Ostatni polski polityk, który przyciąga tłumy nie pełni w kraju żadnej funkcji, a ta międzynarodowa właśnie mu się kończy. Jakby na złość rządzącym, którzy nienawidzą go, ale nie są w stanie mu zaszkodzić – pojawiła się wersja, że stanie na czele Komisji Europejskiej. Wprawia też w konfuzję dawnych podwładnych, bo nie wiedzą, czy zamiast pomóc nie rozgoni następców. Donaldowi Tuskowi rola potwora z Loch Ness w sezonie ogórkowym wyraźnie odpowiada. Dawny luzak stal się sfinksem.
Popularność Donalda Tuska odczułem 11 listopada ub. r. nie tyle na własnej skórze, co na własnych żebrach. Pomimo przenikliwego zimna, braku komunikacji i wczesnej porannej pory (8.30!) składającego kwiaty i przemawiającego pod pomnikiem Piłsudskiego przy Belwederze Tuska przybył zobaczyć, powitać i posłuchać nieprzebrany tłum. Stanąłem blisko i przez całe wystąpienie miałem na klatce piersiowej twardą łapę odpychającego mnie ochroniarza. Goryl prezydenta zjednoczonej Europy zachował się profesjonalnie, za moimi plecami kłębili się fotoreporterzy i operatorzy kamer, polujący na ujęcie życia, w każdej chwili któryś z nich mógł mnie na Tuska popchnąć. Co czyni różnicę? Kaczyńskiemu zwolennicy mogą pomachać w telewizorze, bo w realu otacza go szpaler ochrony za ponad milion złotych rocznie z pieniędzy polskiego podatnika. Publiczne pojawienia się Morawieckiego czy Dudy interesują tylko ich kancelistów, bo co to za liderzy.
Liczba zwolenników nie przechodzi jednak w jakość przekazu, o czym Tusk przekonał się w dniu kolejnej narodowej rocznicy – 3 maja, kiedy to równie tłumnie witano go na Uniwersytecie Warszawskim. Show ukradł mu wtedy nadpobudliwy Leszek Jażdżewski, opowiadając o zapasach ze świnią w błocie.
Z Adrianem o żyrandol czy sukcesja po Junckerze
Jeśli nie liczyć dobiegającego osiemdziesiątki Jerzego Buzka – Tusk to jedyny polski polityk europejskiego formatu. Zaświadcza o tym zarówno udana prezydentura zjednoczonej Europy, jak wcześniejsze siedem lat pełnienia funkcji premiera, a niewielu szefów rządów w państwach podobnej wielkości przetrwało tak długo w dobie światowego kryzysu. Przyszli encyklopedyści i historycy zapamiętają mu bardziej utrzymanie Polski jako zielonej wyspy w morzu globalnej recesji, niż afery hazardową i podsłuchową, które dziesiątkowały jego gabinety i… poparcie w sondażach.
Ale na razie jest oceniany tu i teraz, a wcale nie wydaje się pewne jego zwycięstwo nad urzędującym prezydentem Andrzejem Dudą, pomimo kukiełkowatości obecnego szefa państwa i faktu, iż mniej biegli w polityce wyborcy przekonani są, że naprawdę ma on na imię Adrian, jak postać z popularnego serialu o politykach PiS. Dotychczas nie padła wiążąca deklaracja, że Tusk do wyborów stanie, kiedyś rozprawiał już o prezydenturze lekceważąco – w kontekście żyrandola. Wystarczy, by to powtórzył.
Jeśli się wycofa – będzie miał co robić. Wciąż jest młodszy od większości czołowych eurokratów. Odnajdzie się nawet, jeśli nie zostanie przewodniczącym Komisji Europejskiej. Przydać mogą mu się wykpiwane przez lata pasje sportowe, w sytuacji gdy międzynarodowe organizacje piłkarskie znalazły się w kryzysie po zatrzymaniu Michela Platiniego pod korupcyjnymi zarzutami. Na futbolu zna się rzeczywiście, wszyscy pamiętają, jak rozmawiał z niechętnymi mu kibicami na szosie. Jest też jeszcze międzynarodowy ruch olimpijski.
