czyli kto programuje globalną politykę wschodnią
Zbigniew Brzeziński, doradca Jimmy’ego Cartera wspólnie z Janem Pawłem II ratował nas przed groźbą radzieckiej inwazji w grudniu 1980 r. Polityki wschodniej nauczył w Oxfordzie Billa Clintona, który jako prezydent wprowadzał nas do NATO akowiec i żołnierz Andersa Zbigniew Pełczyński. Za czasów Joego Bidena liczyć możemy w Waszyngtonie raczej na pośrednie wpływy i sentymenty. Miarą słabości propolskiego lobby na Kapitolu okazało się uchwalenie – za rządów Donalda Trumpa w USA oraz PiS w Polsce – sławetnej ustawy 447 zezwalającej na roszczenia do majątku pozostałego po obywatelach polskich zamordowanych przez Niemców powstałym już po wojnie organizacjom. Ale wobec słabości Unii Europejskiej sojusz z Ameryką – nawet niedoskonały – pozostaje fundamentem naszego bezpieczeństwa w czas wojny na Ukrainie.
Niedawna wizyta Wołodymyra Zełenskiego w Waszyngtonie, zrazu przedstawiana jako wielki sukces ukraińskiego prezydenta, da się zinterpretować również jako wyraz braku jedności wolnego świata wobec najpoważniejszego dziś konfliktu na kuli ziemskiej. Nie tylko dlatego, że ukraiński gość wyjechał z amerykańskiej stolicy wściekły, bo zaoferowano mu m.in. hummery, dostępne w nieopancerzonej wersji nawet zamożnym yuppies jako zabawka – zamiast nowoczesnej i bardziej przydatnej broni. Po upływie niemal roku od wybuchu gorącej wojny racjonalne wydawało by się bardziej spotkanie ukraińskiego lidera z przywódcami G-7, skoro kiedyś do tego grona dopuszczano Rosję.
Tymczasem spektakl medialny – komentowanie półwojskowej bluzy gościa oraz tego, który republikanin mu nie klaskał – zdominował przekaz z tej wizyty, wyprany z konkretów. Na szczęście dalej idące niż teraz deklaracje złożył prezydent Joe Biden w trakcie marcowej wizyty w Warszawie, kiedy to potwierdził aktualność kluczowego dla nas artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego państwa Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej obrony w wypadku ataku na którekolwiek z nich.
Za to żadne bilateralne ustalenia amerykańsko-ukraińskie nie wpływają bezpośrednio na nasze bezpieczeństwo – kraju bezpośrednio sąsiadującego z zaatakowanym ale graniczącego też ze sprawcą tej napaści. Ukraina nie jest członkiem NATO, a prezydent prominentnej w Sojuszu Atlantyckim Francji Emmanuel Macron wybrał akurat czas waszyngtońskiego spotkania Bidena z Zełenskim do złożenia deklaracji, że nie przystanie na to, żeby w przyszłości nim się stała. Nie od rzeczy przypomnieć, że zdająca poradziecką broń atomową Ukraina otrzymała od mocarstw podobnie jak Kazachstan w zamian za jej wyzbycie się gwarancje niepodległości i integralności terytorialnej, które jak widać nie zostały dotrzymane.
Dla nas również cytowanie przez prezydenta Ukrainy podczas przemówienia na Kapitolu prezydenta Franklina Delano Rooseevelta, kojarzącego się Polakom nieodparcie ze zdradą jałtańska i oddaniem nas Kremlowi, stanowi jasny sygnał, że sami musimy zadbać o własne strategiczne interesy. Nie zdając się w tym na Ukraińców, chociaż ich uchodźcom pomagamy jak żaden inny kraj świata, wysiłkiem całego społeczeństwa, a nie rządowym. Od początku konfliktu polską granicę wschodnią przekroczyło ich 9 milionów. Nie będzie ozdobnikiem stylistycznym stwierdzenie, że żadnego z nich nie pozostawiliśmy bez wsparcia. Obliguje to jednak Zachód do szczególnego zadbania o interesy Polski, skoro tak chętnie przywołuje on humanitarne ideały i wartości w dyskursie dyplomatycznym. Za dowód ich trwałości uznać należy, że zachodnią narrację zdominowało podejście identyfikowane kiedyś ze Zbigniewem Brzezińskim, skutecznie nakłaniającym przed ponad 40 laty innego demokratycznego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera do wspierania opozycji demokratycznej w krajach bloku wschodniego i wspólnie z Janem Pawłem II, włącznie z użyciem gorącej linii do Leonida Breżniewa, broniącym Polskę w czasach legalnej Solidarności przed groźbą militarnej akcji radzieckiej (w grudniu 1980 r.) – nie zaś koncepcje Henry’ego Kissingera, pielęgnującego wizje ładu globalnego oparte na sile wojskowej i doradzającego teraz Ukrainie oddanie Rosji części terytorium w zamian za pokój. Czas to jednak przełożyć na język konkretów politycznych. Piękne słowa nie wystarczą.
