Euro 2024 zapamiętamy jako objawienie drużyny tak doskonałej jak Hiszpania, porównywalnej z najmocniejszymi wcześniej mistrzami Europy: Francją z 1984 r. z Michelem Platinim w składzie i Holandią cztery lata później z Marco van Bastenem, wreszcie też z Hiszpanami ale z polsko-ukraińskiego turnieju w 2012 r. w szczęśliwszym dla obu gospodarzy czasie.
Nie brakowało tym razem niespodzianek jak awans debiutującej w turnieju Gruzji do fazy pucharowej. Ani ekscesów, jak nacjonalistyczny gest tureckiego piłkarza, zachwalający Szare Wilki, terrorystyczną organizację z której wywodził się niedoszły zabójca Jana Pawła II, Mehmet Ali Agca.
Futbol widziany przez pryzmat kontynentalnego czempionatu jest dziś taki jak cała Europa. Przebieg finału doskonale to oddaje.
Grali Hiszpanie i Anglicy. Pierwszą bramkę strzelił Williams, wbrew nazwisku – wcale nie reprezentant Albionu lecz czarnoskóry zawodnik Hiszpanii. Zaś o wygranej przesądził na cztery minuty przed zakończeniem regulaminowego czasu gry Bask Mikel Oyarzabal. To tak, jakby zwycięską dla nas bramkę strzelił polski Ukrainiec Taras Romanczuk. Co niestety nie miało miejsca, bo na tym Euro nie wygraliśmy ani razu: za to w pierwszym meczu przez 83 min (bo do remisu zabrakło siedmiu) stawialiśmy zaciekły opór mocnej Holandii, zaś w trzecim zremisowaliśmy z aktualnym wicemistrzem świata Francją. Obu wyników wstydzić się nie musimy, w odróżnieniu od drugiego spotkania, w którym topornie grającej Austrii ulegliśmy 1:3 a pretendujący do miana najlepszego w świecie Robert Lewandowski wyróżnił się wtedy tylko żółtą kartką.
Obejrzeliśmy na tym turnieju Europę wielobarwną, chociaż nie pozbawioną sprzeczności. Obrażali się na siebie nawzajem Serbowie i Albańczycy. UEFA słusznie odsunęła od udziału w turnieju tureckiego zawodnika, który po zdobyciu gola wykonał gest nawiązujący do symboliki terrorystycznej organizacji Szare Wilki, z której niegdyś wywodził się sprawca zamachu na Papieża Jana Pawła II – Mehmet Ali Agca, i która wciąż znajduje się na liście formacji stosujących przemoc, zestawionej przez służby specjalne organizujących turniej Niemiec. Boiskowego prowokatora Meriha Demirala nie zapamiętamy z pewnością jako bohatera turnieju. To futbolowe emocje przeważyły.
Gwiazdy uznane i nowo poznane
Bardziej od polityki i jej patologii zajmowała nas jednak w tych dniach piłka nożna. Wiele dawnych gwiazd miało kłopoty. Z powszechną krytyką również we własnej ojczyźnie spotkał się bohater niedawnych katarskich Mistrzostw Świata Kylian Mbappe. Zaś Robert Lewandowski podobnie jak w Katarze musiał powtarzać rzut karny, zanim go w bramkę zamienił. Nikt nie powiedział jednak, że to jego ostatni turniej. Za dwa lata na Mundialu będzie miał 38 lat i szansę, by wreszcie odnieść sukces nie tylko w piłce klubowej (jak kolejno w Borussi Dortmund, Bayernie Monachium i Barcelonie) ale również w reprezentacyjnej. Niemieckie Euro pozostawiło w tej mierze niedosyt, podobnie jak wcześniej Mundiale rosyjski (2018 r.) i katarski, trzeba też wziąć pod uwagę, że teraz w pierwszym meczu Lewandowski z powodu urazu w ogóle nie zagrał, w drugim wszedł tylko na ostatnie pół godziny, za to trzecią grę – z Francją swoim problemem z karnymi całkowicie zdominował choć na boisku byli też: sam Mbappe i Ousmane Dembele.
Mocno zaznaczyły swoją obecność nowe gwiazdy. Za najlepszego gracza turnieju uznano 28-letniego Hiszpana Rodriego (Rodrigo Hernandez Cascante). Rozbłysnął wielki talent jego rodaka Lamine’a Jamala, który w trakcie turnieju skończył siedemnaście lat. Tytułem króla strzelców podzieliło się sześciu zawodników, w których gronie znalazł się zarówno od dawna doskonale znany Holender Cody Gakpo (nam też bramkę strzelił, wyrównując stan meczu po wcześniejszym trafieniu Adama Buksy) jak Gruzin Georges Mikautadze, który wraz z drużyną okazał się rewelacją mistrzostw. Trzy gole podobnie jak oni strzelili też Słowak Ivan Schranz i Niemiec Jamal Musiala, renomowany Hiszpan Dani Olmo i Anglik Harry Kane, który zapewne wszystkie trzy bramki oddałby chętnie za jedną w finale, ale w nim jednak zarobił już tylko żółtą kartkę.
