Nocne głosowania, nagłe pojawienie się zmian w kodeksie wyborczym zamiast regulacji zwalczających pandemię, uparte trzymanie się celu, który podziela ledwie 12 proc Polaków – w kwestii utrzymania majowego terminu wyborów prezydenckich PiS znów objawiło wszystkie cechy, za które wcześniej było krytykowane         

W niedzielę wicepremier Piotr Gliński zapowiedział kolejne ograniczenia wobec obywateli, chociaż jeszcze w nocy z piątku na sobotę wraz z innymi posłami PiS głosował za zmianą przepisów wyborczych tak, by dostosować je do specyfiki glosowania w trakcie pandemii. Wcześniej wicemarszałek z PiS Ryszard Terlecki oburzał się, że opozycja naraża zdrowie posłów domagając się, by osobiście a nie wirtualnie przyjmowali zmiany regulaminu obrad – co nie przeszkadza mu zarazem optować za majowym terminem wyborów, jakby nie był on niebezpieczny dla milionów obywateli. Gdy wladza mówi o zwalczaniu konorawirusa dramatyzuje, gdy o czasie wyborów – bagatelizuje.     

Rządzący zmierzają ku sytuacji w której na wybory pójdą ich najbardziej zdeterminowani zwolennicy, również oni obsadzą składy komisji wyborczych – w sytuacji gdy pozostali będą obawiać się o własne zdrowie. W tym scenariuszu przy frekwencji niskiej jak nigdy Andrzej Duda wygra w pierwszej turze. Tak przynajmniej wynikało z sondażu Kantaru dla „Gazety Wyborczej” przeprowadzonego 23-24 marca, według którego 10 maja Duda zyskałby poparcie aż 65 proc głosujących ale ci stanowiliby ledwie 31 proc wszystkich uprawnionych. Wedle innego marcowego badania United Survey wyborów w terminie majowym w czasie pandemii nie chce 72 proc Polaków godzi się na nie 12 proc.

Wprowadzona last minute zmiana w kodeksie wyborczym, zezwalająca osobom powyżej 60 roku życia na korespondencyjne oddanie głosu i stwarzająca im możliwość  glosowania przez pełnomocnika  pozostaje korzystna dla PiS, bo w tej grupie wiekowej partia rządząca odnotowuje najwyższe poparcie. Wcześniej PiS w odmiennej sytuacji sprzeciwialo się głosowaniu korespondencyjnemu. Pozbawienie jego możliwości Polaków z zagranicy i ograniczenie go do obywateli powyżej 60 roku życia oraz osób odbywających kwarantannę łamią konstytucyjną zasadę równości praw. Podobnie jak elektroniczne przyjmowanie ustaw pozostaje w sprzeczności z artykułem 120 Konstytucji. Stanowi on, że ustawy uchwala się większością głosów w obecności co najmniej połowy posłów i nie wspomina, że ta ostatnia może mieć wirtualny charakter.

Prawo i Sprawiedliwość bez żenady przyjęło logikę, zgodnie z którą pandemia stwarza Andrzejowi Dudzie możliwość wygranej w pierwszej turze, której nie wróżyły mu badania opinii przeprowadzane zanim wirus z Wuhan zadomowił się w Polsce. Z wielu sondaży wynikało za to, że jeśli dojdzie do drugiej rundy, kandydat obozu władzy ją przegra.

Zwykle w momentach klęsk żywiołowych społeczeństwo zwraca się ku rządzącym, od których spodziewa się obrony i zdecydowanych działań. Dopiero wtedy, gdy da się ocenić, że ich zabrakło – cofa poparcie dla władzy. Tak było w 1997 r. gdy Polskę pustoszyła złowroga powódź stulecia: w jej pierwszej fazie pozostające u władzy SLD utrzymało wysokie notowania, dopiero osławiona wypowiedź premiera Włodzimierza Cimoszewicza, że poszkodowani powinni się wcześniej ubezpieczyć oraz indolencja władzy w terenie (jeden z wicewojewodów pomimo powagi sytuacji wyjechał na urlop jak zawsze latem) i nadużycia propagandy (w telewizji pokazywano domy przeznaczone dla ewakuowanych powodzian, którzy w rzeczywistości nigdy ich nie dostali) przyczyniły się do odwrócenia nastrojów. Widać tu jednak zasadniczą różnicę: wybory w 1997 r. odbyły się wówczas, gdy kataklizm już się skończył. Tymczasem nic nie zapowiada, żeby pandemia ustąpiła przed 10 maja, kiedy Polacy mają zagłosować w wyborach prezydenckich.

Determinacja rządzących nie oznacza wcale, że mają pewniejsze czy bardziej optymistyczne informacje niż ogół Polaków, ale że świadomie optują za przeprowadzeniem wyborów prezydenckich w trakcie panoszenia się w kraju wirusa z Wuhan.

