Znów do Paryża

0
120

Na olimpiadę znów jedziemy tam, gdzie sto lat temu na igrzyskach zadebiutowaliśmy.

Jeśli Anita Włodarczyk wywalczy w Paryżu swoje czwarte olimpijskie złoto, wyrówna tym samym rekord Roberta Korzeniowskiego. A rzut młotem to konkurencja popularniejsza od chodu sportowego, w którym ten zawodnik kolejne medale zdobywał. Przed igrzyskami jedno wydaje się pewne: nie powtórzymy wyniku z Montrealu, kiedy to w 1976 r. zostaliśmy szóstą sportową potęgą na kuli ziemskiej. Przed nami w klasyfikacji medalowej znalazły się wtedy tylko ZSRR i NRD masowo hodujące cyborgów oraz najbogatsze kraje świata: USA, RFN i Japonia. Pozostaje jednak mieć nadzieję, że nie znajdziemy się na 33. miejscu jak w Rio w 2016 r.

Dla naszej najbardziej rozpoznawalnej dziś sportsmenki liczy się jednak zapewne bardziej kolejne zwycięstwo i być może rekord świata w rzucie młotem niż papierowa rywalizacja z mistrzami sprzed lat. Chociaż dla kibiców ważne pozostaje, że Włodarczyk już ma tyle złotych medali, co Irena Szewińska, która na wspomnianych już montrealskich igrzyskach ustanowiła uchodzący za kosmiczny rekord świata w biegu na 400 metrów a w plebiscytach na najwybitniejszą zawodniczkę roku rywalizowała z samą Nadią Comaneci, fenomenalną nastoletnią wtedy rumuńską gimnastyczką. Ucieczka tej ostatniej z kraju rządzonego przez Nicolae Ceausescu stała się w kilkanaście lat później wyrazistym sygnałem dla świata, że tamtejsza dyktatura wali cię w gruzy, co rychło potwierdziły dramatyczne wydarzenia grudnia 1989 r. w jej ojczyźnie, kończące pamiętną “jesień ludów” w Europie, zapoczątkowaną polskim, wiosennym jeszcze głosowaniem z 4 czerwca.

Jednak pięć lat wcześniej właśnie ten sam dyktator Ceausescu niespodziewanie wysłał rumuńską ekipę olimpijską na olimpiadę do Los Angeles, pragnąc zademonstrować niezależność od Moskwy. Co więcej – Rumuni wywalczyli tam drugie za gospodarzami miejsce w klasyfikacji medalowej. Zabrakło za to na igrzyskach w 1984 r, Polaków, ponieważ generał Wojciech Jaruzelski zainteresowany był gestem przeciwnym niż decyzja rumuńskiego satrapy. Pokazując lojalność wobec ZSRR, zabronił startu polskim sportowcom, niwecząc czteroletni wysiłek, jaki włożyli w przygotowania do igrzysk.

Sportowcy, którzy mieli wiele do udowodnienia

Podczas starożytnych olimpiad Grecy przerywali wojny, żeby nic nie zakłóciło zmagań sportowcom ani kibicom możliwości ich podziwiania. Odkąd w 1896 r. wznowiono igrzyska, po raz pierwszy w Atenach, później w kolejnych miastach na całej kuli ziemskiej – współczesny sport pozbawiony był już podobnego komfortu izolacji od polityki. Z powodu wojen światowych nie odbyły się igrzyska w 1916  i 1940 ani w 1944 r. Zaś co najmniej dwukrotnie w historii – w Berlinie w 1936 r. i w Moskwie w 1980 r. olimpiady wykorzystane zostały do propagandy przez organizujące je dyktatury. Jednak w Berlinie samego Adolfa Hitlera skutecznie zawstydził czarnoskóry Amerykanin Jesse Owens, zdobywając cztery złote medale w sprintach i skoku w dal. Kanclerz Niemiec uciekł wtedy z loży honorowej, żeby nie gratulować zwycięzcy, bo naziści uznali afroamerykanów za “podludzi”. Z kolei w 1980 r. w Moskwie polski mistrz w skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz wykonując po zwycięstwie gest nazwany zaraz jego imieniem, upokorzył szowinistyczną radziecką widownię, która wcześniej przeszkadzała mu, gdy stawał na rozbiegu. I pobudził naszą dumę narodową w przeddzień wydarzeń Polskiego Sierpnia, w momencie gdy wystające w kolejkach po podstawowe produkty społeczeństwo dowiadywało się, że jedną z przyczyn braków stanowi wysyłanie mięsa na potrzeby moskiewskiej olimpiady.

Również nie tylko o sport chodziło wówczas, gdy polscy siatkarze trenowani przez charyzmatycznego Huberta Wagnera mierzyli się w finale montrealskiej olimpiady z ZSRR (1976 r.). Chociaż ze względu na przesunięcie czasu mecz rozpoczynał się o 2,30 w nocy i potrwał pięć setów, przed telewizorami zasiadły miliony Polaków. Zdobyty przez siatkarzy złoty medal okazał się dla opinii publicznej najcenniejszy z siedmiu przywiezionych z Montrealu przez naszych olimpijczyków podobnych krążków.

Więcej niż tylko sportową przewagę miał do udowodnienia gospodarzom wcześniejszej o cztery lata olimpiady polski strzelec Józef Zapędzki. Igrzyska odbywały się w Monachium, a w odległości trzydziestu kilometrów stamtąd leży Dachau, gdzie w obozie koncentracyjnym hitlerowcy zamęczyli ojca naszego mistrza. Zapędzki złoty medal olimpiady w 1972 r. wywalczył również w imię jego pamięci.