Nawet Zełenski wyjechał z Waszyngtonu zły i rozczarowany, chociaż tyle ich tam usłyszał.
Zaś wobec Polski – sojusznika Ameryki od prawie ćwierćwiecza (do NATO wstąpiliśmy w 1999 r.) – najpotężniejsze mocarstwo świata ma zobowiązania bardziej niż wobec Ukrainy konkretne i nie doraźne, lecz wynikające z budowanego od 1949 r. systemu bezpieczeństwa, do którego z dobrą wolną postanowiliśmy przystąpić, gdy tylko mogliśmy stanowić o sobie. A jeszcze trzymano nas w poczekalni przez osiem lat, jakie upłynęły od rozpadu ZSRR i pierwszych wolnych wyborów do Sejmu w Polsce.
W naszym a nie tylko ukraińskim interesie – władze polskie muszą pamiętać, że wybrane zostały, by reprezentować ten pierwszy – pozostaje wykluczenie gambitu ze strony sojusznika, który poświęciłby Europę Wschodnią w wypadku nagłego wzrostu napięcia wokół Tajwanu czy między państwami koreańskimi. Dziś stanowi to wariant wprawdzie mało prawdopodobny, ale wystarczająco groźny, by mu przeciwdziałać. Wbrew Zełenskiemu – odwoływać się trzeba do strategii Ameryki Clintona nie Roosevelta.
Jak prezydent USA żelazną kurtynę testował, zanim ją przesunął
Bill Clinton, wówczas 23-letni stypendysta w Oxfordzie specjalnie pojechał obejrzeć żelazną kurtynę i do biernego przyglądania się jej wcale się nie ograniczył, co tak opisuje jego biograf David Maraniss (“Najlepszy w klasie”): “Jako że pod opieką Zbigniewa Pełczyńskiego wiele nauczył się o Europie Wschodniej, zapragnął zobaczyć granicę. Wraz z [Rudim] Lowem pojechał od Blankenstein w górnej Frankonii, przygranicznego miasteczka, w którym Wschód od Zachodu oddzielał niewielki potok oraz zasieki z drutu, strzeżone przez wschodnioniemieckich wartowników. “Na Clintonie duże wrażenie zrobiły te dowody zniewolenia” – wspominał Lowe. Bill poprosił o zrobienie zdjęcia na granicy, po czym o dwa metry przekroczył linię graniczną. “Powiedziałem, żeby uważał – wspomina Lowe – na co Bill odparł, że żołnierze nie odważyliby się zastrzelić Amerykanina” [1].
Wyczucie Clintona jak daleko może się posunąć okazało się bezbłędne. Podobnie jak w trzydzieści lat później, gdy wprowadzał jako prezydent Stanów Zjednoczonych Polskę do NATO. I słusznie założył, że Rosja z tego powodu nie wywoła wojny atomowej, chociaż Borys Jelcyn – którego wcześniejsza historyczna acz jednorazowa zgoda na rozszerzenie Sojuszu Atlantyckiego na wschód stała się faktem – szykował już wtedy przeciwnika tej koncepcji Władimira Putina na swego następcę w prezydenckim fotelu. Zmiana symbolicznie ale i realnie dokona się wraz z końcem roku 1999, w którym Polskę – jeszcze w marcu – do NATO przyjęto. Utrafiliśmy więc w optymalny czas historyczny, wbrew stereotypowi nikłej rozwagi nam przypisywanemu. Nie tylko rządzący wówczas – premier z AWS Jerzy Buzek i wywodzący się z SLD prezydent Aleksander Kwaśniewski – na to zapracowali. Cichy bohater już raz w tym tekście wymieniony popracował dla dobra Polski nad Clintonem podobnie jak nad Carterem Brzeziński.
