Z Barbarą Bartel, psycholog z Lekarskiej Przychodni Profesorsko-Ordynatorskiej Waliców 20 w Warszawie, rozmawia Łukasz Perzyna
– Polacy, co wynika z codziennych rozmów, sondaży do tego nie potrzeba, oprócz wojny na Wschodzie i pandemii, coraz bardziej obawiają się brawury kierowców, powodujących wypadki – jak pod Łodzią czy niedawno na Trasie Łazienkowskiej – w trakcie jazdy z prędkością nawet powyżej 250 kilometrów na godzinę. Jak to się dzieje, że z pozoru zwyczajny człowiek po to, żeby się popisać przed pasażerami staje się zagrożeniem dla innych ale i dla siebie samego? Skąd się to bierze?
– Powiem wprost: zwykle to są osoby, które mają zaburzenia emocjonalne, stany depresyjne i rozmaite urazy psychiczne. Zapewne od dłuższego czasu. Nierzadko bogaci ludzie za kierownicą drogich samochodów, co niczego nie zmienia. Przeświadczeni, że muszą znaleźć się w centrum zainteresowania, mają wrażenie, że biorą udział w wyścigu. To działa jak narkotyk. Kiedy pytam w gabinecie autorów irracjonalnych zachowań, dlaczego w ten sposób postępują, słyszę odpowiedź: bo musi się coś dziać. Rozładowują w ten sposób napięcie, spowodowane nadmiarem wszystkiego: piękny dom, z zadbanym ogrodem, na który nie oni zapracowali, bo często problem o którym rozmawiamy, dotyka dzieci bogatych rodziców. Jednak w praktyce rzecz wygląda tak, że ojciec coś do nich mówi, a oni zupełnie nie wiedzą czego chce, zresztą częściej go nie ma, niż jest, pracuje 12 godzin na dobę, żeby dzieciom standard życia zapewnić, a potem go utrzymać. Jesienny dzień, nic się nie dzieje. I pojawia się coś podobnego jak głód narkotyczny. Człowiek siada za kierownicą samochodu, zabiera znajomych, co jeszcze go dopingują. Dodaje gazu. I nagle po tej nudzie czuje się jak na koniu w pięknym lesie. Głód zostaje wreszcie zaspokojony. Cierpią jednak na tym inni. Ci, co mieli nieszczęście znaleźć się na drodze tego, co samochód ponad miarę rozsądku rozpędza.
– Polacy są przerażeni skutkami niedawnych wypadków, których ofiarami stali się ludzie tacy jak my, zwyczajne rodziny? Każdego z nas mogło to spotkać, takie poczucie nam towarzyszy? Stąd bierze się zbulwersowanie ucieczką sprawców, perspektywą ich domniemanej bezkarności za granicą?
– Tragedia grecka opierała się właśnie na katartycznym efekcie połączenia litości i trwogi, jeśli użyć słów jeszcze bardziej współczesnych – współczucia i strachu. Ludzie w starożytnym teatrze płakali, przeżywali to, co na scenie spotyka bohaterów, bo wiedzieli, że te same zdarzenia każdego z nich mogłyby dotknąć. Obecny niepokój i lęk okazują się zrozumiałe, kiedy nie da się wytłumaczyć, dlaczego giną ludzie w samochodzie, który jechał prawidłowo, kierowca wiózł rodzinę i przestrzegał przepisów. Albo gdy ofiarą staje się przechodzień na pasach, zwłaszcza ten bezbronny: małe dziecko albo któryś z seniorów, co spod kół uciec nie zdąży.
– Taką konstrukcję świata trudno wytłumaczyć?
– Dlatego mówiłam wcześniej o zaburzeniach. Sprawcy zdarzeń, o których rozmawiamy nie patrzą trzeźwo na świat wokół. Ich system nerwowy okazuje się nadwerężony. Zaczyna się poszukiwanie nadzwyczajnych bodźców. Słyszy się później od pacjenta, że jedna kobieta nie wystarczy, żeby przeżyć to, co się chce, potrzeba nawet piętnastu. Nie mówi tego człowiek, co chce zaimponować kolegom przy piwie, tylko ten, co przecież przychodzi, bo oczekuje pomocy, Naprawdę tak uważa. Problem pojawia się, gdy granicą tych doznań czy wręcz eksperymentów staje się krzywda, wyrządzania innym, i ta cienka czerwona linia zostaje przekroczona. Przepisy powinny ją sankcjonować, zapobiegać, by jej nie łamano. Do wydania prawa jazdy niezbędne powinno stać się zaświadczenie nie tylko od psychologa ale od psychiatry.
– Problem nie tylko młodych ludzi dotyczy, jak rozumiem?
