Wszystkie nominacje PiS
Polityka kadrowa Kaczyńskiego nie ułatwia Dudzie walki o drugą kadencję prezydencką – do tego stopnia, że pojawiła się wersja o możliwości podmienienia przez PiS kandydata, jak uczyniła to już Platforma Obywatelska: w tym wypadku o urząd głowy państwa powalczyć miałby Morawiecki. To zapewne jednak tylko groźba i sposób na zmiękczenie Dudy przez swoich: prezydent zresztą, choć upokorzony powrotem Kurskiego do władz TVP, w sprawie Sądu Najwyższego okazał się wytrawnym graczem: najpierw wystawił do roli tymczasowego szefa skompromitowanego Zaradkiewicza, potem zastąpił go lepiej widzianym Stępkowskim, który jednak… robił dokładnie to samo, co poprzednik.
Nowa prezes Sądu Najwyższego Manowska wyłoniona w wyniku tygodniowej niemal rozgrywki pozostaje zakładniczką PiS nawet nie dlatego, że za pierwszych rządów partii była zastępczynią Ziobry. Bardziej z tego powodu, że nie tylko łatwo podważyć jej wybór na to stanowisko (zabrakło uchwały kończącej zgromadzenie, więc zdaniem oponentów… sędziowie de iure wciąż obradują), ale nawet prawo do zasiadania w Sądzie Najwyższym, które zawdzięcza upolitycznionej przez PiS Krajowej Radzie Sądownictwa.
Małgorzata Manowska w Sądzie Najwyższym uzyskała dwa razy mniej głosów niż Włodzimierz Wróbel, ale to ją wskazał Andrzej Duda. Wykpiwany często za brak samodzielności i porównywany do serialowego Adriana w każdym odcinku oczekującego w przedpokoju prezesa partii, prezydent w twardej rozgrywce o całą pulę w polskim sądownictwie okazał się pojętnym uczniem Jarosława Kaczyńskiego. Na tymczasowego prezesa Sądu Najwyższego rekomendował najpierw Kamila Zaradkiewicza, wcześniej ośmieszonego przez dziennikarza Wojciecha Czuchnowskiego, który opisał jak to kiedyś pan sędzia w piżamie i kapciach pojawił się o czwartej rano w swoim ówczesnym miejscu pracy – Trybunale Konstytucyjnym, gotów do podjęcia obowiązków. Trudno się dziwić, że z bagażem takiej historii Zaradkiewicz przez kilka dni odrzucał wnioski sędziów powołanych przed objęciem władzy przez PiS. Jednak gdy przestał sobie radzić i zwrócił do Dudy o zmiany proceduralne – prezydent odmówił i błyskawicznie przyjął dymisję Zaradkiewicza. Murzyn zrobił swoje i może odejść. Robotę dokończył jego następca Aleksander Stępkowski, w odróżnieniu od sędziego w piżamie postać poważna i pryncypialna, lider Ordo Iuris, skupiającego fundamentalistycznych prawników. O Stępkowskim z szacunkiem wyraża się również opozycyjny kandydat na prezydenta Krzysztof Bosak. Jednak sędzia z Ordo Iuris nie okazał się bardziej samodzielny od specjalisty od wczesnoporannych eskapad w stroju nocnym: dalej blokował wnioski sędziów ze stażem dluższym niż czas dobrej zmiany.
Niespodzianek zabrakło, a prezydent Duda wybrał na pierwszego prezesa Sądu Najwyższego Małgorzatę Manowską. Niektórzy opozycyjni kandydaci na prezydenta, jak Szymon Hołownia, już zapowiadają po ewentualnym zwycięstwie przyjrzenie się okolicznościom tej decyzji i nie wykluczają jej cofnięcia. Również to stawia następczynię Małgorzaty Gersdorf w roli zakładniczki partii rządzącej. Pewne, że buntować się nie będzie.
Sędzia Manowska zyskuje jednak spory komfort, bo nie będzie porównywana z poprzedniczką, tylko z prezeską Trybunału Konstytucyjnego Julią Przyłębską. Zestawienie to może wypaść wyłącznie na korzyść nowej szefowej Sądu Najwyższego. Oczywiście postacią charyzmatyczną nie jest – a po zmianie ustrojowej funkcję pierwszego prezesa pełnił m.in. prof. Adam Strzembosz do dziś zaliczany do grona autorytetów społecznych, mający też za sobą próbę startu w wyborach prezydenckich z 1995 r. chociaż ostatecznie się wycofał. Manowską jednak zestawiać się będzie nie z nim, lecz z Przyłębską, od której z pewnością ma lepszy dorobek zawodowy – bo przyszłą prezeskę TK w jej karierze zwykle oceniano fatalnie. Przeciw sposobowi zarządzania przez nią Trybunałem Konstytucyjnym protestowali nawet sędziowie wskazani przez PiS, których oburzało manipulowanie składami orzekającymi. Do folkloru polskiej polityki zalicza się kompromitująca mimowolnie wypowiedź Kaczyńskiego, że Przyłębska stała się dla niego odkryciem towarzyskim. Symbolem orwellowskiego wymiaru polityki kadrowej dobrej zmiany okazało się również nagrodzenie prezeski przez jedną z serwilistycznych wobec władz gazet tytułem… Człowieka wolności. To pocałunek Almanzora.
