Na dramatyczne wydarzenia w sąsiednim, dziesięciomilionowym kraju Polska ma reagować w sytuacji, gdy minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz zapowiedział swoją dymisję a nie znamy jego następcy

Trzeba było działać wcześniej. Gdyby państwo wspierało polskich przedsiębiorców inwestujących chętnie na Białorusi, można byłoby wytworzyć miękką siłę pozwalającą na samodzielność w polityce wschodniej. Tyle, że jej właściwie nie mamy. Zaniedbano interesy Polaków z Białorusi. Władza pozostaje głucha na postulaty Kresowian. Zamiast tego próbuje się za pomocą środków takich jak Telewizja Biełsat przekonywać Białorusinów do zachodniego modelu demokracji, chociaż z powodu zaszłości historycznych źle reagują na pouczenia z Warszawy czy Białegostoku.

Czeski film – mówiło się w języku potocznym lat 80, nawiązując do seriali telewizji państwowej, na taką sytuację, w której nikt nic nie wie. W poniedziałek mieliśmy do czynienia z białoruskim filmem – licznymi i wstrząsającymi przekazami telewizyjnymi, pokazującymi przemoc na ulicach Mińska w związku z ogłoszeniem, że Aleksander Łukaszenka uzyskał w wyborach prezydenckich 80 proc głosów a jego kontrkandydatka Swietłana Cichanouska niespełna 10 proc. Mało kto wierzy w taki wynik. Ale nie tylko w tym tkwi problem, że władza tam wybory sfałszowała i wobec oponentów stosuje represyjne środki.

W Polsce działa nie tylko Biełsat, za pieniądze podatnika prowadzący telewizyjną ewangelizację wśród Białorusinów na rzecz wskazywanego nad Wisłą jako model do naśladowania ustroju, o którego niedoskonałości przekonaliśmy się dopiero co sami na Krakowskim Przedmieściu, nie tylko Radio Racja, ale liczne think-tanki, z Ośrodkiem Studiów Wschodnich na czele, których zadaniem pozostaje prognozowanie wydarzeń za wschodnią granicą. Tymczasem – pomimo tak licznych inwestycji poczynionych z naszych kieszeni choć bez pytania o zgodę – rząd PiS sprawia wrażenie mocno zaskoczonego sekwencją kryzysowych zdarzeń na Białorusi, chociaż od dawna było wiadomo, kiedy i w jakiej atmosferze wybory się odbędą.

Mamy więc do czynienia z paradoksem – to minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz odpowiadał na zarzuty prezydenta Aleksandra Łukaszenki a nie odwrotnie. Dotyczyły polskiego wpływu na wystąpienia tamtejszej opozycji. Białoruski lider nie tłumaczy się z posłania milicji na protestujących ani jej dzikiej brutalności, tylko wyszukuje inspiratorów nowego Majdanu, bo przykład ukraiński pozostaje dla niego odstraszający.

Dla nas zresztą również powinien stanowić przestrogę. Dwukrotnie bowiem – najpierw w dobie pomarańczowej rewolucji, potem euromajdanu – wsparliśmy blankietowo, bez stawiania żadnych warunków, na Ukrainie siły, które reklamowały się jako demokratyczne, ale po tym jak już trochę porządziły, odrzucone zostały przez samo ukraińskie społeczeństwo za pomocą kartki do głosowania. Nie poprawiło to wcale sytuacji tak licznych tam Polaków, ani szans działania przedsiębiorców z kraju, nie przybliżyło realizacji uzasadnionych postulatów Kresowian dotyczących choćby godnych historycznych upamiętnień od Orląt Lwowskich po ofiary rzezi wołyńskiej. Ukraińcy wybrali za pierwszym razem “niebieskich” z Partii Regionów Wiktora Janukowycza za drugim zaś – aktora z sitcomów Wołodymyra Zełenskiego, który właśnie w polityce postanowił odegrać swoją życiową rolę. Również w tym wypadku ich werdyktu nie wytypowały tak liczne i suto finansowane instytucje, zajmujące się u nas – jak mawiają w swoim slangu dyplomaci – sytuacją “na kierunku wschodnim”.

