Projekt uzgadniania przez opozycję demokratyczną wspólnych kandydatów do Senatu, tak, żeby nie rozbijali sobie głosów, chociaż zdroworozsądkowy i nawiązujący do jedynego w ostatnim dziesięcioleciu sukcesu tej formacji (w wyborach w 2019 r.) – wystartował niczym lokomotywa w słynnym wierszu Juliana Tuwima: najpierw powoli i ociężale – i chociaż nie, jak w oryginale, “po szynach” – ospale.
Lokomotywami powinni stać się sami kandydaci: nie podano jednak nazwiska żadnego z nich. Sygnatariusze zawartego porozumienia z Koalicji Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Lewicy, Polski 2050 oraz reprezentujący część samorządowców Zygmunt Frankiewicz zadeklarowali za to otwarcie na inne, nowe środowiska, ale konkretów także nie usłyszeliśmy.
Ogłoszenie wspólnej reprezentacji opozycji w przyszłym Senacie wypadło blado, nie zjawili się liderzy, porozumienie obwieścili: sekretarz Platformy Obywatelskiej, głównej siły KO, Marcin Kierwiński, wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski (PSL), Dariusz Wieczorek z Lewicy, jedyny senator Polski 2050 Szymona Hołowni Jacek Bury oraz wspomniany już Zygmunt Frankiewicz, któremu wiarygodności nie dodała nacechowana przekąsem wypowiedź o Bezpartyjnych i Samorządowcach: zarzucił im, że poprzednio rozbili głosy startując osobno i utrudnili porozumieniu demokratycznemu zdobycie mandatów. Skoro propozycji dla nich zabrakło, po prostu skorzystali z biernego prawa wyborczego, jakie przysługuje każdemu obywatelowi. Wypominanie im tego trzy i pół roku później nie sprzyja budowaniu mostów.
Jak się wydaje, nawet skład gremium, jakie we wtorek po południu potwierdziło kontynuację wspólnej inicjatywy z wyborów senackich z 2019 r. do końca wisiał na włosku: jeszcze w poniedziałek ok. godz. 17.45 w zapraszających na konferencję mailach brakowało wzmianki o jakimkolwiek przedstawicielu Polski 2050, nazwisko sen. Burego pojawiło się dopiero w uzupełnionym przekazie już ok. 21. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, Bury znajduje się w sporze z samym Hołownią dotyczącym zatrudniania osób w jego biurze.
Brzydkie słowo “pakt”, czyli zatrudnić lingwistę jako eksperta
Uczestnicy posługują się określeniem “pakt senacki”, przygotowali nawet logotyp z tymi słowami, co wydaje się niefortunne. Słowo “pakt” w polszczyźnie pozostaje bowiem nacechowane z lekka pejoratywnie. Pakt zawiera się zwykle z diabłem. Przed 1989 r. w środkach masowego przekazu nazywano NATO “Paktem Północnoatlantyckim”, od zmiany ustrojowej mówi się o “atlantyckim Sojuszu”. Nawet tej subtelności nie wychwycono, planując obecną inicjatywę.
Podział “miejsc biorących”, czyli dających senackie mandaty (wiadomo bowiem, że w wielu okręgach zwłaszcza w południowych i wschodnich regionach Polski niezależnie od łączenia sił przez opozycję zwyciężą kandydaci PiS) wciąż nie został uzgodniony, nieoficjalnie wiadomo, że kontrowersje budzi apetyt Hołowni, który chciałby ich mieć dwa razy więcej niż PSL. Za pomoc w rozdzielniku posłużyć mają wyniki sondaży, te jednak falują i nie są jednoznaczne.
Dziwić się można, że już premiera całej inicjatywy ujawniła tak wiele mankamentów, skoro po pierwsze nawiązuje ona do jedynego bezspornego sukcesu opozycji w ostatnim dziesięcioleciu, po drugie bezspornie opiera się na zdroworozsądkowej kalkulacji, potwierdzonej sondażowymi wyliczeniami.
Jesienią 2019 r. wybory do Sejmu bez trudu wygrało Prawo i Sprawiedliwość, zdobywając samodzielną większość i możliwość rządzenia przez kolejną kadencję, jednak w głosowaniu do Senatu, gdzie główne ugrupowania opozycji uzgodniły wspólnych kandydatów, zwyciężyli właśnie demokraci, wspólnymi siłami budując w “izbie refleksji” koalicję, która powołała na marszałka Tomasza Grodzkiego. Przetrwała ona już trzy i pół roku bez zakłóceń. Nie zaszkodziły jej nawet zmiany barw klubowych, chociaż w międzyczasie sen. Jan Bury przeszedł z klubu KO do koła Polski 2050 zaś wicemarszałek Senatu Gabriela Morawska-Stanecka pożegnała się z Lewicą po tym jak zwymyślał ją przewodniczący Włodzimierz Czarzasty.