W obu wypadkach – sytuacji na granicy oraz polskiej akcesji – odwagę opartą na rozeznaniu w sprawach Europy Wschodniej zawdzięcza Clinton swojemu mentorowi, a ściślej promotorowi z Oxfordu Zbigniewowi Pełczyńskiemu.
“Jego biografią można obdzielić kilka osób, ale dla swoich studentów był zawsze dostępny, gotów wspomóc radą, wysłuchać (..). W krajach anglosaskich o postaciach takich jak on mówi się, że są większe niż życie” – charakteryzuje profesora Mateusz Mazzini [2]. A żył Pełczyński prawie sto lat.
Jako dziewiętnastolatek walczył w Powstaniu Warszawskim, potem wyzwolony przez aliantów z obozu jenieckiego zdążył jeszcze zaciągnąć się do armii gen. Władysława Andersa. W trudnym czasie gdy przedwojenny marszałek Senatu Bogusław Miedziński zmuszony był podjąć pracę w londyńskiej piekarni, bo lepszej znaleźć nie mógł, pochodzący z Grodziska Mazowieckiego 21-latek poradził sobie na Wyspach znakomicie: podjął studia politologiczne a po nich pozostał na uczelni. Był nią Oxford.
Clintonowi zlecił nie byle co, bo pracę, w której student z Arkansas musiał wykazać, jak podziały frakcyjne w komunistycznej partii w ZSRR stanowią namiastkę znanego z zachodnich demokracji pluralizmu politycznego. Adept nie tylko sobie z zadaniem poradził, ale przedstawił rozmaite w tej kwestii teorie.
Z żadnej z nich nie wynikało, że komunizm potrwa wiecznie, jak zapewne wydawało się przywoływanemu teraz na Kapitolu w mowie Zełenskiego Rooseveltowi.
Odmienne za to wnioski z nauk pobieranych u prof. Pełczyńskiego wyciągnął inny jego student – ówczesny beneficjent stypendium George’a Sorosa (wynoszącego 10 tys dolarów) a obecny premier Węgier Viktor Orban, którego postawa wśród przywódców państw Unii Europejskiej i NATO okazuje się teraz najbliższa putinowskiej narracji.
Najstarsza demokracja świata hojna wobec Rosji
Tak jak Clinton uporczywie przesuwał żelazną kurtynę – jako student symbolicznie o dwa metry na NRD-owskiej granicy, nie bacząc na pole śmierci tamtejszych snajperów, zaś jako prezydent już o kilkaset kilometrów na wschód – tak zarazem okazał się szczodry wobec Jelcyna. Jak zauważa Krystyna Kurczab-Redlich: “Dzięki sympatii “druga Billa” do rosyjskiego prezydenta sypnął się na Rosję deszcz pożyczek z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a dzięki opartemu na tej sympatii zaufaniu nie kontrolowano zbyt intensywnie celowości ich wydatkowania. Clinton wierzył, że są to – przynajmniej w części – inwestycje w demokratyzujące się państwo. W zakres demokratyzacji nie wnikał. Została ona jakby automatycznie przypisana Rosji 1 lutego 1992 roku, to znaczy odkąd w Camp David, rustykalnej, skromnej posiadłości wypoczynkowej amerykańskich prezydentów Borys Jelcyn i George H. Bush [senior – przyp. ŁP] zadeklarowali, że “nie uważają się wzajemnie za potencjalnych wrogów, a stosunki dwustronne obu państw będą w przyszłości oparte na przyjaźni i partnerstwie oraz wspólnym poszanowaniu ideałów demokracji oraz wolności obywatelskich” [3].
