Jedna lista. Fantom i fetysz
Jedna wspólna lista opozycji staje się znakiem firmowym przywództwa Donalda Tuska. W praktyce zgoda na nią oznacza, że karty w obozie przeciwników PiS rozdawać będzie Koalicja Obywatelska – Platforma Obywatelska. Efekt zaś trudno przewidzieć.
W wywiadzie dla Justyny Dobrosz-Oracz, Donald Tusk przyrzekł, że wygra wybory. Wcześniej zaś obiecał piszącemu te słowa, że jeśli opozycja się dogada, nie powstanie z tego “lista Tuska”, lecz reprezentacja większości głosujących Polaków.
Trzymamy za słowo – w obu wypadkach. Ale warto też patrzeć na inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Dla Tuska – jedynego czynnego polskiego polityka w miarę rozpoznawalnego za granicą od czasów Lecha Wałęsy – nie są to analogie optymistyczne ani budujące.
Słowenia uczy, jak zwycieżać mamy, czyli: chcesz wygrać wybory, nie zapraszaj Tuska
Na Węgrzech zjednoczenie opozycji od socjaldemokratów, liberałów i zielonych po Jobbik, tamtejszą Konfederację, nie zapobiegło kolejnemu zwycięstwu Viktora Orbana. Za to w Słowenii nowemu ruchowi Roberta Goloba (Gibanje Svoboda) udało się bez żadnej integracji odsunąć od władzy tamtejszy odpowiednik PiS a przy okazji zagrać na nosie tamtejszemu, mocno rozhisteryzowanemu liberalnemu establishmentowi. Polska też ma za sobą negatywne doświadczenie z jedną wspólną listą demokratów.
Elektoratów poszczególnych partii nie da się mechanicznie dodawać, o czym wiedzą już nawet studenci pierwszego roku socjologii. Potwierdza to praktyka polityczna. Gdy w 2019 r. Platforma Obywatelska, Sojusz Lewicy Demokratycznej oraz Polskie Stronnictwo Ludowe poszły do eurowyborów pod wspólną marką Koalicji Obywatelskiej, przy urnach wygrał i tak PiS. Podobnie zdarzyło się niedawno na Węgrzech, gdzie nawet najszerszy z możliwych sojusz opozycji nie zablokował marszu FIDESZ-u Viktora Orbana po czwartą już, kolejną kadencję u władzy. Tamtejszym demokratom nie pomogła nawet wizyta Donalda Tuska, w trakcie kampanii zagrzewającego w Budapeszcie do głosowania na połączoną listę.
Pomimo to Tusk przenosi koncepcję jednej wspólnej listy do Polski, co nie oznacza oczywiście, że w nią wierzy. Zmierza raczej do tego, by odpowiedzialność za ewentualne niepowodzenie spadło na innych.
Na razie toczą się, bez większych zgrzytów, rozmowy o wspólnych kandydatach do Senatu. Uczestniczą w nich przedstawiciele Koalicji Obywatelskiej – Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Polskiej Partii Socjalistycznej oraz Polski 2050 i niezależni (od Krzysztofa Kwiatkowskiego), którzy tworzą obecną senacką większość pod przywództwem marszałka Tomasza Grodzkiego, jak również Lewica, uczestnicząca w poprzednim udanym pakcie senackim z 2019 r. ale dziś swoich reprezentantów w “izbie refleksji” pozbawiona (jej senatorowie przeszli bowiem do PPS). Porozumienie takie wynika jednak z logiki ordynacji wyborczej do Senatu: większościowej i jednomandatowej. W tym wypadku uzgodnienie wspólnych kandydatów, po jednym na okręg, sprawia, że demokratyczni pretendenci nie rozbijają głosów sobie nawzajem. Pozwoliło to w 2019 r. pokonać PiS i otwiera taką możliwość także w przyszłym roku.
Z listami do Sejmu – przy założeniu, że pisowska większość ordynacji nie zmieni – rzecz jednak ma sie inaczej. W gre wchodzi przy tym tożsamosć poszczególnych ugrupowań. A głosów na nie oddanych nie da się swobodnie przekazywać ani transferować.
Niezadowolenie z działań PO u schyłku jej rządów wykreowało fenomen Nowoczesnej, która stała się rodzajem “Platformy soft” i w 2015 r. wprowadziła do Sejmu trzydziestu posłów. Później błędy lidera Ryszarda Petru, a zwłaszcza rażący dla wyborców brak uporządkowania osobistego (prywatny wyjazd na Maderę z nie swoją żoną, gdy koledzy z opozycji okupowali salę sejmową w proteście przeciw łamaniu procedur przez pisowską większość) doprowadziły do rozpadu “miękkiej alternatywy”. Jednak kolejna wyborcza porażka PO w 2019 r. sprawiła, że wielu jej zawiedzionych wyborców wsparło w rok później w wyborach prezydenckich Szymona Hołownię (zdobył aż 14 proc głosów) a teraz w sondażach wskazuje powołaną przez niego Polskę 2050. Na Platformę nie zagłosują, skoro się do niej zrazili. Formacja Hołowni wydaje się konsekwentnie podążać drogą, która Roberta Goloba zaprowadziła do władzy w Słowenii, chociaż dziś trudno przesądzać, czy okaże się równie skuteczna. Polska 2050 pozostaje jednak oponentką wspólnej listy, podobnie jak PSL. We wcześniejszych kampaniach prezes Władysław Kosiniak-Kamysz ze względu na deklaracje tolerancji obyczajowej zyskał sobie wśród konserwatywych podwładnych reputację “tęczowego Władka”. I teraz, jakby chcąc to przełamać, 19 posłów PSL zagłosowało za odrzuceniem lewicowego projektu obywatelskiego, który miał zezwalać na aborcję na życzenie, chociaż przygniatająca większość PO-KO chciała nadal nad nim procedować.