Jak na mundialu w Katarze: mniejsza o piękno, liczy się efekt
Z uzgadnianiem kandydatów przed kolejnymi wyborami do Senatu rzecz ma się na razie jak z udziałem polskich piłkarzy w niedawnym mundialu w Katarze: styl nie zachwyca ale dobry wynik wydaje się w zasięgu ręki.
Trudno mówić nawet o falstarcie, bo jeszcze nic złego się nie stało. Po prostu dotychczasowy sposób ogłaszania senackiego porozumienia przez polityków opozycji nie porywa nawet kibiców polityki, a tym bardziej szerokiej opinii publicznej. Nie budzi też zaufania zaklinanie, że kto wystartuje osobno, ten pomoże PiS, nawet jeśli kalkulacje arytmetyczne wynikające z sondaży słuszność tej tezy potwierdzają. Niezręcznie jednak zaczynać projekt, reklamowany jako wspólny i obywatelski od odsądzania od czci i wiary tych, co nie podporządkują się jej regułom.
O powodzeniu demokratycznej inicjatywy przesądzić może zaproszenie do niej szerszych środowisk, zwłaszcza przedsiębiorców, organizujących teraz klasę średnią w obronie miejsc pracy i swobody gospodarowania oraz samorządowców, nie tylko tych, których widzą w karnym szeregu KO-PO i przedstawiający się jako lider środowiska Frankiewicz.
Tego samego dnia rano, zanim zebrali się politycy, by parafować porozumienie senackie, Główny Urząd Statystyczny podał alarmujące dla gospodarki dane; produkt krajowy brutto w czwartym kwartale ub, r. wzrósł liczony rok do roku z wyrównaniem zaledwie o 0,4 proc. Podobne wskaźniki notowaliśmy pod koniec rządów Jerzego Buzka niespełna ćwierć wieku temu, kiedy na światowych giełdach pękła bańka internetowa (wynikało to z uprzedniego przewartościowania spółek związanych z nowymi technologiami) zaś w kraju ponosiliśmy koszty społeczne czterech wielkich reform. Jak wiadomo, wtedy w wyborach 2001 r. Polacy nie wpuścili do kolejnego Sejmu żadnego z dwóch ugrupowań uprzednio rządzących: Akcji Wyborczej Solidarność ani Unii Wolności, chociaż wcześniejsze sondaże na to nie wskazywały.
Ta analogia z nieodległej historii powinna stanowić dla polityków sygnał alarmowy. I skłonić ich do szukania partnerów i sojuszników poza dotychczasowym zapleczem.
Czas stracony, czas odzyskiwany
Porzucenie belferskiego tonu wydaje się koniecznością, jeśli inicjatorzy porozumienia zamierzają choćby tylko powtórzyć wynik sprzed czterech lat, chociaż wśród swoich ambicji wymieniają nawet 65 mandatów na sto w przyszłym Senacie. Zamiast rachunku przyszłych łupów wyborca pragnąłby zapewne poznać raczej projekty, jakie demokratyczna większość zamierza w przyszłości w “izbie refleksji” zgłosić dla podtrzymania słabnącego wzrostu gospodarczego, poskromienia doskwierającej obywatelom drożyzny czy wzmocnienia poczucia bezpieczeństwa, nadwątlonego przez trwającą od roku wojną za wschodnią granicą oraz utrzymującą się trzeci już rok pandemią koronawirusa. Projekt powiedzie się, jeśli wyborcy uznają, że jedność i współpraca opozycji nie są dla rekomendujących go polityków celem samym w sobie lecz środkiem do skutecznego zmierzania się z ich codziennymi troskami i problemami. Zaś mechaniczne rachowanie sondażowego poparcia i dodawanie notowań poszczególnych partyjnych skrótowców interesuje wyłącznie pracowników telewizji 24-godzinnych.
Cztery lata temu uzgadnianie wspólnych kandydatów przyniosło sukces, bo wyborcy uwierzyli, że politycy potrafią powściągnąć własny egoizm w imię wyższych celów. Teraz powiedzie się, jeśli udowodnią, że umieją wyjść poza własną kastę i jej korporacyjne interesy. Straszak PiS-u równie skutecznie nie działa, obywatele wiedzą, że partia Jarosława Kaczyńskiego wybory – te do Sejmu – wygrywała już dwa razy z rzędu i świat się z tego powodu nie zawalił, chociaż czas po obu tych zwycięstwach pod wieloma względami uznać trzeba za stracony dla Polski. Odzyska go wyłącznie ten, kto potrafi stanąć ponad partyjnym egoizmem i przywilejami własnej grupy.