Zaś niezawodnym narzędziem Clintona w przepychaniu przez amerykański parlament wysokich pożyczek dla Rosji, którym sprzeciwiała się wtedy amerykańska opinia publiczna pozostawał ówczesny przewodniczący komisji spraw zagranicznych Senatu Joe Biden, obecny prezydent Stanów Zjednoczonych. Żeby jednak oddać sprawiedliwość ówczesnym koncepcjom ich obu warto przypomnieć, że antagonistami Jelcyna, który oczywiście demokratą wbrew amerykańskim oczekiwaniom nie został, skoro jesienią 1993 r. posłał czołgi na wrogi mu parlament (którego w sierpniu 1991 r. sam bohatersko bronił przed neostalinowskimi puczystami Giennadija Janajewa – to miara paradoksu) byli wówczas Aleksander Ruckoj, Giennadij Ziuganow i Władimir Żyrynowski, politycy barwy czerwonej lub wprost brunatnej. Dawny obwodowy sekretarz KPZR ze Swierdłowska na ich tle wydawał się obliczalny.
Zamiast walczyć w Wietnamie woleli to pozostawić murzyńskim chłopakom
Wcześniejsze nawiązanie do George Busha seniora – twórcy wykładni o demokratycznych supermocarstwach – nie okazuje się epizodyczne. Dopiero z jego wspomnień dowiedzieliśmy się, jak w trakcie wizyty w Warszawie już po wyborach 4 czerwca 1989 r. i zupełnej w nich klęsce komunistów namawiał gen. Wojciecha Jaruzelskiego, żeby ten nie rezygnował z ubiegania się o prezydenturę. Jak się okazało skutecznie. Bush Sr. pozostawał wtedy w przekonaniu, że przejęcie pełnej władzy przez opozycję w Polsce może oznaczać zagrożenie dla ładu światowego. Nieważne, że byłoby logicznym następstwem wyniku demokratycznych wyborów i tak zabezpieczonych (poza Senatem) kontraktem politycznym. Bush Senior, zresztą autentyczny bohater II wojny światowej, tkwił bez reszty w logice F.D. Roosevelta.
Syn promotora prezydentury Jaruzelskiego, George Bush Junior po 11 września 2001 r. uzna już nie Jelcyna, lecz jego twardego i wywodzącego się ze służb specjalnych a nie dawnego aparatu partyjnego następcę – Władimira Putina za sojusznika w globalnej wojnie Ameryki z terroryzmem. Kremlowski przywódca zrewanżuje się telefonami do zaprzyjaźnionych dyktatorów z Azji Środkowej z prośbą o udostępnienie jankesom lotnisk, co ułatwi błyskawiczny przerzut wojsk. Współpraca zakwitnie.
Co łączy trzech głównych architektów polityki USA wobec poradzieckiej już Rosji, do których Busha Seniora, który przegrał wybory w niespełna rok po rozpadzie ZSRR nie da się już zaliczyć?
Wprawdzie George Bush Junior jest republikaninem ale z demokratami Billem Clintonem i Joem Bidenem wiąże go szczególna wspólnota. Wszyscy trzej wymigali się od udziału w wojnie w Wietnamie. Trudno, żeby nie rzutowało to na ich poźniejszą niechęć do siłowych rozwiązań poważniejszych, niż “ekspedycje karne” w Afganistanie i Iraku – i tak łączące się ze stratami i nadwątlające prestiż Ameryki w świecie choćby z powodu ofiar wśród ludności cywilnej czy sposobu traktowania jeńców.
Joe Biden, który służby w indochińskiej dżungli uniknął, wyłgawszy się astmą, co nie przeszkadzało mu pozostawać wtedy gwiazdą uniwersyteckiej drużyny futbolu amerykańskiego jeszcze jako zastępca prezydenta Baracka Obamy wywierał decydujący wpływ na miękką wówczas politykę wobec Rosji. Dobroczynnych skutków to nie przyniosło. Tak jak traktowanie Kremla jak alianta w walce z talibami przez Busha juniora rozzuchwaliło partnera i poniekąd zachęciło go do akcji militarnej przeciw Gruzji, tak proklamowany przez Obamę “reset” w stosunkach z Rosją utorował drogę aneksji przez nią Krymu oraz zbrojnej awanturze w Donbasie z użyciem “zielonych ludzików”.
