Żegnamy Franciszka Smudę (1948-2024)
Smuda czyni cuda – skandowali kibice. Oryginał – mówi się zwykle o takich ludziach jak on. Nie da się pamięci o nim zbyć eufemizmem, że pozostawał kontrowersyjny. Franciszek Smuda to jak dotychczas ostatni trener reprezentacji narodowej, który stał się tematem niezliczonych kibicowskich anegdot.
Opowiadał przecież – w 35 lat po Jacku Gmochu, który w czasach “Alchemii futbolu” próbował z wiedzy o piłce nożnej uczynić naukę ścisłą – że selekcjonerski laptop, zwany przez niego… dosłownie miękko “kompiuterem“, służy mu wyłącznie do tego, żeby na nim postawić kubek z herbatą. Gdy trenował reprezentację, nie wyszliśmy wprawdzie z grupy na Euro, którego byliśmy gospodarzami (2012 r.), ale remisów z silną Grecją i Rosją (po 1:1) nie mieliśmy powodu się wstydzić.
Więcej sukcesów odnosił z klubami. Z poznańskim Lechem co prawda mistrzostwa Polski nie zdobył, ale wprowadził tę drużynę do 1/16 finału ówczesnego Pucharu UEFA (dziś Liga Europy), w rozgrywkach grupowych remisując z hiszpańskim Deportivo La Coruna i wygrywając z Feyenoordem Rotterdam. Z kolei w grupie wyżej cenionej Ligi Mistrzów wcześniej jego podopieczni z łódzkiego Widzewa wywalczyli remis z Borussią Dortmund i wyprzedzili w tabeli bukareszteńską Steauę, a oba te zespoły zdobywały kiedyś laury najlepszych w Europie.
Gdy w rozstrzygającym o tytule mistrza Polski meczu prowadzony przez Smudę Widzew grał z Legią w Warszawie i ta na pięć minut przed końcem prowadziła 2:0, wielu kibiców gości wyszło już ze stadionu, kierując się do autokarów i na dworzec. Jednak kiedy po drodze dowiedzieli się z radia, że w końcówce widzewiacy strzelili trzy decydujące bramki – był to zapewne największy z “cudów Smudy” – pomimo wcześniej okazanej małej wiary potrafili się zrehabilitować. Już w Łodzi osiem tysięcy fanów skrzyknęło się naprędce, żeby zgotować powitalną owację powracającym z mistrzostwem piłkarzom i ich trenerowi.
Drogę do krajowego tytułu Smuda utorował dwukrotnie właśnie Widzewowi oraz krakowskiej Wiśle w czasach wielkich eksperymentów i ambicji jej właściciela Bogusława Cupiała. Jednak nadzieje “białej gwiazdy” na sukces międzynarodowy zniweczył wybryk kibola “Miśka”, który w trakcie meczu z włoską Parmą ugodził rzuconym z trybun nożem w głowę Dino Baggio. Wydarzenie to stało się po latach kanwą filmu “Bad boy” Patryka Vegi a na bieżąco poskutkowało wykluczeniem zespołu z pucharów. Gorzej poszło mu z Legią Warszawa, gdzie cierpliwość do niego stracił próbujący przywrócić dawną świetność klubu w Europie Andrzej Zarajczyk, czemu dziwić się trudno, skoro selekcjonerowi zdarzyło się obrazić reporterkę Paulinę Smaszcz, a na krytykę reagował w specyficzny sposób:
– Jak się komuś nie podobają transfery Legii, niech wyp.. na Polonię – to jedno z jego ówczesnych powiedzonek.
Do historii przeszło jednak raczej inne, mniej drastyczne, że piłkarza potrafi ocenić po tym, jak wchodzi po schodach. Ale gdy próbował utrzymać Górnika Łęczna w ekstraklasie, przed rozstrzygającymi meczami palnął, że zdaje sobie sprawę z faktu, iż “walczymy nie o mistrzostwo lecz o spadek”. Zresztą wtedy mu się rzeczywiście nie powiodło.
Willa pod Norymbergą i apartament z widokiem na Wawel
Moje pierwsze wspomnienie z Franciszkiem Smudą związane łączy się z jego zawodniczym jeszcze wcieleniem. Jako dziesięciolatek oglądałem na Stadionie Wojska Polskiego mecz warszawskiej Legii z chorzowskim Ruchem, wtedy mistrzem kraju, w ćwierćfinałach europejskich pucharów rywalizującym kolejno z Feyenoordem i francuskim Saint Etienne. Przebieg wydarzeń na boisku okazywał się niekorzystny dla gospodarzy, a gdy koledzy próbowali kolejnym atakiem odwrócić losy spotkania, Smuda niemrawo dreptał po własnej połowie placu gry. Wtedy z trybun rozległ się nagle gromki i szyderczy okrzyk zdesperowanego kibica:
– Smuda, jaki wynik?
