Pisowska władza zamierza zmienić hymn narodowy. W “Jeszcze Polska…” nie podoba się jej kolejność zwrotek. Przywiązanie do Mazurka Dąbrowskiego, tylko pięć lat młodszego od francuskiej Marsylianki i w podobnych okolicznościach narodzonego, pozostaje jedną z nielicznych cech, jednoczących Polaków. Jak widać PiS sam się z tej wspólnoty wyłącza. Pamiętamy, jak Jarosław Kaczyński zawodził smętnie “z ziemi polskiej do Wolski”. Skoro słów własnego hymnu nie znają, po co próbują je przestawiać?
Symbole narodowe – godło, barwy i hymn – to rzecz trwała. Poważać się na ich choćby drobną korektę może co najwyżej władza, ciesząca się bezdyskusyjnym poparciem społecznym.
Tymczasem większość pisowska trzyma się w Sejmie na paru głosach, podbudowanych akwizycją polityków typu Łukasza Mejzy, co do Sejmu dostał się w trakcie kadencji w miejsce zmarłej koleżanki i to z listy opozycyjnego PSL ale zaraz po zbliżeniu do PiS został wiceministrem sportu. Chęć głosowania na PiS zapowiada w sondażach 30-40 proc badanych, co oznacza, że od zwycięskich wyborów przed dwoma laty partia utraciła nawet co trzeciego wyborcę.
I tak znamy pierwszą zwrotkę i refren
Nie brak teraz w Polsce kwestii bardziej palących niż majstrowanie przy hymnie narodowym. Gdy piszę te słowa, liczba świeżych zakażeń koronawirusem okazuje się najwyższa od maja br. Zwykłych obywateli wciąż niepokoi pandemia COVID-19 a nie ekscytuje, że zwrotka o Czarnieckim znaleźć się może przed tą o Bonapartem – bo do tego sprowadza się istota propagowanej zmiany.
Przeciętny Polak zna doskonale wyłącznie pierwszą zwrotkę “Jeszcze Polska..” oraz refren z “Marsz, marsz, Dąbrowski”, zaś kolejne partie tekstu, zresztą bez porównania słabsze literacko nie mieszczą się juz w kanonie. To kolejny argument przeciw modyfikacjom. Po co ruszać coś, co ma mniejsze znaczenie.
Zdumiewające, że projekt zmian w hymnie autoryzuje resort kultury, kierowany przez wicepremiera Piotra Glińskiego, zwykle roztropnego, wieloletniego dżudoki z charakterem i jedynego intelektualisty w rządzie Mateusza Morawieckiego od momentu odejścia ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza. Po pierwotnych wahaniach, czy to nie “fake news”, wiadomość znalazła potwierdzenie.
Marsylianka i Mazurek Dąbrowskiego
Kilkanaście lat temu, gdy piłkarze Francji podejmowali w Paryżu w towarzyskim meczu drużynę Algierii, podczas odgrywania Marsylianki kibice z przedmieść, pochodzenia arabskiego, zaczęli gwizdać, w ten sposób wyrażając rozczarowanie nową ojczyzną i przywiązanie do poprzedniej. Słysząc to, prezydent Jacques Chirac ostentacyjnie podniósł się i wyszedł wraz ze świtą z loży honorowej stadionu. Szacunek dla hymnu pozostaje wpisany w ideologię każdego państwa na kuli ziemskiej.
Nie oznacza to braku dystansu. Słynący z poczucia humoru Francuzi okazują się doskonałym przykładem. Sprzed paru lat z francuskiej telewizji zapamiętałem komercyjną reklamówkę jogurtu. Młody mężczyzna w kadrze biedzi się nad kartką, macza pióro w inkauście, krzywi się, wreszcie ze złością drze papier. Wtedy sięga po podsunięte mu opakowanie jogurtu. Zjada. Zasiada do kolejnej kartki, stawia na niej szybko znaki, a w tle widać logo producenta mlecznego napoju i z offu rozlegają się pierwsze takty Marsylianki. Reklama sugeruje, że jej autor Rouget de Lisle zawdzięcza natchnienie twórcom reklamowanego jogurtu. Nikt się o nią nie obraża: naród francuski przetrwał czteroletnią rzeź I wojny światowej oraz równie trudny czas okrutnej okupacji hitlerowskiej także za sprawą ironii i sarkazmu.
Okoliczności powstania pieśni okazały się oczywiście zupełnie inne. Rewolucyjna Francja właśnie wypowiedziała wojnę absolutystycznej Austrii. Mer Strasburga, pomimo zrozumiałych z powodu blokady braków w aprowizacji, podejmował sutą kolacją oficerów wybierających się na front. Ubolewał, że młode państwo, głoszące równość obywateli, pozbawione jest własnego hymnu. Jeszcze tej samej nocy z 25 na 26 kwietnia 1792 r. brak ten został nadrobiony. Zarówno słowa jak muzykę napisał 32-letni wówczas kapitan saperów Joseph Rouget de Lisle, wcześniej jeden z gości na pożegnalnej kolacji u mera. Najpierw nosiła skromną nazwę “Pieśni wojennej armii Renu”. Marsylianką nazwano ją, gdy w lipcu tegoż roku śpiewali ją na paryskim placu Bastylii ochotnicy z południa. Zaś jako hymn zatwierdził ją Konwent w 1795 r. Po latach inspirowała wybitnych kompozytorów jak Robert Schumann i Piotr Czajkowski oraz rzeźbiarza Francoisa Rude’a do ogromnego reliefu na Łuku Triumfalnym (“Wymarsz ochotników w roku 1792”). Nie ma za to szczęścia do polskich tłumaczeń, bo pojawiały się raczej grafomańskie, skoro niby chwackie “Do broni, hej! Ojczyzny dzieci” przywodzi na myśl raczej współczesny afroamerykański rap niż dostojeństwo i niepowtarzalny rytm “Allons, enfants de la patrie” podobnie jak bezpłciowe “Czas wieńcem chwały okryć skroń” to nie to samo, co “Le jour de gloire est arrive”. Co prawda niektórzy Francuzi zastanawiali się, czy groźne “qu’un sang impur abreuve nos sillons” (dosłownie: “niech krew nieczysta zaleje nasze miedze”) pasuje do współczesnej polityki ich państwa, nierzadko z użyciem doborowych oddziałów powietrzno-desantowych uśmierzającego plemienne rzezie w postkolonialnej Afryce – ale nikt tych pomysłów poważnie nie traktuje, bo wiadomo, że Marsylianka to pieśń bojowa a nie dewocyjna czy pokutna, względnie hymn Armii Zbawienia.