Znakomity analityk Witold Modzelewski w swoich książkach o polityce wschodniej zauważa, że ta nasza zarówno przed stu laty jak i teraz nie okazuje się wystarczająco suwerenna: w praktyce realizujemy koncepcje niemieckie.

Sprzeciw wobec brutalności ekipy rządzącej w Mińsku pozostaje oczywistym odruchem moralnym. Nie oznacza on jednak, że w rysującym się na tym tle międzynarodowym już konflikcie Polska musi stać się państwem frontowym. Ze względu na swoje tradycje, zobowiązania i realne możliwości – nie powinna.

Nie jest naszą rzeczą wyciąganie kasztanów z ognia dla innych, w sytuacji gdy zapewne będziemy zmuszeni przyjąć sporą grupę uchodźców politycznych z pacyfikowanego sąsiedniego kraju. Zaś polska mniejszość na Białorusi nie może odegrać roli zakładnika. Zbyt wiele już wycierpiała w historii.
Jeszcze w międzywojniu Białorusini stanowili w Polsce grupę w wielu województwach nawet większościową, wciąż są liczni na Podlasiu. Wobec tych, którzy mieszkają w swojej ojczyźnie nie warto przybierać mentorskiego tonu, którego po prostu nie przyjmują, wrażliwi na punkcie własnej. liczącej niewiele ponad ćwierć wieku suwerenności i pamiętający o historycznych doświadczeniach.

Na twardą siłę pokazywaną przez milicję i administrację Łukaszenki skutecznie można odpowiedzieć wyłącznie miękką siłą dyplomacji, pokazywaniem atrakcyjności własnego wzorca kulturowego, którego najlepszym ambasadorem pozostają polscy przedsiębiorcy. Na pierwszym planie muszą jednak pozostać interesy Polaków zza kordonu: to nasze państwo odpowiada za to, by ich status ani trochę się nie pogorszył. Ważniejsze to niż eksport demokracji i gromkie hasła. Spójrzmy najpierw, co na ich rzecz zamierzają przedsięwziąć silniejsi od nas.   
Sytuacja stanowi również test dla organizacji międzynarodowych, do których przynależymy. Zarówno Unia Europejska jak NATO mają możliwość pokazania, jak dalece demokratyczne fundamenty obu wspólnot uznają za nadrzędne wobec celów geopolitycznych. W kwestii ukraińskiej wyskakiwaliśmy przed szereg, wystawialiśmy na szwank nasze kontakty z Rosją, wspierając sankcje, z których potem rakiem wycofywały się najsilniejsze – i geograficznie bardziej od Moskwy odległe – kraje zachodnie. Z Władimirem Putinem dogadywali się, oficjalnie lub pod stołem, przywódcy Włoch, Francji, Niemiec czy również prezydent Donald Trump zaś my pozostaliśmy ostatnim bastionem. Bez efektu, bo Rosja i tak zatrzymała Krym a dzisiaj nie żałując rubli skutecznie go integruje z resztą państwa.

Powraca kluczowe nie tylko dla polityki wschodniej pojęcie racji stanu. Najbliższe tygodnie, może nawet dni wymagają jej zdefiniowania. Białoruś to dla Polski sąsiad ze sporą wspólnotą kulturowego i historycznego dziedzictwa. To nie antypody. Patrzymy na białoruski film, pełne przemocy sceny z rozpędzanych przez władze demonstracji. Rzecz dzieje się w Mińsku. Z pewnością dla nas nie znaczy to “nigdzie”, jak przed ponad stu laty “w Polsce” dla genialnego francuskiego dramaturga Alfreda Jarry. Na białoruskie cierpienie Polska musi odpowiedzieć mądrą refleksją. To ważne nie tylko dla Białorusinów, ale dla nas samych. W tym dla zamieszkałych i pracujących tam Polaków, o których każda władza w Warszawie ma obowiązek się skutecznie upominać. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here