Manowska chociaż nie może się zbuntować nawet gdyby chciała (bo wtedy sam PiS przypomni sobie o popełnionych przy okazji jej kolejnych awansów uchybieniach) zyskuje więc – na dzień dobry – komfort, że każde jej porównanie z Przyłębską wypadnie korzystnie. Trochę podobnie, jak jest z Arkansas, rodzinnym stanem Billa Clintona, którego mieszkańcy zwykli mówić: na szczęście jest jeszcze Mississippi. O co chodzi? W większości statystyk zamożności i wskaźników cywilizacyjnych stan Arkansas jest bowiem przedostatni, a Mississippi listę zamyka.
Podobnie oddani PiS sędziowie mogą dziś prywatnie powtarzać: na szczęście są jeszcze Przyłębska i Zaradkiewicz, posłowie pochwalić się kulturą wyższą niż ta, która cechuje Joannę Lichocką (autorką słynnego gestu wystawienia środkowego palca pod adresem opozycji jak twierdzą zwolennicy posłanki lub wyborców jak wolą jej przeciwnicy). Nawet macherzy medialni, którzy rozbili kultową do niedawna i oszczędzaną zawsze przez polityków radiową Trójkę wskazać mogą: przecież jest jeszcze Jacek Kurski.
Powrót tego ostatniego do władz TVP stanowił policzek, wymierzony przez Kaczyńskiego Dudzie. To prezydent wymógł dymisję Kurskiego z prezesury, zakulisowo oskarżając go o tolerowanie jeśli nie wręcz inspirowanie ataków na własną rodzinę. Głowa pana Jacka – mniejsza o to, ile warta – stanowić miała cenę za prezydencki podpis pod ustawą, przekazującą prawie dwa miliardy złotych od podatników na rządową telewizję i radio w dodatku w czasie pandemii, gdy opozycja żądała oddania tej kwoty służbie zdrowia. Prezes PiS przystał jednak na to, by Kurski do zarządu stacji powrócił jeszcze przed wyborami prezydenckimi, co Dudę po pierwsze ośmiesza – bo pokazuje, że nie liczy się z nim nawet jego własna formacja – po drugie ogranicza jego szanse.
Z PiS nadchodzą nieoficjalne sygnały, że wobec oddalania się terminu wyborów i przeprowadzenia przez Platformę Obywatelską zmiany kandydata (zanikającą w sondażach Małgorzatę Kidawę-Błońską zastąpił prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski) – partia prezprowadzić może podobny manewr. W tym wypadku w wyścigu prezydenckim Dudę zastąpiłby premier Mateusz Morawiecki.
Najpewniej wydaje się to taktyczną wersją rozpowszechnianą tak, by prewencyjnie zdyscyplinować Dudę. Później będzie dużo trudniej. Jeśli zostanie na drugą kadencję, prezydent i jego otoczenie będą mogli macierzystej partii powiedzieć mniej więcej to samo, co szatniarz w „Misiu” w sprawie płaszcza: i co nam zrobicie? Rzeczywiście ewentualny impeachment głowy państwa przeprowadzany przez PiS w sojuszu z Platformą Obywatelską wydaje się – jeśli użyć jednego z ulubionych określeń prezesa – skrajnie mało prawdopodobny. Ale Jarosław Kaczyński przed kilkunastu laty w rozmowie ze mną tak właśnie określił… koalicję rządową z Samoobroną, którą niebawem zawiązał. Zgódźmy się jednak, że to political fiction.
Za to wymiana Dudy na Morawieckiego nie musi nim być. Sam Kaczyński pomimo braku cnoty osobistej odwagi (słynne 13 grudnia spałeś do południa nie jest złośliwością, lecz szczegółem prezesowskiej biografii) bywał skłonny do szalonych z pozoru i kosztownych dla własnej formacji rozwiązań: jak wspomniana koalicja z Samoobroną i rozwiązanie parlamentu w 2007, kiedy mógł rządzić jeszcze dwa lata czy wreszcie powołanie w 2015 r. po kolejnym zwycięstwie Antoniego Macierewicza zamiast Jarosława Gowina na ministra obrony.
Duda słabnie w sondażach. Nie dają mu już zwycięstwa w pierwszej turze lecz poparcie 29-45 proc. W najnowszym badaniu Maison&Partners w drugiej turze przegrywa z Hołownią.
W kwestii lojalności zawsze nieufny Kaczyński we własnym przynajmniej przeświadczeniu niczego nie może być z jego strony pewny. Za to Morawiecki daje mu absolutną gwarancję: jako polityk ambitny i młody, choć od Dudy nieco starszy, jeśli raz zostanie prezydentem, marzyć będzie o drugiej kadencji, co da mu możliwość nieprzerwanego rządzenia czterdziestomilionowym państwem przez dwanaście lat: prawie dwa razy dłużej, niż czynił to Donald Tusk. Można od takiej perspektywy dostać zawrotu głowy. Z pewnością też do buntu ona nie skłania, zresztą Morawiecki otwarcie nie wystąpił nigdy przeciw swojemu protektorowi.
Być może nie chodzi więc wcale o zdyscyplinowanie i tak usłużnego prezydenta, a pozorna fikcja rychło stanie się rzeczywistością polskiej polityki. Rozwiązania tego dylematu jeszcze nie znamy, odpowiedź tkwi w głowie jednego człowieka, ale warto śledzić symptomy, które ten wariant zapowiadają.
Popieram i Dudę i Morawieckiego i PiS chociaż w kwesti wiary jestem opozycjonistą, przedewszystkim zamknął bym TVN, Wyborczą i Newsweek.