Tylko w ostatnich tygodniach prezydent Andrzej Duda dwukrotnie spotykał się ze swoim ukraińskim odpowiednikiem Wołodymyrem Zełenskim: po raz pierwszy w grudniu, kiedy ten powracał z podróży do Stanów Zjednoczonych – pierwszej zagranicznej, jaką odbył od początku rosyjskiej inwazji – drugi zaś w styczniu we Lwowie, z udziałem również prezydenta Litwy Gitanasa Nausedy. Duda był tam fetowany przez entuzjastycznie przyjmujących go mieszkańców. 

Andrzej Duda w mierzącym zaufanie Ukraińców do polityków zagranicznych sondażu, przeprowadzonym przez tamtejszy think tank Centrum Nowej Europy wyprzedził z 87-procentowym wynikiem prezydenta USA Joego Bidena i Ursulę von der Leyen, szefową Komisji Europejskiej, zaś sceptyczni wobec poparcia dla Ukrainy zachodni liderzy: kanclerz Niemiec Olaf Scholz i francuski prezydent Emmanuel Macron osiągnęli wyniki poniżej 50 proc zaufania [1]. To zrozumiałe, natomiast dalece istotniejsze wydaje się, żeby równie korzystnie mogli ocenić politykę wschodnią swojego prezydenta sami Polacy.

W tej zaś ocenie kierować się będziemy przede wszystkim reprezentowaniem naszych interesów, nie zawsze przecież zbieżnych z ukraińskimi. O tym, do jakiego stopnia pozostają one osobne, przekonaliśmy się również, gdy w trakcie wizyty w Stanach Zjednoczonych Wołodymyr Zełenski przywołał w entuzjastycznym kontekście postać Franklina Delano Roosevelta: dla Polaków amerykański prezydent z czasów II wojny światowej pozostaje współautorem skrajnie dla nas niekorzystnego podziału Europy na strefy wpływów, dokonanego na konferencjach w Teheranie i Jałcie, który na prawie pół wieku ograniczył nasze szanse rozwojowe, kwalifikując nas do strefy radzieckiej. Chociaż pozostaliśmy wówczas lojalnym sojusznikiem USA. To wciąż groźne memento. Celem każdej roztropnej polskiej polityki zagranicznej musi odtąd pozostać zapobieganie powtórzeniu się tamtego fatalnego mechanizmu, potocznie nazywanego zdradą sojuszników. 

Wsparcie dla zaatakowanej przez Władimira Putina Ukrainy stanowi dziś część polskiej racji stanu – ale jej nie wyczerpuje. Nie kończy się na nim nasz interes w polityce międzynarodowej.  

O ile Ukrainę w warunkach toczącej się wojny interesuje przede wszystkim pomoc zbrojna – tej udzielają Stany Zjednoczone – i humanitarna, której ciężar wzięli na siebie Polacy, bez porównania bardziej społeczeństwo, ze współczuciem i ofiarnością przyjmujące uchodźców, niż sam rząd, to dla nas zasadnicze znaczenie ma wciąż wypełnienie zobowiązań sojuszniczych przez najpotężniejsze kraje wolnego świata. To w Warszawie w marcu ub. r. w miesiąc po putinowskiej inwazji na Ukrainę prezydent USA Joe Biden potwierdził aktualność i moc artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego państwa Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej obrony w wypadku ataku na którekolwiek z nich. O tym, jaka jest stawka toczącego się konfliktu, przekonaliśmy się jesienią, kiedy na Lubelszczyznę spadła rakieta, zabijając dwie osoby. Po raz pierwszy od czasu II wojny światowej polskie terytorium i obywatele stali się przedmiotem podobnego ataku.

Jak poranek 22 lutego uczy czytania czarnych scenariuszy 

Z tych oczywistych względów, a także ze względu na skalę pomocy humanitarnej, udzielanej przez społeczeństwo polskie uchodźcom z Ukrainy, nam z pewnością wojna na Wschodzie nie spowszednieje. Natomiast obowiązkiem sterników polskiej polityki zagranicznej pozostaje działanie, aby do konfliktu na Wschodzie nie przyzwyczaiły się państwa zachodnie, żeby go nie uznały za niemożliwy do zakończenia. Straci na tym bowiem nie tylko Ukraina, ale co oczywiste, również Polska. 

Wojna iracko-irańska trwała przez osiem lat, od 1980 do 1988 roku i łączyła w sobie cechy przypisywane przez znawców wojnom na wyniszczenie u wyczerpanie.