Za to przed wspólną listą PSL i Polski 2050 Hołownia i Kosiniak-Kamysz nie mają oporów. Liczą, że połączy elektoraty: miejski (nieliczny w wypadku ludowców) i wiejski (gdzie ich pozycja pozostaje niepodważalna, nawet jeśli wyraźnie przegrywają z PiS). W poprzednich wyborach partnerem PSL stał się Kukiz’15 (dziś dogorywający jako przystawka PiS) oraz środowiska patriotycznych przedsiębiorców. Chociaż ci drudzy wbrew nadziejom nie uzyskali miejsc na sejmowych listach, które politycy w swoim slangu nazywają “biorącymi” – do opinii publicznej dotarł czytelny sygnał, że PSL jako jedyna formacja przyciąga innych i idzie do wyborów w szerszym sojuszu. Pozwoliło to ludowcom podwoić wynik z przedwyborczych badań opinii (4 proc w sondażach, prawie 9 proc przy urnach) i odbudować tradycyjny elektorat. PSL i Polska 2050 raczej się nie pokłócą, kontrowersje budzi bardziej ewentualny udział w ich sojuszu Jarosława Gowina: jego Porozumienie z piątką posłów to formacja kanapowa i własnym elektoratem nie dysponująca, część zwolenników Hołowni zraża konserwatyzm byłego wicepremiera, dominuje też opinia, że spóźnił się i nie wykorzystał sprzyjającego momentu, w którym jego wyjście z klubu PiS wraz z szerszą grupą zwolenników mogło doprowadzić nawet do zmiany władzy w trakcie kadencji, bez wyborów. Zamiast tego czekał, aż… pozwolił się wyrzucić z gronem nielicznych niedobitków.
Zupełnie inny problem ma lewica, pisana małą literą. Dzieli się dziś na Nową Lewicę Włodzimierza Czarzastego, wicemarszałka Sejmu oraz Polską Partię Socjalistyczną pełniącej tę samą funkcję, ale w Senacie, Gabrieli Morawskiej-Staneckiej. Na razie Czarzasty ma ponad 40 posłów, ale senatora ani jednego, za to PPS posłów ledwie kilku, a senatorów dwoje. Uczestnikami rozmów o powtórzeniu paktu senackiego w najbliższych wyborach pozostają obie lewicowe formacje, bo bez PPS demokraci nie mają większości w “izbie refleksji” w tej kadencji, bez Nowej Lewicy – w przyszłej. O koalicyjnej przyszłości lub ewentualnie samodzielnym starcie oba podmioty decydować będą osobno i antagonistycznie. Wykluczyć raczej można koalicję PO-KO z samą tylko formacją Czarzastego, bo przed poprzednimi wyborami do Sejmu chociaż ówczesne SLD było skłonne ją zawiązać, nie chciała tego Platforma, obawiając się ataków propagandy pisowskiej, że idzie w sojuszu z “postkomunistami”.
Jedna wspólna lista opozycji wydaje się w tej sytuacji bardziej mitem i fantomem, a nawet fetyszem, który ma podbudować pozycję Donalda Tuska jako patrona i głównego rozgrywającego. Niedawno w wywiadzie dla Justyny Dobrosz-Oracz z “Gazety Wyborczej” przewodniczący PO obiecał, że wybory wygra. Zaznacza, że sposobem na to pozostaje wspólna lista, ale nie trzyma się tego obsesyjnie.
Efekt Tuska się wyczerpał
W istocie bowiem “efekt Tuska” – a ściślej jego powrotu z zagranicy, po okresie pełnienia funkcji prezydenta Zjednoczonej Europy – już wybrzmiał. Wystarczył Platformie Obywatelskiej – Koalicji Obywatelskiej do powrotu na drugie miejsce w sondażach, przejściowo już okupowane przez Polskę 2050. Ale nie do wyprzedzenia PiS.
Jeśli rzecz ująć najkrócej, powrót Tuska zaszkodził Hołowni, chociaż nie wypchnął go z polityki (pozostaje on bez porównania zręczniejszy, niż niegdyś Petru – co można przypisać jego formacji katolickiej oraz wyrobieniu showmana jak też darowi empatii), ale nie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ani nawet jego na wpół tymczasowym nominatom: premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, marszałkini Sejmu Elżbiecie Witek oraz przewodniczącemu klubu parlamentarnego Mateuszowi Morawieckiemu.
