0,0 – dokładnie tyle wyniosło wskazanie alkomatu po badaniu, jakiemu w związku z kontrowersjami związanymi z wystąpieniem w trakcie Dnia Strażaka poddał się minister spraw wewnętrznych Marcin Kierwiński. Podobnie przedstawia się uzysk w sondażach notujących poparcie dla Koalicji Obywatelskiej. Na szczęście nieco wyższa okazuje się dynamika produktu krajowego brutto, ale przypisać ją można raczej pracowitości Polaków niż trafnym posunięciom rządu Donalda Tuska.
Kierwiński wybronił się wprawdzie przed zarzutami, że przemówienie wygłaszał w stanie, w jakim znajdować się nie powinien, ale trudniej przyjdzie mu uzasadnić fakt, że po niespełna półroczu sprawowania urzędu porzuca go i wybiera się do Parlamentu Europejskiego. Nie on jeden – przy założeniu, że mandat zdobędzie, a wszystko na to wskazuje – pojawił się w rządzie tylko na chwilę. Równie krótko zawiadywać będzie aktywami państwowymi Borys Budka, bo trudno uwierzyć, że nie zostanie wybrany na Śląsku. Rotacja kadr na szczytach nie warunkuje stabilności, obiecanej przez “koalicję 15 października”, gdy po szaleństwach Prawa i Sprawiedliwości przejmowała władzę.
Rząd Olszewskiego pokazał wzrost gospodarczy, minister Tuska już tylko alkomat
Nawet mec. Jan Olszewski, którego rząd nie dysponował trwałą większością w Sejmie ani Jerzy Buzek, którego zaplecze tworzyły dalece różniące się między sobą centroprawicowa Akcja Wyborcza Solidarność i liberalna Unia Wolności, przy czym ta pierwsza stanowiła zlepek licznych frakcji a i druga w trakcie kadencji się dzieliła – nie ogłaszali równie szybko rekonstrukcji gabinetu. Jan Olszewski wykazał się najpierw pierwszym po zmianie ustrojowej wzrostem gospodarczym, dowodem na słuszność odejścia od socjalizmu, osiągniętym za sprawą kompetentnej i wielobarwnej, trafnie dobranej ekipy. Tworzyli ją m.in. Andrzej Olechowski jako minister finansów, Jerzy Kropiwnicki na czele resortu pracy oraz Dariusz Grabowski w roli głównego doradcy gospodarczego. Wzrostu gospodarki raz osiągniętego już nie straciliśmy, jeśli pominąć krótki okres pandemii koronawirusa.
Jerzy Buzek zaraz po objęciu władzy zaczął reformę samorządową, której dobre efekty, chociaż minęło ćwierć wieku od jej wprowadzenia, zbieramy do dzisiaj: władza lokalna oceniana jest w sondażach co najmniej dwa razy lepiej niż rząd i parlament, a podział na nowych 16 województw zamiast 49 nakreślonych jeszcze przez Edwarda Gierka pozwala na skuteczne pozyskiwanie funduszy europejskich. A gdzie kamienie milowe obecnego rządu, spytać można retorycznie…
Nasuwa się prędzej porównanie między obecną załogą Donalda Tuska a rządem Jana Krzysztofa Bieleckiego, który podobnie stanowił drużynę bez gwiazd. Również skupiał się na przejmowaniu mediów państwowych, co czynił niefortunnie, całkiem jak teraz minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz, już z dymisją z resortu kandydujący na eurodeputowanego. Zaowocowało to wtedy pospieszną likwidacją, po pierwszym i jak dotychczas jedynym w historii Telewizji Polskiej strajku okupacyjnym zespołu, programu Obserwator, jedynego jak dotychczas w TVP dziennika bez komunistów. Za to, żeby zapewnić profesjonalną obsługę pielgrzymki Papieża, na szefa programów informacyjnych powołano Sławomira Zielińskiego znanego z oficjalnych mediów lat 80., co oznaczało kapitulację nowej ekipy.
Osadzony zaś w prezesowskim fotelu Marian Terlecki pomimo opozycyjnego życiorysu z okresu burzy i naporu (stał się wtedy organizatorem niezależnego Studia Video w Gdańsku) przysporzył tylko licznych kłopotów. Kiedy uderzył swoim samochodem w gmach lodziarni, przy czym nasuwało się podejrzenie podobne, jakie teraz pochopnie rzucono wobec Kierwińskiego – w swoim “Nie” Jerzy Urban zamieścił pamiętny tekst ze zdjęciem, zatytułowany: “Prezes wpadł na lody” i znowu trzeba było szukać następcy. Rząd Bieleckiego jak pamiętamy nie sprawował władzy długo. Nie sprostał na pewno oczekiwaniom, związanym ze zwycięstwem Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich. Do czego i sam noblista, odbudowujący wówczas w imię mało zrozumiałych koncepcji “lewą nogę” w polskiej polityce przyczynił się wydatnie.
Analogia historyczna okazuje się uprawniona nie tylko w tej mierze, że Jan Krzysztof Bielecki wywodził się z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którego już wtedy jednym z czołowych działaczy pozostawał Donald Tusk, wówczas polityk młody i perspektywiczny. Jeszcze bardziej uzasadnia porównanie skala nadziei związanych ze zwycięstwem – tym razem w wyborach parlamentarnych 15 października. Czas ucieka, a nie zostają spełnione.