– W środku Warszawy widzę samochód, bezpardonowo rozpędzający przechodniów na pasach, na szczęście zdążyli uciec, w tym miejscu nie da się rozwinąć prędkości podobnej jak na Trasie Łazienkowskiej czy autostradzie pod Łodzią. Otwarty dach kabrioletu, chociaż pora już jesienna. Za kierownicą starszy mężczyzna. Obok niego lalka Barbie, mogłaby być jego córką, ale wiemy przecież, że nią nie jest. Przed nią chce się popisać, stłumić własne kompleksy.
– Gdy zaczyna się już terapia, co tacy ludzie mówią?
– Przecież muszę odreagować, to się najczęściej słyszy. Nieważne, że można przy tym przejechać innego człowieka. W tym świecie nie dba się o innych. Zaczyna się od tego, że starsza pani stoi przy przejściu dla pieszych, zakłopotana, samochody pędzą, a nikt jej nie pomoże.
– Szkoła podstawowa w czasach PRL idealna nie była, ale uczyła chociaż, że wypada staruszkę przez ulicę przeprowadzić?
– To był standard, który nawet drugoroczni znali, podobnie jak pomoc pani woźnej, również ten, kto za łobuza uchodził, też się od podobnej życzliwości nie uchylał. Teraz szkoła to często testy i nauczyciel, który musi nadgonić z materiałem, bo był na zwolnieniu, a zabrakło zastępstwa. Rodzic odwozi dziecko do szkoły, też się spieszy, ponieważ się przez telefon komórkowy zagadał, bo przecież biznesowe sprawy najlepiej się załatwia przed ósmą rano, więc teraz jeszcze skrzyżowanie na czerwonym świetle przejedzie, przecież nikt nie nadjeżdża z naprzeciwka, taki przykład daje. Zdarza się, że matka jest nadopiekuńcza, więc nie ma sensu z nią gadać, że koledzy organizują gdzieś na pasie startowym nieczynnego lotniska nielegalne wyścigi, nazywają je paleniem gumy, a gdy im się znudzi wzajemna rywalizacja, wyjadą na ulicę, by tam siać postrach a z czasem śmierć i zniszczenie. A drugi wariant, też niekorzystny polega na tym, że dziecko terroryzuje rodziców. Nie sposób niczego mu odmówić. Również gdy zażąda samochodu sztucznie wzmocnionego, tuningowanego, jak mówią fachowcy, bo jak wiemy wielu producentów prędkość dla bezpieczeństwa ogranicza elektronicznie ale inni żyją z tego, by podobne bezpieczniki obejść. Przecież nie o zasady bezpieczeństwa ruchu drogowego tu chodzi, gdyby tak było, wystarczyłaby raz do roku szkolna wycieczka na Dzień Dziecka do “miasteczka ruchu drogowego”, gdzie uczono znaków i można było zdać egzamin na kartę rowerową w czasach, kiedy jak Pan mówił przeprowadzanie staruszki przez ulicę stanowiło naturalną reakcję, a pomoc pani woźnej, nawet jeśli to było tylko wyniesienie śmieci. wpisywało się dyżurnemu do zeszytu na nagłówkiem “prace społeczne”.
– W grze komputerowej, gdy straci się jedno życie, do dyspozycji zostaje jeszcze drugie i trzecie. A wychowane na nich roczniki mają skłonność do przenoszenia tego przeświadczenia do świata, które same nazywają “realem”? I nie wiedzą, że nieco inne zasady nim rządzą?
– Ktoś musi powiedzieć temu dziecku, zatopionemu w grach, że naprawdę życie ma się jedno, nie więcej. Jednak okazuje się to niemożliwe z chwilą, gdy ze sobą nie rozmawiamy. Nie chodzi o to, że konflikty pokoleniowe istnieją, one były zawsze, znajdowały wyraz w dramatycznych wydarzeniach historii ale też rywalizacji szkół czy stylów w literaturze i sztuce. Problem pojawia się, gdy choćby w rodzinie, istnieją obok siebie nieprzenikalne światy. Nie wie się, czym żyją najbliżsi. Sposobem, żeby tak się nie działo, pozostaje rozmowa: nie kontrola tylko, wypytywanie jak tam w szkole, tylko serdeczność i zrozumienie. Po to, żeby być. A nie tylko, żeby “coś się działo” nawet z krzywdą i szkodą dla innych. Jak wtedy, gdy w wypadku drogowym giną ludzie w oczywisty sposób niewinni, bo znaleźli się na szosie w tym akurat miejscu i czasie.
– Czy udaje się takie podejście, nazwijmy je humanistycznym, szeroko propagować?
– Nie okazuje się to łatwe. Powinien powstać program telewizyjny: “Jest człowiek”. Czuję się na siłach, żeby to robić. Taki projekt złożyłam. Na razie nikt się nie odzywa, pierwsze reakcje skłaniały się raczej do sugestii jednej ze stacji, że nie ma na to środków. Ale kiedy ginie dziecko na drodze, jest tragedia, wszystkie stacje telewizyjne o tym mówią w swoich przekazach, zastanawiają się, dlaczego nie udało się temu zapobiec.