Pożegnanie Pawła Śpiewaka (1951-2023)
Einstein stworzył E=mc kwadrat, a Paweł Śpiewak wzór na polskiego inteligenta.
Udowadniał, że inteligencja – w obu słowa znaczeniach, cechy umysłu i grupy społecznej – nie jest pojęciem anachronicznym. Już z tego powodu zapewnił sobie miejsce w historii.
Raz pokłócił się z redaktorem publicystyki w “Życiu” Pawłem Paliwodą, który potraktował go obcesowo, namawiając na jakieś poprawki. Śpiewak rozmowę przerwał, wykręcił numer do redaktora naczelnego.
– Mówi Paweł Śpiewak. Czy jest Tomek Wołek?
– Nie ma go – powiadomiła sekretarka.
– To niech mu pani przekaże, że jego podwładny jest chamem.
Gdy w połowie lat 90. Lech Wałęsa przegrał wybory prezydenckie z Aleksandrem Kwaśniewskim ale nie kwapił się ustąpić z pałacu, zwołał tam spotkanie z udziałem najwyższych urzędników w państwie, wszystkich z wyjątkiem premiera Józefa Oleksego, któremu zarzucił szpiegostwo na rzecz Rosjan. Gdy cała Polska wstrzymywała oddech a ja czekałem wraz z ekipą zdjęciową Wiadomości TVP na efekt tej rozmowy, przed Pałacem Prezydenckim spotkałem Pawła Śpiewaka. Przyszedł ze swoją ówczesną partnerką Małgosią, zawsze odznaczającą się klasą i bystrością, dziennikarką, która wcześniej w latach 80. studiując na Uniwersytecie Warszawskim w komisji dla uczelnianego senatu dokumentowała represje ze strony władzy i potrzeby dotkniętych nimi wykładowców i żaków. Wtedy na Krakowskim Przedmieściu Śpiewak rozglądał się bacznie, chłonął wszystko, co się dzieje, zadawał pytania. Nie stał się nigdy typem socjologa, któremu asystenci przynoszą na biurko komputerowe wydruki na temat tego, co się dzieje.
Dla autora “Ideologii i obywateli” ci drudzy pozostawali przy tym nieodmiennie ważniejsi niż te pierwsze. Sam stał się nie człowiekiem pióra, specem od szkiców lekkich, ulotnych i przyjemnych, których treść zapomina się w kwadrans już po skończeniu ich lektury – ale rzeczywiście Człowiekiem Księgi. Jeśli ktokolwiek z intelektualistów ostatniego półwiecza zasłużył sobie na miano trendmakera, to niewątpliwie kreator “japiszona”, najwyrazistszej od czasów Pana Cogito Zbigniewa Herberta i na równi z Pinem Rafała Grupińskiego (“Dziedziniec strusich samic”) postaci polskiego inteligenta.
Z artykułem Pawła Śpiewaka w ręku moja koleżanka ze studiów meblowała pierwsze własne mieszkanie. Nie chwytając ironicznego w wielu kwestiach przesłania tekstu. Bo też do “japiszona”, polskiego odpowiednika nowojorskiego “yuppie” profesor Śpiewak miał podejście życzliwe ale nie bezkrytyczne. Najpierw w “Res Publice” ukazał się artykuł Grzegorza Musiała o amerykańskim przedstawicielu klasy “young urban professional”, wielkomiejskim zdobywcy, dbającym też o styl życia, skoro ma psa akitę, co kosztuje tysiąc dolarów i wymaga osobnej pielęgniarki. Potem Śpiewak spolszczył tę postać, wprowadzając nazwę “japiszon”. W rodzimych warunkach nie był to spekulant giełdowy, jak jego protoplasta z NY City, lecz inteligent, jak się dużo wcześniej mówiło – aspirujący.
Kultywował “japiszon” styl własny. Samorealizował się w życiu towarzyskim. Zatrudniony zwykle w jakimś instytucie, pracą raczej gardził, bo niewiele mu dawała. Uwielbiał za to długie rozmowy przy czerwonym winie. Występował w przyrodzie najczęściej na warszawskich Stegnach i Ursynowie. Nie dbał o zęby. Języka obcego wprawdzie się uczył, ale biegle nim nie posługiwał. Żona jego, japiszonka na imię miała Kasia lub Joasia, po domu chodziła boso przez co przez okrągły rok była przeziębiona i wiecznie coś dziergała na drutach. A w ich kraju właśnie kończyły się brzemienne w wydarzenia lata 80. W ursynowskich mieszkaniach inteligentów wykuwały się też – poza atrakcyjnym stylem życia – nowe sposoby na Polskę.