Jak bezstronnie zaznacza życzliwy niewątpliwie biograf Joego Bidena Jean-Bernard Cadier (“Droga do Białego Domu”): “Po 2016 roku będziemy się zastanawiać nad osią Putin – Trump ale nie możemy powiedzieć, że prezydent Rosji naprawdę miał powody do narzekań na ośmioletnią prezydenturę duetu Obama – Biden. Pozwolili mu przejąć kontrolę w Syrii i niewątpliwie dali poczucie bezkarności, które zachęciło go do inwazji na Krym w 2014 roku. W obliczu działań Rosji Barack Obama zleca Joemu Bidenowi uspokojenie mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej zwłaszcza ludności Ukrainy. Misja niemożliwa, biorąc pod uwagę ostrożność Waszyngtonu. I misja, która przysporzy Joemu Bidenowi więcej klopotów niż zaufania” [4].
Zmiana lokatora Białego Domu, jaka dokonała się w wyniku wyborów z 2020 r. okazała się i tak nadzwyczaj fortunna dla Europy Środkowo-Wschodniej. Nie da się bowiem zapomnieć, że dawny wykonawca kampanii Donalda Trumpa Paul Manofort za swoje interesy w tej właśnie części świata (na Ukrainie doradzał kiedyś prorosyjskiemu rządowi a zarobiony tam milion dolarów ukrył przed ojczystym fiskusem) skazany został przez amerykański sąd na kilka lat więzienia. Podejrzane kontakty z rosyjskimi dyplomatami ale i tymi, dla których status ten pozostawał wyłącznie przykryciem, utrzymywali liczni najbliżsi współpracownicy republikańskiego prezydenta. Obszernie omawia te “niebezpieczne związki” Michael Wolff (“Ogień i furia. Biały Dom Trumpa”). Zresztą Trumpowi nawet teraz po 22 lutego 2022 r. zdarzają się proputinowskie wypowiedzi.
Zagadką w roli globalnego przywódcy pozostaje jednak pomimo dwóch już lat sprawowania prezydenckiego urzędu także Joe Biden, chociaż wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę zachowuje się bardziej odpowiedzialnie niż przywódcy Francji (Macron twierdzi wszak, że gdyby wojna się skończyła, Rosja powinna otrzymać od Zachodu konkretne gwarancje) i Niemiec.
Wiele lat temu Biden głosował przeciw pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej (1991), kiedy to koalicja pod przywództwem amerykańskim odbijała Kuwejt okupowany od pół roku przez Saddama Husajna. A następnie za inwazją na Irak (2003 r.). Co jego biograf Cadier określa słowem: zastanawiające [5]. To być może jednak trop zbyt egzotyczny.
Zwłaszcza, że Bidena wyróżnia doskonała znajomość spraw Europy. To nie Obama, co potrafił bez złej woli choć z fatalnym skutkiem chlapnąć o “polskich obozach koncentracyjnych”.
Obecny prezydent swoje dzieci woził do Dachau, by dać im lekcje historii.
Czasem jednak trudno za nim nadążyć, skoro zwykle umiarkowany, opowiadał się zarazem za bombardowaniem Serbii – gdy trwały konflikty z Bośni i Hercegowinie oraz Kosowie.
Polski ślad w rodzinie sekretarza stanu
Nie tylko z polskiej perspektywy, ale dla nas szczególnie kluczową dla globalnej polityki Bidena postacią pozostaje niewątpliwie Antony Blinken – w jego administracji sekretarz stanu czyli amerykański odpowiednik ministra spraw zagranicznych. Zwłaszcza, że nie jest on zwykłym urzędnikiem, bardziej współczesnym kanclerzem.
Sekretarz stanu ma bliskie związki z Polską, chociaż nie na więziach krwi oparte. Ojczym Blinkena, który przeżył Holocaust, wywodził się z Białegostoku. Samuel Pisar przetrwał tamtejsze getto, Majdanek, Auschwitz i Dachau. Żył jednak niewiele krócej niż Pełczyński, bo 86 lat i podobnie jak on uchodził za postać charyzmatyczną. Zrobil wielką karierę jako prawnik, działał w ONZ i UNESCO, bronił praw człowieka, był pisarzem.