Z kolei pierwsze dla Polski złoto po wojnie zdobył w Helsinkach (1952 r) pięściarz Zygmunt Chychła. Wcześniej jako gdańszczanin przymusowo wcielony do wehrmachtu, przyszły mistrz boksu zdezerterował stamtąd do armii gen. Władysława Andersa. Miarą paradoksu pozostaje jednak, że źle traktowany w PRL mistrz olimpijski – władze sportowe zataiły przed nim wyniki badań, potwierdzające, że choruje na gruźlicę, bo chciano, żeby nadal walczył – wyjechał po latach na stałe do Niemiec i tam zmarł.

Polska ekipa nie jedzie na paryską olimpiadę, żeby rekompensować społeczeństwu deficyty w innych niż sport dziedzinach życia publicznego, jak miało to miejsce w czasach realnego socjalizmu. Również zmiana zasad finansowania sportu, zwłaszcza ograniczenie mecenatu państwowego, sprawią, że zapewne nie powalczymy o pierwszą dziesiątkę klasyfikacji medalowej, w której poza Montrealem znaleźliśmy się również w Tokio (1964 r.) i wspomnianym już Monachium na siódmym miejscu, w Rzymie (1960 r.) na dziewiątym, zaś w Moskwie ją  zamykaliśmy.

Nie zmienia to faktu, że będziemy szczerze kibicować Anicie Włodarczyk w jej staraniach o czwarte kolejne złoto. Właśnie mistrzyni rzutu młotem, poniesie wspólnie z koszykarzem (konkurencji 3×3) Przemysławem Zamojskim biało-czerwoną flagę  w dniu parady inauguracyjnej. Potem zamiast pozostać w wiosce olimpijskiej powróci do kraju, żeby spokojnie przygotować się do występu w swojej konkurencji, planowanej dopiero na sierpień. Miejmy nadzieję, że po raz drugi do Paryża przyjedzie właśnie po tytuł mistrzyni olimpijskiej. 

Do Paryża jedziemy z paroma innymi szansami na złote medale, licząc też na niespodzianki. W Montrealu raczej mało kto spodziewał się, że po raz pierwszy w historii Polak wygra na olimpiadzie pięciobój nowoczesny. Każdą jego konkurencję rozgrywano wtedy innego dnia. Kiedy Janusz Gerard Pyciak-Peciak mozolnie piął się w górę w klasyfikacji tej konkurencji, radiowy dziennikarz zadał mu pytanie:

– Panie Januszu, będzie medal?
– Złoty – odpowiedział lapidarnie Peciak. A radiowiec z wrażenia aż mikrofon zasłonił, żeby ludzie tego nie słyszeli.

Powodów do kunktatorstwa jednak nie było. Janusz Peciak tak jak zapowiadał, został wtedy mistrzem olimpijskim.

Medalista z Legionów i specjalistka od złota

Spokojnie, chciałoby się powtórzyć. Kibicom coś się należy po smutnym czasie pandemii, kiedy to odwoływano lub przekładano imprezy masowe (poprzednia olimpiada odbyła się z rocznym opóźnieniem) i w okresie wzmożonej niepewności spowodowanej zagrożeniami dla pokoju światowego a zwłaszcza trwającą pełnoskalową wojną na Ukrainie. Pamiętamy jednak, że pomysłodawca odrodzenia olimpiad francuski baron i filantrop Pierre de Coubertin rzucił wtedy hasło: Stadiony zamiast frontów. A także drugie, równie istotne: Sens igrzysk olimpijskich polega nie na zwycięstwach, lecz uczestnictwie.

Dla Polski nie są to wcale slogany. Przy okazji tych igrzysk świętować będziemy stulecie naszego udziału w olimpiadach. Debiut Polski nastąpił też w Paryżu, w 1924 roku. We wcześniejszych o cztery lata igrzyskach w Antwerpii wystąpić nie mogliśmy, bo sportowcy znajdowali się na froncie wojny z bolszewikami, wspólnie z innymi broniąc niepodległości dopiero co odrodzonego państwa. Zaś na paryskiej olimpiadzie obok srebra kolarskiej drużyny jedyny dla nas medal indywidualny, brązowy, wywalczył w jeździeckim konkursie dawny żołnierz Legionów Józefa Piłsudskiego, rotmistrz Adam Królikiewicz. W prawie pół wieku później zginął śmiercią jeźdźca na planie filmu Andrzeja Wajdy według Stefana Żeromskiego, gdy jako konsultant demonstrował aktorom, jak należy siedzieć w siodle.

Pewnie każdy film o polskich olimpijczykach mógłby się od jego historii rozpoczynać. Chyba, że wolelibyśmy przyjąć za punkt wyjścia losy Haliny Konopackiej. To ona w Amsterdamie w 1928 r. wywalczyła dla Polski pierwszy w historii złoty medal olimpijski. Zaś we wrześniu 1939 r. jako żona ministra Ignacego Matuszewskiego prowadziła do Rumunii konwój ewakuacyjny z polskim złotem.   

Gdy inni uciekali, mocno dzierżyła kierownicę wypełnionego ciężkimi sztabami autobusu (ciężarówki potrzebne były do przewożenia sprzętu wojskowego), równie pewnie, jak niegdyś dysk w olimpijskim konkursie. Konwój dotarł do celu, złoto udało się uratować dzięki złotej medalistce olimpijskiej…

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here