Do uznania przez gole na boisku…
Kiedy syn algierskich imigrantów Zinedine Zidane poprowadził Francję jako najlepszy zawodnik do pierwszego w jej historii mistrzostwa świata (w 1998 r. po 3:0 z Brazylią w finale), znawcy tamtejszego społeczeństwa powiadali, że dla kwestii równouprawnienia przybyszów z krajów Maghrebu uczynił więcej niż tradycyjnie marnotrawiące środki organizacje pozarządowe. Tym razem z kolei na rzecz Hiszpanii szalę finału przeważył 22-letni Nico Williams, którego rodzice przybyli tam nielegalnie z Ghany, okradzeni po drodze przez nieuczciwych przewodników. Dla milionów marzących o lepszym życiu w Europie sukces piłkarzy-celebrytów stanowi dowód, że to wysiłek się opłaca a nie bierne wyciąganie ręki po socjal, zaś sport – podobnie jak dla Afroamerykanów w USA w czasach legendarnego boksera Joe’go Louisa oraz sprintera Jesse’go Owensa – stanowi drogę do poczucia pełnowartościowego obywatelstwa w nowej ojczyźnie. Główną wartością Euro podobnie jak Mundiali pozostaje jednak przeżywanie ich ponad podziałami.
Finał oglądałem w tłumie – nie na stadionie w Berlinie, lecz na wielkim telebimie w restauracyjnym ogródku na podwórku przy warszawskiej Chmielnej. Koło mnie siedzieli Ukraińcy z jakiś względów żywiołowo kibicujący Hiszpanom. Zaś kiedy padła wyrównująca bramka – angielski turysta około siedemdziesiątki z wrażenia podskoczył tak, że przewrócił własny stolik ze stojącą na nim butelką piwa. Zaś gdy sędzia odgwizdał 2:1 dla zawodników w Półwyspu Iberyjskiego, wiwatować zaczęła na ich cześć grupa skośnookich gości, nie ma znaczenia czy wycieczkowiczów wywodzących się czy ze społeczności od lat w Polsce zasiedziałej i prowadzącej u nas nie tylko punkty taniej gastronomii.
Nie tylko aktorzy widowiska się zmieniają wraz z całą Europą, jego widzowie również. To jedna z konkluzji Euro, że znów zwyciężyła piłka nożna, jej piękno i kunszt zawodników. Podobnie jak przedtem na katarskim Mundialu, chociaż zabrakło tym razem czarnego konia, odpowiednika reprezentacji Maroka, która w turnieju nad Zatoką Perską jako pierwszy arabski zespół w historii przebiła się do najlepszej czwórki turnieju. Nie zmniejsza to naszego podziwu dla Gruzinów, dzielnych debiutantów co wyszli z grupy skazywani na pożarcie, ani dla Turków – oczywiście nie tych, co prowokowali europejską publiczność, lecz tych, którzy niespodziewanie objawili piłkarskie umiejętności w gronie ośmiu najlepszych, czego wcześniej nie typowano.
…i gdzie my, Polacy, w tym wszystkim
Ważne, że Polaków nie zabrakło wśród 24 finalistów tegorocznego Euro, co cieszy tym bardziej, że awansowaliśmy tam jako ostatni, po karnych w barażowym meczu z Walią. Z gry w finałach mniej mogliśmy być zadowoleni, chociaż końcowy remis z Francją, uznaną piłkarską marką, komplikuje ocenę występu Polaków.
Przed dwoma laty w Katarze nie doceniono sukcesu, jakim stało się wywalczenie miejsca w gronie szesnastu najlepszych drużyn świata. Teraz, chociaż wynik jest skromniejszy – bo zabrakło nas nawet w “16” najlepszych w Europie – trener Michał Probierz zachowuje posadę i ma za zadanie wprowadzić Polskę do kolejnych finałów – tym razem Mundialu w Ameryce Pn. za dwa lata. Jak widać po.pochopnym zwolnieniu Czesława Michniewicza z posady zamiast wręczenia mu premii – decydenci polskiego futbolu poszli po rozum do głowy. Chociaż na razie to jedyne, za co ich można pochwalić: samych piłkarzy da się przynajmniej za remis z Francją, bo jak mówi znane powiedzenie, wynik idzie w świat, chociaż to tylko Euro a nie Mundial…