Nie ma sensu przekonywanie, że 1:2 piłkarzy z Holandią na inaugurację Euro to dobry wynik. Tyle, że przez 83 minut meczu utrzymywaliśmy inne, korzystniejsze rezultaty. Europa znów zobaczyła, że Polacy wciąż potrafią grać w piłkę nożną. Dla niej nie ma to większego znaczenia, za to dla nas – spore. Daje szansę, żeby wyzwolić się z kompleksu niższości. Jak pokazali piłkarze, pozbawionego uzasadnienia.
Stwierdzenie, że w naszym futbolu działo się w ostatnich latach źle – to eufemizm. Działacze i komentatorzy nie docenili sukcesu na Mistrzostwach Świata w Katarze (2022 r.), więc jego główny autor, selekcjoner narodowej reprezentacji Czesław Michniewicz zamiast premii za pierwsze od 1986 r. wprowadzenie Polski do grona szesnastu najlepszych drużyn globu otrzymał dymisję. Władze rodzimej piłki eksperymentowały z zagranicznymi szkoleniowcami, którzy kolejno, jak Sousa i Santos pomimo rekordowych honorariów sukcesu nie zapewnili. To też eufemizm, bo zwyczajnie okazali się szalbierzami. Nawet na obecne Euro dostaliśmy się “last minute” czy rzutem na taśmę, w ostatniej rundzie baraży w karnych dopiero eliminując Walijczyków a wcześniej w tych samych eliminacjach przegrywaliśmy nawet z Mołdawią i to uprzednio prowadząc z nią do przerwy 2:0.
W tej sytuacji prowadzenie uzyskane dla nas przez Adama Buksę a później utrzymywanie od 29 do 83 minuty wyniku remisowego, chociaż punktowego efektu nie przyniosło – staje się optymistycznym prognostykiem. Zwłaszcza, że zagraliśmy bez kontuzjowanego wcześniej w towarzyskim meczu z Turcją Roberta Lewandowskiego. Po utracie rozstrzygającej jak się okazało bramki, zawodnicy nie pogubili się i ich troską nie stało się, jak nie dać sobie wbić kolejnej. Bramkarza Holendrów nie tylko zatrudniali – jak mawiają w swoim slangu komentatorzy – ale zmusili do krańcowego wysiłku. Podobnie jak całą obronę “pomarańczowych”, trzykrotnych przecież w ostatnim półwieczu wicemistrzów świata, w sytuacji, gdy naszym największym osiągnięciem na mundialach pozostają dwa trzecie miejsca (w 1974 r. pod wodzą Kazimierza Górskiego i w trudnym z innych niż piłka względów roku 1982 r. za sprawą Antoniego Piechniczka). “Oranje” byli też – i to nie za króla Ćwieczka – mistrzami Europy: w 1988 r. tytuł zdobyła drużyna z Marco van Bastenem w składzie. Holendrzy zaliczają się też do faworytów rozpoczętego turnieju. A o wygraną z nami musieli walczyć do końca.
Nieco wcześniej Chorwaci, wicemistrzowie świata sprzed sześciu lat w Rosji (dopiero w finale poskromiła ich tam genialna francuska drużyna) przegrali z Hiszpanami aż 0:3. Nieustępliwi zwykle Szkoci – z niemieckimi gospodarzami jeden do pięciu. Zaś Węgrzy, z którymi nie tylko w futbolu zwykliśmy się porównywać, ulegli Szwajcarom 1:3 bez oporu, jaki my stawiliśmy Holendrom.
Pierwsze mecze na wielkich turniejach zwykle wyznaczają pewną perspektywę. Gdy też w Niemczech, w pierwszych od wojny finałach Mistrzostw Świata pokonaliśmy na starcie 3:2 mocną Argentynę (w cztery lata później praktycznie ten sam zespół wywalczył u siebie tytuł) już po dziesięciu minutach prowadząc 2:0 po golach Grzegorza Laty i Andrzeja Szarmacha – można było się już spodziewać, że data 1974 przejdzie do historii polskiej piłki. Za to kiedy w 2002 r. w Korei na inaugurację po bezbarwnym spotkaniu przegraliśmy 0:2 z gospodarzami, dało się wyczuć, że i później niczego dobrego ze strony ulubieńców polscy kibice spodziewać się nie mogą. Obecne 1:2 z Holandią o niczym nie przesądza. Zapowiada raczej, że dalej powalczymy.
Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe, mawiał nieoceniony Kazimierz Górski. To nie ostatni nasz mecz na europejskim turnieju.