Fotel Jamesa Bonda
Nie jest najbardziej istotne, że fotele ministerialne przypominają ten ze słynnego samochodu Jamesa Bonda. Katapultowanie najważniejszych nawet ministrów do Brukseli nie wzbudza entuzjazmu opinii publicznej, tym bardziej, że nie doczekaliśmy się uzasadnienia, czy wymiana części rządu dokonuje się dlatego, że ministrowie zawiedli czy raczej z tego powodu, iż wolą pracować w Parlamencie Europejskim niż w pierwszym od ponad ośmiu lat koalicyjnym a nie monolitycznym polskim rządzie, który przywracać miał standardy normalności. Ocena ze strony społeczeństwa okazuje się przygniatająca: aż 43 proc pytanych przez SW Research negatywnie odbiera kandydowanie ministrów na eurodeputowanych, zaledwie 25 proc nie ma nic przeciwko temu, by członkowie rządu starali się o mandaty w Brukseli i Strasburgu [1].
Tym samym Donald Tusk – wywyższający współpracowników i rychło pozbywający się ich, zanim wykazali się realnymi dokonaniami – wydaje się po części przejmować styl rządzenia prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Gustującego, jak pamiętamy, w zarządzaniu kryzysami, które uprzednio sam wywoływał. Nie na to głosowali Polacy tak masowo 15 października. A kto sieje wiatr, zbiera burzę.
Trudno się więc dziwić, że poparcie dla Koalicji Obywatelskiej, na co wskazują sondaże, zamrożone zostało na poziomie zapamiętanym z tamtych wyborów.
Z kolei Prawo i Sprawiedliwość, pomimo absurdalnych zachowań po utracie władzy, jak histeryczne oskarżenia o łamanie demokracji przez nową ekipę czy organizowanie nieudanych akcji ulicznych – zachowuje poparcie jednej trzeciej elektoratu. Dowiodły tego również wybory samorządowe, a nie tylko cykliczne badania opinii publicznej.
Dla Koalicji Obywatelskiej stanowić to powinno sygnał alarmowy. Kiedyś zwolennicy jej obozu powtarzali, że nie ma z kim przegrać. Wtedy to fałszywe założenie zaowocowało ośmioletnią recydywą PiS u władzy, przy czym drugie rządy partii Kaczyńskiego okazały się bez porównania bardziej dotkliwe dla Polski od pierwszych. Zamiast udanej reformy podatkowej Zyty Gilowskiej mieliśmy szkodliwy dla przedsiębiorców i samorządów Polski Ład.
W miejsce mówiącego po francusku jak po polsku i obytego w świecie historyka XVIII-wiecznej rewolucji Stefana Mellera za sterem dyplomacji zasiadł bezbarwny Zbigniew Rau, za którego rządów w resorcie miała miejsce afera wizowa. Pouczające okazuje się też porównanie premierów: po pierwszym zwycięstwie PiS na czele rządu stanął pokazowo otwarty i życzliwy Kazimierz Marcinkiewicz, po drugim – już tylko Beata Szydło, zapamiętana z pokrzykiwania w sali sejmowej, że te pieniądze jej ministrom się po prostu należą. A chodziło o nagrody w wysokości drugich pensji.
PiS się już nie zmieni, co widać. Za to zachowanie poparcia przez partię Kaczyńskiego oznaczać powinno dla rządzących czerwony alert, o czym była już mowa. Podobnie jak niższa o jedną trzecią frekwencja w kwietniowych wyborach samorządowych w porównaniu z cudem demokracji w dniu 15 października ub. r. Nowa władza, w ubiegłorocznych wyborach wyłoniona, na początek znaleźć musi sposób na odzyskanie tej ogromnej – bo stanowiącej 24 proc – części społeczeństwa, która 7 kwietnia do urn nie poszła.
Widać już, że igrzyska związane z rozliczeniami poprzedniej ekipy nie przemawiają do wyobraźni tych wyborców. Podobnie jak ujawnianie rozlicznych nieprawości z lat 2015-23 nie rozbija pisowskiego elektoratu, który wydaje się impregnowany na podobny przekaz. I skłonny przystać nawet na Jacka Kurskiego i Macieja Wąsika w roli eurodeputowanych.
Skoro jest z kim przegrać, tym bardziej warto wziąć się do roboty. To komunikat adresowany do rządzących, wyborcy już przecież swoje zrobili. A zbliżająca się rocznica innego historycznego głosowania, z 4 czerwca 1989 r, skłania do zastanowienia, jak zaniechane obietnice przekształcają się w trwałe błędy systemu i bariery wzrostu, trudne później do usunięcia.
Zanim – jak parę razy w naszej historii – powróci pytanie, kto odnowi odnowicieli, już teraz, skoro zmiany ogłoszono, pojawia się szansa na znaczącą autokorektę ze strony samych rządzących. Roszady personalne muszą być jednak jej początkiem a nie wyłączną treścią, bo giełda nazwisk mało kogo obchodzi poza widzami stacji 24-godzinnych, których – jak wiemy – jest niewielu.
[1] sondaż SW Research dla “Rzeczpospolitej” z 30 kwietnia-2 maja 2024