Jeśli zaś ulegnie pokusie uporządkowania polskiej polityki – znajdzie się w sytuacji zawodnika klasy Roberta Lewandowskiego wybiegającego na boisko z piłkarzami ligowymi. Pewnie ta metafora by się fanowi futbolu spodobała, chociaż warto się zwierzyć Czytelnikowi, że prezydent zjednoczonej Europy od lat szczerze mnie nie znosi, bo przypisuje mi – jeszcze jako dziennikarzowi „Życia” – upowszechnienie stereotypu o jego lenistwie. Tusk jest pamiętliwy nie tylko wobec publicystów. Jednak to, czego nie może mu darować Paweł Piskorski – bezwzględne odsuwanie kolejnych współpracowników, gdy go zawiedli – podoba się elektoratowi. Zaś szczera nienawiść, jaką darzy go PiS, stwarza szanse otwierania kolejnych polityk miłości, przekonujących dla wyborcy, znużonego bezprzykładną brutalizacją życia publicznego za rządów prezesa wszystkich prezesów.
Pytanie tylko, po co ma to robić. Premierem był przez siedem lat. Prezydentem Europy – przez jeszcze pięć.
Prawie jak Gorbaczow
Czerwcowe badanie Ibrisu pokazuje, że Tuska darzy nieufnością tylu Polaków, co kontrowersyjnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. Oczywiście popularność nie przekłada się na poparcie – lider rankingów zaufania Jacek Kuroń, gdy stanął w 1995 r. do wyborów prezydenckich, zyskał głos ledwie co dziesiątego Polaka i nie włączył się do walki Kwaśniewskiego z Wałęsą.
Sondaż Ibrisu może też jednak wskazywać na swoisty syndrom Gorbaczowa – jak wiadomo uwielbianego na Zachodzie, o czym świadczy pokojowa Nagroda Nobla i liczne zaproszenia na wykłady, za to w oczach rodaków ustępującego w rankingach na najlepszego przywódcę Leonidowi Breżniewowi, kojarzącemu się poza Rosją z ortodoksją ideologiczną oraz „czasem zastoju”, symbolizowanym przez powiedzenie „im szybciej jeździło naczalstwo, tym wolniej pełzał kraj”.
Niełatwo być prorokiem we własnym kraju, o czym Tusk doskonale wiedział, obiecując ciepłą wodę w kranie zamiast neopogańskich misteriów konkurentów oraz budując system, w którym jego partia nie miała z kim przegrać – aż do momentu rozpoczęcia afery, której scenariusz sam jako główny poszkodowany zdefiniował jako napisany cyrlicą. Tyle, że Sikorski czy Sienkiewicz naprawdę wygadywali plugawe głupstwa, za co pierwszy wysłany został przez partię do Brukseli. Drugi pozostał ulubieńcem „Wyborczej”. Sposób potraktowania obu skompromitowanych gawędziarzy przez ich własne zaplecze pokazuje, że zarówno dawna partia Tuska jak przyznająca mu tytuł człowieka roku gazeta nie wyciągnęły żadnych wniosków z porażek, więc… ponoszą następne.
Co lubi świnia, a co chabeta
Tusk nie jest jednak liderem na dobrą pogodę. Raczej jak bohater jednego z epizodów „Pulp fiction” Quentina Tarantino – specjalistą od rozwiązywania beznadziejnych sytuacji. Wiele razy przekuwał porażki w sukces: jak po 1993 r. kiedy jego Kongres Liberalno-Demokratyczny nie wszedł do Sejmu, a on doprowadził do połączenia partii z Unią Demokratyczną i powołania Unii Wolności, beneficjentki kolejnych wyborów z 1997 r, kiedy to nowa formacja została koalicjantką zwycięskiej AWS. Zwykle wie, kiedy wejść do gry. Ale też kiedy się z tym wstrzymać. Zdolność tę objawił po przegraniu prezydentury z Lechem Kaczyńskim w 2005 r. Zacytuję fragment nie zrealizowanego jeszcze scenariusza komedii Andrzeja Kieryłły „Trzy kule”, pozostawiając Czytelnikom identyfikację pierwowzorów bohaterów. Scena rozgrywa się oczywiście na boisku:
„SATYNA: Co robimy?
TONY: Nic. Gramy w gałę. Niech się pozagryzają. Władza przyjdzie sama.
Kładzie piłkę na murawie” [1]
Po aferze gruntowej, w którą PiS próbowało wrobić własnego koalicjanta Leppera, w 2007 r. środowiska „Wyborczej” suflowały Tuskowi budowanie koalicji „wszyscy przeciw PiS” z udziałem m.in. Samoobrony i LPR. Nie dał się podpuścić, wyczekał i wygrał wybory, które lekkomyślnie rozpisał Kaczyński otumaniony mirażem samodzielnej czy nawet konstytucyjnej większości.