Sam Antony studia kończył w Paryżu, cieszy się opinią frankofona. Z pewnością jednak nie da się go zaliczyć do tych polityków amerykańskich, którzy dopiero w lutym sprawdzać musieli na globusie, gdzie leży Ukraina. Były ambasador w Kanadzie sen. Marcin Bosacki pozostaje przekonany o szczerej sympatii obecnego sekretarza stanu dla Polski.
Wielka zmiana dzięki rodakom czyli ile dywizji miał Papież
Naszemu rodakowi Zbigniewowi Brzezińskiemu Ameryka zawdzięczała po koniec lat 70 zmianę orientacji swojej globalnej polityki. Po okresie brutalności symbolizowanej przez “brudną wojnę” w Indochinach, rodzącą społeczną traumę – oraz naiwności, przejawianej w dobie ogłoszonego później odprężenia (słynny wspólny lot kosmiczny Sojuz-Apollo z połączeniem obu statków, co niewiele pomogło prześladowanym w ZSRR dysydentom) – właśnie Zbigniew Brzeziński podpowiedział demokratyczemu prezydentowi Jimmy’emu Carterowi włączenie do polityki zagranicznej moralnych zasad. Jego pryncypałowi, żarliwemu baptyście z Południa USA bardzo to odpowiadało. Autorskim pomysłem Brzezińskiego stało się wykorzystanie “trzeciego koszyka” helsińskiego Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie podpisanego jeszcze przez Geralda Forda, Leonida Breżniewa oraz 33 innych przywódców państw w 1975 r. a dotyczącego swobodnego przepływu ludzi i idei – jako filaru amerykańskiej polityki zagranicznej. Stany Zjednoczone podjęły wtedy dyskretną akcję pomocy opozycji demokratycznej, rodzącej się w krajach bloku wschodniego: skorzystały na tym Karta ’77 w Czechosłowacji z Vaclavem Havlem oraz Komitet Obrony Robotników i Konfederacja Polski Niepodległej w Polsce.
Syn polskiego dyplomaty, którego wrzesień 1939 r. zastal w Kanadzie, Zbigniew Brzeziński pozostaje też tym mężem stanu, któremu najwięcej – zaraz po Papieżu Janie Pawle II – zawdzięcza zrodzona w znacznej mierze za sprawą działań ich obu Solidarność, największy pokojowy ruch społeczny w Europie po II wojnie światowej. Wspólnie podejmowali akcję przeciwdziałającą planom inwazji na Polskę państw Układu Warszawskiego (wkroczyć do nas miało w grudniu 1980 r. kilkanaście dywizji radzieckich, dwie czechosłowackie i jedna enerdowska): Breżniew zarzucił je, gdy dowiedział się, że są znane Białemu Domowi i Stolicy Apostolskiej. Przywódca duchowy i emigrant skutecznie połączyli swoje wysiłki. I tak drwiące stalinowskie pytanie “ile papież ma dywizji” nieodgadnionym zakrętem historii obróciło się na zgubę imperium zła…
Teraz znowu – goszcząc miliony ukraińskich uchodźców i udzielając im wszechstronnej pomocy humanitarnej bez oglądania się na rząd i mocarstwa – reprezentujemy “miękką siłę” w naszej części Europy. I podobnie jak przed czterdziestu laty nie powinno nam to przeszkadzać w upominaniu się o swoje.
[1] David Maraniss. Bill Clinton. Biografia. Najlepszy w klasie. Prószyński i S-ka, Warszawa 1995, s. 188. tłum. Tomasz Lem
[2] Mateusz Mazzini. Czego nas nauczył prof. Zbigniew Pełczyński. “Polityka” z 29 czerwca 2021
[3] Krystyna Kurczab-Redlich. Tajemnice Rosji Putina. Wowa, Wołodia, Władimir. Wyd. WAB, Warszawa 2022, s. 496
[4] Jean Bernard-Cadier. Joe Biden. Droga do Białego Domu. Wyd. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, s. 96
[5] por. Cadier, Joe Biden, op, cit, s. 61