Wyrok zdominowanego przez PiS Trybunału Konstytucyjnego o niezgodności z ustawą zasadniczą przedłużenia kadencji Rzecznika Praw Obywatelskich poniża… obie te instytucje. Tę, która decydowała, uosabianą dziś przez Julię Przyłębską przezywaną “kucharką Jarosława Kaczyńskiego” – oraz ombudsmana, którego jej wyrok dotyczy. O to szło PiS w tej grze, mniej o pognębienie prof. Adama Bodnara, bardziej o odebranie prestiżu jego następcom.
Gdyby podobny wyrok zapadł rok temu – trzeba byłoby stwierdzić, że PiS może teraz z Rzecznikiem Praw Obywatelskich zrobić co tylko chce. Dziś czas tę wykładnię skorygować: tylko tyle zrobi, na ile pozwolą mu brykający teraz “koalicjanci wewnętrzni” z partii kanapowych, którzy rozszaleli się niczym króliki doświadczalne wypuszczone przez laboranta, żeby sobie pobiegały, ale nie mające wcale zamiaru wracać do klatek. Co więcej, bracia mniejsi powołują się teraz na regulacje Parlamentu Europejskiego, który używania klatek w hodowli właśnie zabrania… Nawet najsłynniejszy przyrodnik XX wieku autor kultowej książki “Tak zwane zło” Konrad Lorenz stracił kiedyś kawałek palca, gdy wsadził dłoń do akwarium z potulnymi wcześniej rybami z zamiarem przywrócenia porządku w tym akwenie. Ale odłóżmy żarty na bok…
Symboliczna warstwa zdarzeń przemawia nieodparcie na niekorzyść PiS. Cofamy się bowiem do czasów głębokiej komunistycznej zapaści, skoro na utworzenie urzędu “polskiego ombudsmana” od nowego roku 1988 przystał jeszcze Wojciech Jaruzelski, w nadziei, że poprawi to postrzeganie jego ekipy na Zachodzie zaś w prace powołanej na stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich prof. Ewy Łętowskiej praktycznie nie ingerował.
W dodatku twarzą walki z urzędem Rzecznika a z samym prof. Bodnarem jedynie przy okazji – stał się prokurator stanu wojennego Stanisław Piotrowicz, kiedyś gorliwie prześladujący opozycjonistów. Nie symbolizuje on łagodnego socjalistycznego “NEP-u” z końca lat 80 opartego na Peweksach, wyjazdach na saksy i firmach polonijnych, lecz ponury komunizm wojenny z początku tej samej dekady z transporterami opancerzowanymi typu Skot i Topaz oraz koksownikami na rogach ulic, przy których grzałą się znudzona stróżowaniem soldateska: z powodu tych rogów emigracyjny szekspirolog Jan Kott porównał szwejków gen. Jaruzelskiego do rzymskich prostytutek. Dziś Piotrowicz mocniej jeszcze niż dyżurny komentator TVP i były sekretarz KC PZPR Marek Król postaciuje głębokie uzależnienie pisowskiego aparatu od ludzi dawnego ustroju. Mistrzem nieudanego naukowca Jarosława Kaczyńskiego i promotorem jego doktoratu pozostawał przecież prof. Stanisław Ehrlich, w czasach stalinowskich szef Katedry Prawa Radzieckiego Uniwersytetu Warszawskiego. Adeptowi, chociaż zanadto zdolny on nie był, Ehrlich przekazał, że kluczowe dla praktyki państwa i prawa pozostaje pojęcie woli politycznej.
Dziś wolę zgruzowania urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich objawia jednak tylko Kaczyński z wiernym mu jeszcze twardym rdzeniem PiS, pozostali zaś, wiedząc na czym prezesowi zależy, starają się ugrać jak najwięcej jego kosztem. Chociaż pomysły przy tej okazji trafiają się przednie.