Nie ma konfliktów chronicznych, pozostają tylko sztucznie podsycane. Widzimy dziś, że nawet ok. 500 zabitych dziennie po stronie ukraińskiej oraz dużo więcej po rosyjskiej – bo na tyle liczbę ofiar szacują znawcy – nie stanowi bariery, która zmusiłaby kremlowskiego agresora, żeby gorący konflikt zakończyć. Jeśli zaś prezydent Francji Macron opowiada się – w imię tego, by koniec wojny nastąpił – za udzieleniem gwarancji nie tylko Ukrainie ale i Rosji, stanowi to dowód, że putinowska strategia po części trafnie zdiagnozowała pogłębianie się słabości wolnego świata w miarę eskalacji inwazji. Dużo gorsza może się jednak okazać nie tendencja do ustępstw – zauważalna także w Niemczech – ale stopniowe obniżanie zainteresowania konfliktem a więc i powstrzymywaniem agresora przez demokratyczne mocarstwa.   

Ryzyko, że to nastąpi, wiąże się z przedłużaniem się wojny, ale także – gdybyśmy mieli do czynienia z następnym czarnym scenariuszem, a odkąd ziściły się obawy zawarte w słynnym “Czarnym łabędziu”, wizjonerskiej książce Nassima Nicholasa Taleba, diagnozowane zagrożenia warto traktować poważnie – w którym wybuchłby inny potężny konflikt, odwracający uwagę mocarstw od Ukrainy i wspierającej ją Polski, na rzecz strefy Pacyfiku, jeśli tam doszłoby do konfrontacji między obu państwami koreańskimi albo napaści Chin na Tajwan w celu odzyskania “zbuntowanej prowincji”, za jaką Pekin wciąż oficjalnie Taipei uważa. Takie z kolei niebezpieczeństwa opisuje analityk Robert Kuraszkiewicz w “Polsce w nowym świecie”, napisanej jeszcze przed rosyjską inwazją na Ukrainę, ale przewidującą wiele dokonujących się już po niej procesów.   

Dla Polaków kluczowe pozostaje wsparcie geopolityczne najmocniejszych państw Zachodu. Jesteśmy bowiem ich sojusznikiem, od 1999 r. należąc do NATO, do którego wprowadził nas jeden z demokratycznych poprzedników Bidena, prezydent Bill Clinton. Stanowimy część zachodniej wspólnoty obronnej. Gwarancje i wsparcie, udzielane Ukrainie, mają inny charakter. Te, które nas dotyczą, zaliczyć należy do wewnętrznych i strukturalnych. Założyciele Paktu Północnoatlantyckiego oraz państwa “starej Unii” mają wobec nas zobowiązania nie tylko natury traktatowej, ale wynikające z przyjęcia przez nas wielomilionowej rzeszy ukraińskich uchodźców wojennych. Siłami całego narodu, podczas gdy zachodnie społeczeństwa nawet przy okazji zbierania środków na ofiary wojny pozorem podobnej solidarności jak polska wykazać się nie potrafią.

Z rozmowy ze znakomitym znawcą spraw wschodnich, który zastrzegł sobie anonimowość, dowiedziałem się, że Rosję – pod względem budżetowym – stać na prowadzenie wojny jeszcze co najmniej przez półtora roku. Wróży to jej długie trwanie. 

Odruch solidarności z zaatakowaną Ukrainą i potwierdzenia zobowiązań sojuszniczych wobec najbliższych jej nie tylko geograficznie państw Sojuszu Atlantyckiego stanowi mocne wsparcie dla obecnej polskiej polityki wschodniej, ale rolą jej sterników pozostaje zadbanie o to, żeby się nie wyczerpał.

Zwłaszcza, że stanowi największe po 22 lutego ub. r. zwycięstwo wolnego świata w tej globalnej konfrontacji.

Ogranicza się jednak do ustabilizowanych demokracji zachodnich basenu atlantyckiego, jeśli do geopolitycznych kategorii się odwołać. Nie przekłada się na postawy krajów rozwijających się. Wśród nich Rosja nie zyskała oczywiście na popularności za sprawą napaści na swojego zachodniego sąsiada, nie ustąpiło jednak przekonanie, że warto z nią robić interesy. Stała obecność Władimira Putina na szczytach przywódców państw, powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego, pokazuje, że operacja izolowania Rosji jako agresora nie powiodła się w skali świata. Potwierdzają to utrzymujące się relacje Kremla z Chinami, także nie stroniące od kontaktów bezpośrednich. Łatwo wymienić też wśród porażek niepowodzenie sankcji, które miały pogruchotać rosyjską gospodarkę. To również tematy, z jakimi zawiązana w obronie Ukrainy koalicja państw demokratycznych będzie musiała się zmierzyć. Jej celem pozostaje nie tylko wspieranie Zełenskiego, ale zadbanie o bezpieczeństwo tych, którzy mogą zostać zaatakowani w następnej kolejności. 