Tradycja? To może przywróćmy nazwę Stalinogród
Tymczasem w Polsce pisowska ekipa przymierza się do zmiany wprawdzie nie słów hymnu narodowego, ale kolejności zwrotek. Motywuje to zresztą powrotem do tradycji, że kiedyś śpiewano je w innej sekwencji. Na podobnej zasadzie można by poczciwym Katowicom przywrócić nazwę Stalinogród, uzasadniając to choćby szacunkiem dla Polskiego Października, którego 65. rocznica właśnie mija, bo przecież tak się wtedy miasto nazywało, dopiero na fali ówczesnych przemian genarlissimus upamiętnienie stracił.
Zresztą sam Józef Stalin, o czym wspominają rozmówcy Teresy Torańskiej w książce “Oni” miał powściagnąć nadgorliwość Bolesława Bieruta, zmierzającego do zastąpienia “Jeszcze Polska…” – jako burżuazyjnego – nowym hymnem.
– Choroszaja mazurka – usłyszał od pryncypała z Kremla pierwszy sekretarz.
Pieśń Legionów Polskich we Włoszech
“Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”, znana jako Mazurek Dąbrowskiego, młodsza jest od Marsylianki o zaledwie pięć lat. Napisał ją Józef Wybicki, przyjaciel gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, do melodii ludowej. Rzecz miała miejsce w Reggio Emilia.
Gdy generałowi Dąbrowskiemu wyliczano później pomniki, wystawione innym dowódcom, ten natychmiast odparował:
– A ja mam swojego Mazurka.
Moment ówczesny okazał się dla Polski niezmiernie trudny i ważny. “Jeszcze Polska…” nie powstało w sytuacji neutralnej. Klimat, w jakim napisano Mazurka Dąbrowskiego tak ujmował po stuleciu Stanisław Tarnowski w swojej “Historii Literatury Polskiej”: “Kiedy się rozbiór dokonał, kiedy Stanisław August wywieziony na dwór Petersburski grał tam rolę króla – rezydenta, kiedy resztki wojska wyszły za granicę, zrazu może tylko z myślą, żeby broni nie złożyć, a nie żeby z nią wrócić, kiedy Kościuszko, Niemcewicz, Ignacy Potocki siedzieli w cytadeli Petersburskiej a Kołłątaj w Ołomunieckiej (..). Rzecz dziwna, nigdy usposobienie narodu nie wydaje się spokojniejszem, nigdy bliższem zgody z losem, jak w pierwszych zaraz latach po rozbiorze. O odzyskaniu niepodległości zdaje się, że nikt nawet nie marzył, tak ono zdawało się niepodobnem; w wielkim uczynku narodowym owej chwili, w legionach, widać protestacyę przeciw rozbiorowi, chęć utrzymania sławy wojskowej polskiej, ale nie mogło być wyrachowania powrotu “z ziemi włoskiej do polskiej”. Ktoś źle usposobiony, widząc dziwny spokój tych lat, byłby mógł wątpić, czy w braku nadziei została chociażby wierność narodowej myśli” [1].
Świadectwem żywotności tej ostatniej, na rok przed narodzinami Adama Mickiewicza, okazało się powstanie przyszłego hymnu Polski.
Cytowany już Tarnowski stawia Wybickiego między Julianem Ursynem Niemcewiczem a Hugonem Kołłątajem, jednym tchem ich nazwiska wymieniając [2].
W przeciwieństwie jednak do “Jeszcze Polska…” reszta dorobku pisarskiego Wybickiego nie oparła się erozji czasu. Wystarczy dodać, że był też autorem opery, wykazującej niesłuszność zasady, że chłopi małżeństwa zawierać mogą wyłącznie za zgodą dziedzica.
Pięćdziesięcioletni w chwili napisania hymnu, później już w Królestwie Polskim za liberalnych czasów Aleksandra I, Józef Wybicki był w latach 1817-20 prezesem Sądu Najwyższego. Być może, gdy dowiedział się o tym Jarosław Kaczyński, który jak wiadomo sędziów nie znosi, postanowił zrobić mu pośmiertnie na złość. Odłóżmy jednak żarty na bok, skoro o hymnie narodowym mowa.
[1] Stanisław Tarnowski. Historya Literatury Polskiej. Wyd. Gebethner i Wolff, Warszawa 1906, t. 4, s. 21-22
[2] Tarnowski, op. cit, t. 3, s. 594