Lekka z pozoru i reportażowa socjologia autora “Res Publiki” utorowała drogę poczuciu tożsamości klasy średniej, dopiero teraz po 35 latach walczącej o własną reprezentację w polityce, po tym jak zawiodła się na zawodowych działaczach niezdolnych zadbać o żadne dobra poza własnymi uposażeniami poselskimi.
Nie istniała sprzeczność między społecznymi, prywatnymi i zawodowymi rolami prof. Pawła Śpiewaka. Przez dwa lata był nawet posłem, z PO, ale jak w dowcipie Radia Erywań rzecz można – my go cenimy nie za to. Kierował także Żydowskim Instytutem Historycznym. Jednak to nie pełnione funkcje wyznaczają jego ścieżkę życiową, nawet nie książki o demokracji i liberalizmie, wolności i historii idei. Tylko jego stała obecność w życiu publicznym. Słuchał go bacznie polski inteligent znajdując w słowach potwierdzenie, że nie jest gatunkiem wymierającym. Był może ostatnim, co potrafił innych zawstydzić. Łączył jednak zamiast dzielić.
Odcisnął ślad na losie wielu środowisk. Dla moich roczników, kończących studia pod koniec lat 80, konspirujących ale i wysiadujących na uniwersyteckim trawniku w maju 1988, kiedy strajk był pogodny, chociaż nad ranem milicja rozbiła protest hutników w Krakowie – status guru mieli spośród żyjących tylko oni trzej. Marcin Król jako autor zaczytywanej przez studenterię i inteligentnych licealistów broszurki “Józef Piłsudski. Ewolucja myśli politycznej” zwięzłej i skutecznie zastępującej długo niedostępną w kraju biografię a ściślej kronikę życia Marszałka autorstwa Wacłwa Jędrzejewicza. Paweł Śpiewak jako ojciec “japiszona”. I wreszcie Ireneusz Krzemiński, który na ostatnim wykładzie dobrotliwie zwracał się do studentów, z hurgotem startujących po podpis w indeksie:
– Proszę państwa, nie jesteśmy w sklepie mięsnym, do którego akurat coś rzucono.
A wcześniej opowiadał nam nielicznym, zainteresowanym nie tylko zaliczeniem, o Alexisie de Tocqueville’u, francuskim arystokracie zakochanym w demokracji i równości czy o meandrach myśli lorda Actona – jak o starych znajomych prawie.
Matecznikiem pozostawała jednak “Res Publica”. Pismo drugiego obiegu, powstałe wśród zafascynowanych wolnościowymi koncepcjami inteligentów warszawskich i lubelskich, jako pierwsze między Łabą a Władywostokiem zostało pod koniec lat 80 zalegalizowane i zaczęło trafiać do kiosków. Dopiął swego redaktor naczelny Marcin Król w rozmowach z władzą, z niczego zresztą nie ustępując i odmawiając wejścia do fasadowej Społecznej Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa (był nim wówczas gen. Wojciech Jaruzelski), zwanej poufale “sraką”, bo skrótowiec miała taki jak i cel. Pomimo to wyklął wtedy Króla i “Res Publikę” Adam Michnik, zawsze sprzyjający kompromisom z komunistami pod jednym wszakże warunkiem: że to on sam je zawiera.
Wspierali wówczas Króla jego zastępcy w redakcji: Paweł Śpiewak i Damian Kalbarczyk, jak on historycy idei. “Res Publica” stała się formalnie pismem prywatnym i na czwartej okładce publikowała nazwiska sponsorów, co elegancko nazwano wtedy “prenumeratą przyjaciół”. Znaleźć się tam stanowiło duży honor, z tej formy promocji korzystali masowo niedawni docenci i adiunkci, którzy jeszcze w latach 80. żeby przestać pogardzać własną pracą niczym Śpiewakowy Japiszon, poszli z uczelni i instytutów na swoje, zakładając firmy polonijne i z kapitałem zagranicznym i testując tym samym zalążki polskiego kapitalizmu. Na długo przed Leszkiem Balcerowiczem, który gdy przyszedł – upadły i firmy i “Res Publica”.
Po latach to Marcin Król w jednej z książek podsumuje transformację ustrojową, o której ekonomista Dariusz Grabowski zwykł mówić, że nie określono nie tylko jej celu, ale nawet czasu trwania. Tytuł książki Króla brzmi po prostu: “Byliśmy głupi”.
Wbrew temu, do historii środowisko dawnej “Res Publiki” przejdzie jako skupiające właśnie tych, co jeśli w oświeceniowym języku rzecz wyrazić – odważyli się być mądrymi. Najznamienitszym z nich pozostawał Paweł Śpiewak. Będzie go nam brakować.