Skupić się więc wypada na zadaniach do wykonania, nie na euforii. Fakt, że wracający z Waszyngtonu z pierwszej do czasu rosyjskiego ataku zagranicznej podróży Zełenski spotkał się po drodze z prezydentem Dudą nie oznacza uhonorowania Polski, ale oddaje rzeczywistą hierarchię państw, rosyjskiej inwazji się sprzeciwiających. Trudno, żeby Zełenski w swojej trasie na Zachód Dudę pominął, skoro po 22 lutego 2022 r. naszą wschodnią granicę przekroczyło 9 milionów jego rodaków, z których tak wielu znalazło u nas gościnne domy, a także miejsca pracy i nauki. Podobnie łatwo tłumaczą się wiwaty mieszkańców Lwowa na rzecz prezydenta sąsiedniego kraju. Ale społeczny aplauz nie tworzy faktów politycznych.

Fotele prezydenckich ministrów jak w samochodzie Jamesa Bonda

Korzystną sekwencję tych ostatnich zapewnić powinna stabilna prezydencka administracja, wspierająca głowę państwa. Tymczasem u Dudy, już po raz wtóry w trakcie jego drugiej kadencji, zmienił się minister odpowiedzialny za politykę zagraniczną. Marcin Przydacz zastąpił Jakuba Kumocha, który nastał raptem w 2021 r. po Krzysztofie Szczerskim, gdy ten wybrał stanowisko stałego przedstawiciela przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mniej za to dowiedzieliśmy się o przesłankach tej niedawnej personalnej decyzji. Nieoficjalnie wskazuje się, że oponentką stylu pracy i zachowań Kumocha pozostawała prezydentowa Agata Duda. Wcześniej, w momencie kiedy trwała już wojna na Ukrainie, na stanowisku szefa prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego zdolnego analityka Pawła Solocha zastąpił Jacek Siewiera, którego kompetencje trudno zakwestionować, poza opinią, że… mniej niż w wypadku poprzednika o nich wiadomo.  

Nie sprzyja ani powadze, ani poczuciu stabilności w trudnych warunkach wojny toczącej się tuż za wschodnią granicą sytuacja, w której fotele prezydenckich urzędników odpowiedzialnych za politykę zagraniczną i bezpieczeństwo przypominają ten z samochodu Jamesa Bonda z jednego z filmów o superagencie, w szybkim tempie katapultujący każdego, kto na nim zasiada. Nie przydało też prestiżu głowie państwa słynne już dopuszczenie do rozmowy prezydenta Dudy z rosyjskim “pranksterem” podającym się za prezydenta Francji Macrona, za co z kolei posadą zapłacił – w tym wypadku słusznie – dyrektor prezydenckiego biura polityki międzynarodowej Piotr Gillert, zaś o tym, że dymisja nie ma związku ze sprawą fałszywego głosu szefa państwa francuskiego przekonywał nas wtedy, chwilę przed własnym odejściem, właśnie Jakub Kumoch. Może da się za tymi rozgrywkami nadążyć, tylko po co…  

Kadrowe roszady w urzędzie prezydenckim powinny pozostać wtórne wobec konieczności wypracowania takiej polityki wschodniej, która uczyni użytek dyplomatyczny z “miękkiej siły” objawionej przez ostatni rok przez polskie społeczeństwo, nie zmarnuje efektów jego zaangażowania i poświecenia w akcji pomocy humanitarnej uchodźcom ukraińskim, masowej jak żadna inna w Europie od końca II wojny światowej. 

To nie leopardy, przekazywane teraz Ukrainie, wzmacniają bezpieczeństwo Polski, zrobić to może wyłącznie skuteczna dyplomacja. Wiwaty na lwowskich ulicach, chociaż sympatyczne dla nas, skoro głowy państwa polskiego dotyczą, nie powinny zagłuszyć trzeźwych i rzetelnych ocen faktów, z których buduje się umiejętnie potrafiącą zażegnać zagrożenia politykę międzynarodową.      

[1] badanie Centrum Nowej Europy, 16-25 grudnia 2022  

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 2

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here