Ludzie Jarosława Gowina forsują na Rzeczniczkę Praw Obywatelskich senator Lidię Staroń. Przeszła już do historii obroną lokatorów przed mafijnymi strukturami spółdzielni mieszkaniowych. Od wielu lat w parlamencie, na zmianę z poparciem PO i PiS, pozostaje jedną w niewielu osób w tym gmachu skupioną i znającą się na konkretnych sprawach. Dotychczasowych oficjalnych pretendentów PiS do fotela rzecznika – wiceministra spraw zagranicznych Piotra Wawrzyka, chociaż głupstw nie mówił oraz posła Bartłomieja Wróblewskiego, pomimo że wygłosił zgrabną autoprezentację – trudno z senator Staroń porównać bez obawy ośmieszenia ich. W dodatku aktywność tajnej broni Gowina szła w kierunku odwrotnym niż symbolizowany przez Piotrowicza, rozbijała ona skutecznie postesbeckie struktury okopane w spółdzielczości mieszkaniowej.
Na razie jednak górą pozostaje Kaczyński: ośmieszył zarówno Trybunał, który za pierwszych rządów PiS odstrzeliwał mu ustawy (z lustracyjną włącznie) jak urząd Rzecznika, bo co to za stanowisko, pomyśli teraz zwykły telewidz, na które nikogo od pół roku nie da się wybrać.
Gdy jednak PiS kiedyś władzę straci, może tej strategii pożałować. Nikt wtedy nie zwróci uwagi na popiskiwania osadzonego w fotelu RPO jakiegoś pisowskiego nominata i trefnisia, a przecież wtedy sojusznikiem staną się zarówno kibole jak uczestnicy rocznicowych burd – pamiętamy przecież jak działo się za rządów PO, kiedy to senator Zbigniew Romaszewski użalał się nawet nad legijnym handlarzem dragami “Staruchem” gdy go policja pobiła zamiast pogłaskać.
Jednak Kaczyński myśli o przyszłości wyłącznie własnej, podobnie jak u schyłku swoich rządów Leonid Breżniew, którego coraz bardziej przypomina w ruchach i postawie. Od dawna też organicznie nie znosi tego, czego nie ogarnia. A urząd Rzecznika Praw Obywatelskich pozostaje jedną z nielicznych nie zdobytych przez pisowską czerń twierdz. Adam Bodnar w znacznej mierze zadanie Kaczyńskiemu i Przyłębskiej ułatwił, bardziej dbając o równości gejowskie niż prawa przedsiębiorców w pandemii. Jednak nie o jego osobę tutaj chodzi. Gdy ombudsmana zabraknie, nie będzie komu nawet zaskarżyć takich transakcji jak niedawny zakup mediów regionalnych od niemieckiego koncernu Passauer przez Orlen. Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich nie jest też ekscentrycznym wymysłem: w krajach skandynawskich ma mierzoną w stuleciach tradycję, zaś w Hiszpanii nazywa się ni mniej ni więcej tylko obrońcą ludu po prostu, a ustanowiono go, gdy kraj wychodził z ponurej dyktatury frankistowskiej.
Ombudsman dyspozycyjny lub figurant symbolizuje powrót do epoki facetów w ciemnych okularach i z generalskimi lampasami, a elokwencja PZPR-owskiego prokuratora Piotrowicza z jego niemodną plerezą jeszcze tę analogię uwydatnia. Ten ostatni jak wiadomo, co już w sali obrad Sejmu raz zademonstrował, wzorem Jana Piszczyka z dzieł Stawińskiego i Munka, który zaplątany między uliczne demonstracje ozonowów i narodowców pokrzykiwał na zmianę i z podobną żarliwością “Wodzu na Kowno” i “Żydzi na Madagaskar” jest w stanie podjąć dowolne skandowanie włącznie z “precz z komuną”, za które kiedyś innych skazywał. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. A być może jak w słynnej opowieści Milana Kundery – nikt się nie będzie śmiał…