynie czy Bundesrepublice – przedwcześnie jak się okazało przystali na oddanie odpowiedzialności za państwo polskie zawodowym politykom. Co zamiast profesjonalizmu władzy przyniosło prymat jej kastowych interesów doraźnie maskowanych wzniecaniem plemiennych wojen, generujących kolejne podziały wśród Polaków.
Być może warto zagłosować na tych, którzy te rowy zakopią. Umacniając granicę wschodnią – co konieczne i nieuniknione – nie będą wznosić transzei między Polakami. Ale to tylko jedno z możliwych kryteriów wyboru. Naszego, nie ich. Bo przez ten jeden dzień raz na cztery lata ich los jest w naszym ręku, a nie odwrotnie. W tej dłoni, którą trzymamy kartkę wyborczą. Słusznie więc nazywa się wybory świętem demokracji. I nie ma największego znaczenia, z czym je rządzący łączą. Bo zaraz mogą przestać nimi być. Na tym przecież całe piękno demokracji polega.