Zostaje pies ogrodnika
Politycy – jakby chcieli potwierdzić własny negatywny stereotyp – myślą w kategoriach zwykle nie dalszych niż koniec kadencji i najbliższe głosowanie powszechne. A nie dobra wspólnego.
Skoro w przyszłym roku odbędą się wybory parlamentarne, a za trzy lata prezydenckie – łatwo przyjdzie wyobrazić sobie porozumienie, na mocy którego opozycyjne teraz ugrupowania idą do wyborów nawet osobno, ale zgodnie budują potem rząd bez PiS, przy czym premierem zostaje przedstawiciel PO-KO, za to w wyścigu prezydenckim wszyscy demokratyczni koalicjanci poprą Szymona Hołownie – który już wykazał sie umiejętnością pozyskiwania głosów – po to, żeby pokonał kandydata PiS, zapewne Mateusza Morawieckiego. Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe…
Każde porozumienie, także wyborcze, opiera się jednak na zaufaniu.
Wbrew zaklęciom Tuska nie skłaniają do niego dotychczasowe praktyki najsilniejszej w tym gronie – jeśli chodzi o liczbę głosów w Sejmie i notowania w sondażach – Koalicji Obywatelskiej-Platformy Obywatelskiej. Gdy przed dwoma laty załamała się kampania prezydencka jej kandydatki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (groziło jej nawet, ze przegra z Krzysztofem Bosakiem z Konfederacji, tak to przynajmniej odwzorowały sondaże) – szybko podmieniono ją na Rafała Trzaskowskiego. Dobór jokera – chociaż oczywistością pozostawało, że prezydent Warszawy nie pokona broniącego fotela głowy państwa Andrzeja Dudy – miał na celu utrącenie kampanii Hołowni, który z kolei, gdyby tylko przeszedł do drugiej tury, miał szansę wygrać z kandydatem PiS. Przesądził wąsko pojmowany interes partyjny. Nich PiS rządzi dalej, ważne, żeby nam nie wyrósł zwycięski konkurent “na opozycji” jak w swoim niepoprawnym slangu rzecz ujmują politycy. I tak się stało. Stare polskie powiedzenie wspomina o psie ogrodnika: sam nie zje i drugiemu nie da…
PO nich choćby potop
Zarówno Trzaskowski, o czym była już mowa, jak Tusk, mają za sobą traumę porażki w wyborach prezydenckich (startujący z pozycji faworyta lider PO przegrał w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim). Ale nie odpuszczą swojego. Po nich choćby potop. Na szczęście jednak polityki nie uprawia się w warunkach laboratoryjnych. Zwłaszcza światowa pandemia koronawirusa oraz wojna na Ukrainie pokazały, że dominujący wpływ na życie publiczne zyskać mogą warunki, trudne z góry do przewidzenia.
Na długo przed pandemią i rosyjską agresją na naszego sąsiada, Bronisław Komorowski przegrał w 2015 r. wybory prezydenckie z Andrzejem Dudą, chociaż Adam Michnik oznajmiał zawczasu, że okaże się to realne tylko wówczas, jeśli urzędujący prezydent przejedzie na pasach zakonnicę. Niemal nikt nie przewidział, że w 2001 r. po raz pierwszy w powojennej historii Europy do kolejnego Sejmu nie dostaną się oba ugrupowania rządzące w poprzedniej kadencji: Akcja Wyborcza Solidarność i Unia Wolności.
Ekscentryczny republikanin Donald Trump, zanim został w 2016 r. prezydentem Stanów Zjednoczonych wydawał się – jak mawiają politologowie – niewybieralny. Za to, gdy już się w Białym Domu znalazł, sprawiał wrażenie, że żadna siła stamtąd go nie usunie. Udało się to jednak w 2020 r. charyzmatycznemu demokracie Joemu Bidenowi, starszemu w dniu wyborów (78 lat) niż Ronald Reagan w momencie gdy drugą kadencję już kończył.
Większość monograficznych publikacji o polityce amerykańskiej zawiera reprodukcję pierwszej strony “Chicago Tribune” z 1948 r. z ogromnym nagłówkiem: “Dewey prezydentem”. W czym rzecz? Wybory wygrał wtedy urzędujący prezydent Harry Truman, nie jego republikański kontrkandydat Thomas Dewey, a wydawcy dziennika nie czekając na policzenie głosow pospieszyli się z komunikatem.
Spece od zadań szachowych nigdy nie zostają mistrzami świata. Sterylna układanka czy symulacja różnią się bowiem zasadniczo od prawdziwej rozgrywki, gdzie w grę wchodzą emocje i nerwy. Dlatego mistrz świata Magnus Carlsen czy pretendent Jan Niepomniaszczyj czy nasz Jan Krzysztof Duda wygrywają z komputerem. Podobnie o powodzeniu zawiązywanych przez zawodowych polityków koalicji decydują zwykli obywatele przy urnach w dniu wyborów. I to nie mankament, lecz cały sens i urok polityki.