Nie da się wyborów przeprowadzić w bezpieczny sposób, z zachowaniem odstępów, przestrzeganych dziś skrupulatnie w Żabkach i Biedronkach. Jesienią ub. r. w gmachu Liceum Zamoyskiego w śródmieściu Warszawy głosowałem w tłoku, a przecież wiejskie podstawówki – tradycyjne siedziby komisji wyborczych – są zwykle dużo mniejsze. Trudno uniknąć bliższego kontaktu w sytuacji, gdy członek komisji wskazuje starszemu lub tylko krótkowzrocznemu wyborcy miejsce na liście, gdzie ma on złożyć podpis, uprawniający do wydania mu karty do głosowania. Nie da się również głosować przez okno, tak jak podają nam leki i inkasują pieniądze farmaceuci w aptekach. Wie o tym opinia publiczna. Upór PiS oznacza więc parcie do niskiej frekwencji i zwycięstwa własnego kandydata… za wszelką cenę.

Co nie oznacza oczywiście, że PiS nie zostawia sobie awaryjnej drogi odwrotu, gdyby w wypadku rozlania się kolejnej fali pandemii przełożenie wyborów stało się nieuniknione. Dlatego wypowiedzi samego Dudy są mniej kategoryczne niż Jarosława Kaczyńskiego.

PiS znów wykorzystał mechanizm nocnego głosowania, zwykle sprzyjający zdyscyplinowanej partii władzy i wypróbowany już przy ustawach sądowych. Po raz kolejny też głosowano… nie tylko nad sprawami, w których posłów zwołano. Zasadnicza zmiana prawa wyborczego nie mieści się bowiem w pakiecie szybkich środków interwencyjnych, przeciwdziałających pandemii i jej następstwom dla gospodarki i życia wspólnotowego, a na procedowanie tych tematów w szybkim trybie PiS umawiało się z opozycją, i żadnych innych.

Bojkot wyborów – propagowany przez Małgorzatę Kidawę-Blońską, jeśli miałyby się odbyć w maju – ma odebrać ich zwycięzcy legitymację demokratyczną. Już dziś nie jest ona zbyt potężna. Pięć lat temu Duda wybrany został głosami mniej niż jednej trzeciej uprawnionych, bo frekwencja nie była oszałamiająca. Głosowało 55 proc uprawnionych. W tym na Dudę 51,55 proc. Już wtedy więc… realnie został prezydentem 28,5 proc Polaków.

Na postawę kandydatki PO wpływ mogą mieć jednak sondaże, w których Dudzie wciąż jeszcze trochę brakuje do zwycięstwa w pierwszej turze, za to Kidawę-Blońską prawie dogania Władysław Kosiniak-Kamysz (17 do 15 proc w badaniu Estymatora z końca marca).    

Żaden bojkot nie zmieni następstw sytuacji zbieżności terminu wyborów i pandemii, zaś te oznaczają, że PiS zyska jeszcze pięć lat. A Polska ponownie je straci, bo już pierwsza kadencja Dudy okazała się jałowa, jak żadna inna. W porównaniu z głową państwa na której wzorowano postać serialowego Adriana  poprzednicy – tak Lech Kaczyński jak Bronisław Komorowski – pozostawali gejzerami energii, aktywności i inicjatywy. Bojkot oznacza więc zgodę na umocnienie partyjnego państwa PiS kosztem demokracji na wszystkich jej szczeblach z najbardziej udanym, samorządowym włącznie.

Trudno jednak snuć kategoryczne prognozy, w sytuacji gdy nikt nie przewidział pandemii, która ciąży dziś nad codziennością Polaków i wszelkimi formami ich aktywności, nie tylko życiem publicznym. Nawet w skali świata walor trafności zawęża się do jednej tyleż genialnej co ogólnej teorii czarnego łabędzia autorstwa amerykańskiego ekonomisty libańskiego pochodzenia Nassima Taleba, głoszącej że koleje losu ludzkości ogromny wpływ mają zdarzenia… nie dające się przewidzieć.

Nie udawajmy więc, że wiemy, co zdarzy się do maja ani jakie scenariusze się spełnią. Politycy powinni się w tej sytuacji wykazać pokorą, skoro w najpilniejszych dla ludzi kwestiach okazują się mniej kompetentni niż lekarze, ratownicy czy specjaliści od zarządzania kryzysowego. Arogancja, jaką dziś wykazuje się władza może przyczynić się do niespodziewanego odwrócenia nastrojów Polaków. Dziś rządzący zyskują na tym, że czeka się na ich działania antykryzysowe. Jednak gdy okażą się one nieskuteczne, kolejna zmiana stanie się nieunikniona.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 4.8 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here