Przyznać trzeba, że późniejszy renomowany trener wcale wielkim piłkarzem nie był, podobnie zresztą jak najznakomitsi i legendarni selekcjonerzy: Kazimierz Górski, wspomniany już Gmoch czy nawet Antoni Piechniczek. Okazał się za to człowiekiem przedsiębiorczym. Jeszcze przed trzydziestką, po której ukończeniu graczy w czasach gierkowskich oficjalnie wypuszczano za granicę, załatwił sobie wyjazd do USA. Najpierw szło mu ciężko, został oszukany przez jednego z rodaków na astronomiczną wtedy z krajowej perspektywy kwotę ćwierć miliona dolarów. Potem grał w Los Angeles Aztecs, wreszcie trenował zespoły w Niemczech, pozyskał nawet tamtejsze obywatelstwo, polskie oczywiście zachowując.
Pracował także w Turcji, gdzie na futbolowym rynku obowiązuje zamiast reguł wolnoamerykanka. Jeden z podopiecznych, którego nie wpuszczał na boisko i starał się pozbyć z klubu, wywiózł tam polskiego trenera samochodem za miasto i groził mu pistoletem. Smuda się jednak nie ugiął. Skład zespołu pozostał bez zmian.
Przylgnęła do niego ksywa “Franc” (Franz), związana tak z markami zarabianymi nawet nie w Bundeslidze, lecz w niższych klasach rozgrywkowych, jak z twardym charakterem, właściwym bohaterowi filmów Władysława Pasikowskiego o tym właśnie imieniu. Powinien zapewne dostać medal za zasługi dla edukacji narodowej, skoro jego tak barwna kariera przekonała wielu chłopaków z wielkomiejskich blokowisk czy małych miasteczek, żeby poszli do klubu zapisać się na treningi a nie zajęli dilowaniem bądź testowaniem zabezpieczeń nie swoich samochodów.
Sam jeździł tylko wozami niemieckich marek: BMW i Mercedesami. Pod Norymbergą miał willę, w kraju apartament z widokiem na Wawel, w Zakopanem drugi. Wszystko to wraz z refleksem objawianym w rozlicznych szermierkach słownych ugruntowało jego status króla życia i celebryty.
Pozostawał jednak człowiekiem doskonale poukładanym – kto go w domu odwiedził, dziwił się, jaki panuje tam porządek i że wszystko leży na swoim miejscu, chociaż gospodarz wiecznie w meczowych rozjazdach. Niemal bez przerwy oglądał kasety ze spotkaniami własnych drużyn i ich rywali. Pracowitością i intuicją nadrabiał niedostatki formalnego wykształcenia, chociaż w jednym z wywiadów całkiem poważnie nazwał literackiego bohatera Nikodema Dyzmę “fajnym chłopem” . Wiele zawdzięczał, jeśli chodzi o wyrobienie i dźwiganie ciężaru popularności żonie Małgorzacie, cenionej okulistce. Lekarka początkowo do tego stopnia piłką się nie interesowała, że długo myliła pacjenta, zdumiewająco często odwiedzającego jej gabinet z innym luminarzem futbolu… Władysławem Żmudą, również trenerem a przedtem czterokrotnym uczestnikiem finałów Mistrzostw Świata.
Mężem opatrznościowym został, wyjścia z grupy nie załatwił
Kiedy Polska otrzymała wraz z Ukrainą organizację Euro 2012, w Smudzie widziano męża opatrznościowego, który po raz pierwszy w historii europejskich mistrzostw miał zapewnić drużynie narodowej wyjście z grupy. Udało się to jednak… dopiero cztery lata później jego następcy w roli selekcjonera Adamowi Nawałce.
Kibice skłonni byli “Francowi” wybaczyć nawet fatalne porażki w meczach towarzyskich z Hiszpanią (0:6) i Kamerunem (0:3), byleby tylko wreszcie przełamał fatum, które sprawiało, że dwukrotnie trzecia i raz piąta na Mundialach drużyna narodowa akurat na Euro sukcesu odnieść nie może. Niestety w turnieju nad Wisłą i Odrą reguła się tylko potwierdziła. Po dwóch remisach na Narodowym z Grecją i Rosją, przegraliśmy we Wrocławiu ze słabymi Czechami (0:1). I skoro turniej rozgrywano u nas, nie dało się nawet powiedzieć, że po rozgrywkach grupowych wracamy do domu, jak zwykle mawia się o tych, co odpadają. Po prostu w domach pozostaliśmy, a inni grali dalej.
Franciszka Smudę zapamiętamy jako jedną z najbarwniejszych postaci polskiej piłki. Dbał zawsze o fizyczne przygotowanie zawodników i ich maksymalną motywację na boisku. Pamięć o sukcesach pozostawi po sobie w Krakowie i Poznaniu, Łodzi i Lubinie. Nigdy nie stał się postacią banalną, wypracował własny styl i sposób bycia, przekonujący nas, że piłka nożna to jednak ważna sprawa.