Wina Tuska, zapamiętana z dowcipnej piosenki Wojciecha Młynarskiego – to dziś nie tylko narracja rządzących, którzy za sprawą paranoicznej niechęci Kaczyńskiego do rywala kompletnie tracą instynkt samozachowawczy, o czym świadczy doprowadzenie do pamiętnego głosowania 27 do 1 nad przedłużeniem kadencji Tuska w Radzie Europejskiej. Pokazało ono kompletną izolację PiS w Unii, bo Tuska wsparł również Victor Orban.
Ale swoją pretensję mają do byłego szefa również liczni politycy PO o suport Jażdżewskiego na UW. Przyznają, że mniejsza o sens jego wypowiedzi, ale jej dosadna stylistyka (zwłaszcza fragment o zapasach ze świnią w błocie: po jakimś czasie orientujemy się, że świnia to lubi), przyczyniła się paradoksalnie do mobilizacji na wybory europejskie prokościelnego elektoratu, który poczuł się zagrożony antyklerykalizmem przedmówcy Tuska, więc wsparł PiS. Ale Jażdżewski z drastycznymi porównaniami to nie jedyny problem Tuska, jaki dostrzec się dało 3 maja na UW.
W roli gospodyni próbowała tam wystąpić Agata Stremecka, niegdyś bliska współpracownica Marka Dochnala, lobbysty znanego z wielu afer. To on udostępniał posłowi Pęczakowi pamiętnego mercedesa z przyciemnianymi szybami. Stremecka była przesłuchiwana przez sejmową komisję śledczą w kwestii domniemanego spotkania z Władimirem Ałganowem. Jako prezeska Blue Sky Communications obsługiwała klientów Larchmont Capital Dochnala. Teraz też jest prezeską… Forum Obywatelskiego Rozwoju, think tanku Leszka Balcerowicza. Przed laty Stremecka plątała się przy prezydenckiej kampanii Mariana Krzaklewskiego (2000 r.) u boku Wiesława Walendziaka, ale przede wszystkim Ryszarda Czarneckiego. Potem w warszawskiej kampanii z 2002 r. odgrywała również gospodynię u Lecha Kaczyńskiego: w sztabie przy Tuwima siedziała na stole i machała nogami.
Jej matka Marta Stremecka pracowała przed laty jako redaktorka „Życia Warszawy”, gdy musiała stamtąd odejść antykomunistyczna ekipa Tomasza Wołka. Żeby było jeszcze zabawniej, kolejnej pracy poszukała – i znalazła – właśnie… w „Życiu”, kolejnej gazecie przez Wołka kierowanej. Gdy jego następcą został Paweł Fąfara, stała się jego główną suflerką. Z fatalnym skutkiem: gazetę zmieniającą niemal z dnia na dzień linię i poglądy odrzucili czytelnicy, przestano też płacić pracownikom. Potem Marta Stremecka w wydawnictwie Czerwone i Czarne opublikowała m.in. wywiad-rzekę z Balcerowiczem.
Po co Tuskowi tacy ludzie jak Agata Stremecka czy Leszek Jażdżewski?
W moim filmie o Aleksandrze Kwaśniewskim wybitny socjolog prof. Andrzej Rychard, wypytywany o kontrowersyjne otoczenie prezydenta stwierdził: „Nie wiadomo, kto kogo trzyma. On ich, czy oni jego” [2].
Nie wiemy, co wybierze Tusk: dalszą karierę w kraju czy za granicą: eurokrację, sport czy prezydenturę Polski. Najpierw jednak musi zadbać o własne zaplecze. Już raz wywodzący się z PO polityk – Bronisław Komorowski – przegrał przecież prawie pewną kadencję prezydencką za sprawą czarnego PR rywali.
Od dawna spekuluje się, że Donaldowi Tuskowi uda się to, co nie powiodło się generałowi Władysławowi Andersowi – powróci na białym koniu. Nie może to jednak być chabeta. Nawet jeśli – trzymajmy się dosadnej stylistyki Jażdżewskiego – chabeta to lubi…
[1] Trzy kule czuli kulisy upadku pewnej Rzeczypospolitej. Scenariusz filmu fabularnego oraz rozmowa Andrzeja Kieryłło z Łukaszem Perzyną. Akces, Warszawa 2014, s. 230-231
[2] Aleksander Kwaśniewski: między Lechem a Lechem. Film dokumentalny. Emisja TVP1 marzec 2006
czytaj inne teksty Łukasza Perzyny: